19.01.2025, 05:46 ✶
W samym sercu maja Nokturn tętnił życiem, które możnaby było określić jako karykaturalnie piękne w swojej absurdalności.
Słońce (jakby w akcie ironii albo próbie udowodnienia sobie własnej wytrzymałości) świeciło na bezchmurnym niebie, oświetlając brudną ulicę, która niemal nie miała prawa być tak jasna, gdyż pokrywała ją warstwa nieprzyjemnego, zjełczałego czegoś. Pomimo warunków wyjątkowo sprzyjającym czynnościom badawczym, zdecydowanie lepiej było nie dociekać, co tak właściwie wchodziło w skład nasłonecznionego lepiszcza. Momentami niemal całkowicie matowego, momentami zaś nieco niepokojąco pobłyskującego w słońcu.
Nie wszystko złoto, co się świeci było tu całkowicie adekwatnym powiedzeniem. Prócz zapewniania co najmniej interesujących wrażeń wizualnych, pokryte warstwą brudnych resztek życia codziennego zakątki Nokturnu emanowały również nieprzyjemnym zapachem, który z niemal całkowitą pewnością był mieszanką starego moczu i odpadków z okazjonalnym lokalnym hitem perfumeryjnym Eau de Nécromancie na bazie taniego wudżitsu. Krótko mówiąc: mocne promienie słońca wydobywały z zakamarków Nokturnu najbardziej wyszukane wonie, które od lat były swoistą aromatyczną wizytówką tego miejsca. Jedyną, na jaką było stać Nokturn.
Zorganizowane w małe armie muchy krążyły w powietrzu, triumfalnie osiadając na przypadkowych brudnych powierzchniach, by zaraz poderwać się pod wpływem ruchu przechodniów. A tych było tu całkiem sporo, zwłaszcza jak na tak wczesną godzinę, bo...
...chyba jeszcze nie było południa? Chyba na pewno? A może jednak już było i się zmyło? Nie, nie mogło się zmyć. Za bardzo tu jebało, by cokolwiek mogło się zmyć... ...wymyć... ...umyć. No, nieważne. I właściwie, które to miałoby być popołudnie? Przedpołudnie? Pozapołudnie? Czas w tym miejscu w istocie miał tendencję do tego, by rozmywać ewentualnie zmywać, bo na pewno nie umywać, no, jebało tu bezlitośnie się zaledwie w przeciągu kilku chwil. A może godzin? Dni?
Nieistotne. Niewiele było istotne. Już na pewno nie takie pierdoły jak upływ czasu podczas urlopu. Faktycznego urlopu, bo w przeciwieństwie do większości elementów zamieszkujących to miejsce, Greengrass rzeczywiście pracował. Tyle tylko, że nie teraz. Obecnie niczym nie odróżniał się od reszty stałych zasiedlaczy okolicznych kamienic i miał na to szczerze wyjebane.
Ludzie, którzy przemierzali te ulice byli równie parszywi jak otaczający ich krajobraz. Nie byli w stanie umknąć światłu dnia, które zdawało się działać na nich wprost przeciwnie do typowej londyńskiej mgły i deszczu. Wkurwiało ich. Jeśli to w ogóle było możliwe - jeszcze bardziej od standardowych okoliczności bytowych. Zresztą nie byli oni jedynie mieszkańcami tej parszywej dzielnicy, ale też jej wiernymi reprezentantami. Musieli trzymać fason, pozostając perfekcyjnie odpychającymi niezależnie od pogody.
Słońce w swojej bezwzględnej okazałości oświetlało nawet najciemniejsze zakamarki, odsłaniając brud i nędzę. Mężczyźni w podartych szatach albo podziurawionych koszulach i kobiety w wyblakłych sukienkach (niemal wszyscy z papierosami albo butelką wyśmienitego wysokoprocentowego trunku w rękach) tworzyli obrazek, przy którym nawet najwięksi malarze impresjonizmu byliby bezsilni.
Dzień na Nokturnie miał swój własny rytm. Krzyki sprzedawców i odgłosy rozbijanego szkła zdawały się zlewać w jedno, tworząc symfonię chaosu. Gdzieniegdzie przy straganach można było spotkać grupki z pozoru trochę bardziej ogarniętych ludzi, którzy z zapałem dyskutowali o swoich ulubionych momentach minionego tygodnia.
- Ja to widziałem jak gościu wczoraj wpadł do rynsztoka! Prawie zeżarł go szczur! Skurwiel był brzydki jak kwintoped! Szczur też wyglądał, jakby miał wściekliznę! - Przeraźliwie chudy mężczyzna, który sam w pewnym sensie mógłby swobodnie ujść za wspomnianego gryzonia, próbował zabawiać stojące wokół niego towarzystwo.
Już samym tonem głosu usiłował wywrzeć wrażenie, jakby to była najbardziej fascynująca historia, jaką kiedykolwiek słyszeli zebrani obok niego ludzie. Reszta jednak wyłącznie kiwnęła głowami, powracając do łypania na siebie wzrokiem, dopóki nie odezwał się ktoś kolejny.
- Dacie wiarę, że mój stary wczoraj chciał mnie sprzedać w karty! Szmaciarz nie wierzył, że mu się uda! No, to się zdziwił! Aż pięć osób chciało mnie mieć na wyłączność! Mnie! Wiecie, co to znaczy? Że jestem najbardziej pożądaną osobą w tej parszywej okolicy! - Śmiech kobiety przypominał dźwięk tłuczonego szkła a w jej oczach błyszczała złośliwa satysfakcja.
Wszystko to sprawiało, że Nokturn, mimo swojego obrzydliwego uroku, był miejscem, które wciągało jak czarna dziura. A przynajmniej tak było w przypadku Ambroisa.
Nie. Przepraszam - Bertranda. Bo choć to Ambroise miał teraz długo wyczekiwany urlop, nie on wykorzystywał swoje upragnione wakacje. Gdyby chodziło o niego, w tym momencie znajdowałby się w Alpach albo na południu Francji. Dopiero co po ślubie, rozkoszując się słońcem i zapachem morskiej bryzy, pijąc kawę na wymuskanym molo przy równie czystej plaży o niemalże śnieżnobiałym piasku. Młody już nie kawaler, ale mąż - nie singiel lekko zataczający się na nogach. Co i tak samo w sobie było osiągnięciem godnym podziwu, zważywszy na przyswojone przez niego ilości alkoholu.
No cóż. Zamiast swoich trzech tygodni zagranicą miał swoje jeszcze nie trzy tygodnie na Nokturnie który na upartego też był swoistą zagranicą magicznego Londynu. Trudno było powiedzieć, że rozkoszował się palącym słońcem i zapachem rynsztoku, popijając lokalną amarenę. Źródło unikalnego smaku, synonim jakości i słodyczy - jak głosił slogan z etykiety.
Molo tu nie było, było co najwyżej mordo, kierowniku, szefie, księciuniu złoty, które przestało go dotyczyć z jakiś tydzień temu, gdy proces ewolucji w lokalsa dopełnił się w deklarowanej zawartości alkoholu: dwanaście procent objętości. Co przy jego wzroście metra dziewięćdziesiąt jeden i ponad stu kilogramach było całkiem przyzwoitym wynikiem.
No, przynajmniej kiedyś mogłoby być, bo obecnie jego postura nie wyglądała raczej zbyt imponująco. Wyglądał tak, jakby nie do końca udało mu się zrealizować plan schudnięcia, pozostawiający po sobie jedynie wspomnienie silnego, umięśnionego ciała. Wyraźnie wychudł pod swoimi mięśniami, nie trzeba było go bliżej znać, aby to stwierdzić. Zresztą mało kto mógłby rozpoznać go w tym stanie.
Zazwyczaj nosił się dobrze. Gładko i elegancko. Z klasą, nawet podczas załatwiania swoich lewych interesów. Kiedyś przypominał tura, jednak teraz był dziwnie wychudzony a zachowane mięśnie, mimo że w dalszym ciągu całkiem znaczne, sprawiały niepokojące wrażenie. Zupełnie tak, jakby były nie do końca właściwie dobranym elementem powłoki skrywającej zmęczone wnętrze.
Gęsty, długi zarost zasłaniał mu pół twarzy. Druga połowa ukryta była pod falującymi blond włosami (teraz bardziej posklejany mi niż lokowanymi, jakby od dłuższego czasu nie widziały grzebienia, szczotki ani tym bardziej mycia), które sięgały mu za ramiona. Obite knykcie mówiły same za siebie. Na jego twarzy widniało również bardzo dorodne limo nabierające tęczowych kolorów pod lewym (zmrużonym i podpuchniętym) okiem.
Ubrany w ciemne, nie rzucające się w oczy ciuchy, dopiero na drugi albo nawet i trzeci rzut oka wyglądał jak ktoś, kto kiedyś dbał o swój wygląd.
Jego ubrania, które przy bliższym przyjrzeniu mogłyby być uznane za dobrze skrojone i wykonane z wysokiej jakości materiałów, były znoszone i przybrudzone.
Wyraźnie nachlany, niestety powoli zaczynał trzeźwieć, co sprawiało mu ogromny dyskomfort. Zresztą nie tak dawno temu ktoś skroił mu sakiewkę, co jeszcze bardziej pogłębiało jego frustrację. Choć wciąż miał przy sobie prawdopodobnie o te kilka galeonów więcej niż większość otaczającego go elementu, wiedział, że teraz musi dbać o to, by pić na ilość, nie na jakość.
Nie zamierzał wracać do domu. Zresztą technicznie rzecz biorąc obecnie go nie miał. Ostatnie pięć lat spędził pomiędzy mieszkaniem przy Horyzontalnej, które mimo całego jego wkładu nigdy prawnie nie należało do niego. A domem w Yorkshire, który był jego tylko w połowie i do którego nie zamierzał rościć sobie żadnych praw. Jasne, miał też rodzinną posiadłość w Dolinie Godryka. Wrócił tam nawet dokładnie na jeden dzień - ostatni dzień po dyżurze przed urlopem, zanim wsiąkł w czarną dziurę Nokturnu.
Nie zamierzał odwiedzać Gringotta, nie w takim stanie ani wracać po kasę do domu. Wedle przekonania ludzi w szpitalu był właśnie zagranicą, łapiąc słońce i odpoczywając. Całe szczęście nikt nie miał pytać go o nic więcej, bo urlop zaplanował już wiele miesięcy wstecz bez podawania konkretnego powodu. Nikt nie miał go pytać o zaręczyny, które nigdy nie doszły do skutku. Ani tym bardziej o ślub, którego też nie było z wiadomych względów.
Rodzina przywykła do jego nieobecności. Przyjaciele byli zajęci swoimi sprawami, zresztą nie chciał dokładać im własnych ciężarów. Nokturn wydał mu się przyzwoitym miejscem na zachlanie mordy. Co w jego obecnej sytuacji było jedynym ratunkiem przed rzeczywistością - nawet tego nie kwestionował. Po prostu raczył się alkoholem do momentu, w którym butelka nagle zrobiła się żałośnie pusta.
No, kurwa jego mać, co nawet nie było obrazą, Philippa Mulciber w istocie była niezłą kurwą, ani kropelki.
Słońce (jakby w akcie ironii albo próbie udowodnienia sobie własnej wytrzymałości) świeciło na bezchmurnym niebie, oświetlając brudną ulicę, która niemal nie miała prawa być tak jasna, gdyż pokrywała ją warstwa nieprzyjemnego, zjełczałego czegoś. Pomimo warunków wyjątkowo sprzyjającym czynnościom badawczym, zdecydowanie lepiej było nie dociekać, co tak właściwie wchodziło w skład nasłonecznionego lepiszcza. Momentami niemal całkowicie matowego, momentami zaś nieco niepokojąco pobłyskującego w słońcu.
Nie wszystko złoto, co się świeci było tu całkowicie adekwatnym powiedzeniem. Prócz zapewniania co najmniej interesujących wrażeń wizualnych, pokryte warstwą brudnych resztek życia codziennego zakątki Nokturnu emanowały również nieprzyjemnym zapachem, który z niemal całkowitą pewnością był mieszanką starego moczu i odpadków z okazjonalnym lokalnym hitem perfumeryjnym Eau de Nécromancie na bazie taniego wudżitsu. Krótko mówiąc: mocne promienie słońca wydobywały z zakamarków Nokturnu najbardziej wyszukane wonie, które od lat były swoistą aromatyczną wizytówką tego miejsca. Jedyną, na jaką było stać Nokturn.
Zorganizowane w małe armie muchy krążyły w powietrzu, triumfalnie osiadając na przypadkowych brudnych powierzchniach, by zaraz poderwać się pod wpływem ruchu przechodniów. A tych było tu całkiem sporo, zwłaszcza jak na tak wczesną godzinę, bo...
...chyba jeszcze nie było południa? Chyba na pewno? A może jednak już było i się zmyło? Nie, nie mogło się zmyć. Za bardzo tu jebało, by cokolwiek mogło się zmyć... ...wymyć... ...umyć. No, nieważne. I właściwie, które to miałoby być popołudnie? Przedpołudnie? Pozapołudnie? Czas w tym miejscu w istocie miał tendencję do tego, by rozmywać ewentualnie zmywać, bo na pewno nie umywać, no, jebało tu bezlitośnie się zaledwie w przeciągu kilku chwil. A może godzin? Dni?
Nieistotne. Niewiele było istotne. Już na pewno nie takie pierdoły jak upływ czasu podczas urlopu. Faktycznego urlopu, bo w przeciwieństwie do większości elementów zamieszkujących to miejsce, Greengrass rzeczywiście pracował. Tyle tylko, że nie teraz. Obecnie niczym nie odróżniał się od reszty stałych zasiedlaczy okolicznych kamienic i miał na to szczerze wyjebane.
Ludzie, którzy przemierzali te ulice byli równie parszywi jak otaczający ich krajobraz. Nie byli w stanie umknąć światłu dnia, które zdawało się działać na nich wprost przeciwnie do typowej londyńskiej mgły i deszczu. Wkurwiało ich. Jeśli to w ogóle było możliwe - jeszcze bardziej od standardowych okoliczności bytowych. Zresztą nie byli oni jedynie mieszkańcami tej parszywej dzielnicy, ale też jej wiernymi reprezentantami. Musieli trzymać fason, pozostając perfekcyjnie odpychającymi niezależnie od pogody.
Słońce w swojej bezwzględnej okazałości oświetlało nawet najciemniejsze zakamarki, odsłaniając brud i nędzę. Mężczyźni w podartych szatach albo podziurawionych koszulach i kobiety w wyblakłych sukienkach (niemal wszyscy z papierosami albo butelką wyśmienitego wysokoprocentowego trunku w rękach) tworzyli obrazek, przy którym nawet najwięksi malarze impresjonizmu byliby bezsilni.
Dzień na Nokturnie miał swój własny rytm. Krzyki sprzedawców i odgłosy rozbijanego szkła zdawały się zlewać w jedno, tworząc symfonię chaosu. Gdzieniegdzie przy straganach można było spotkać grupki z pozoru trochę bardziej ogarniętych ludzi, którzy z zapałem dyskutowali o swoich ulubionych momentach minionego tygodnia.
- Ja to widziałem jak gościu wczoraj wpadł do rynsztoka! Prawie zeżarł go szczur! Skurwiel był brzydki jak kwintoped! Szczur też wyglądał, jakby miał wściekliznę! - Przeraźliwie chudy mężczyzna, który sam w pewnym sensie mógłby swobodnie ujść za wspomnianego gryzonia, próbował zabawiać stojące wokół niego towarzystwo.
Już samym tonem głosu usiłował wywrzeć wrażenie, jakby to była najbardziej fascynująca historia, jaką kiedykolwiek słyszeli zebrani obok niego ludzie. Reszta jednak wyłącznie kiwnęła głowami, powracając do łypania na siebie wzrokiem, dopóki nie odezwał się ktoś kolejny.
- Dacie wiarę, że mój stary wczoraj chciał mnie sprzedać w karty! Szmaciarz nie wierzył, że mu się uda! No, to się zdziwił! Aż pięć osób chciało mnie mieć na wyłączność! Mnie! Wiecie, co to znaczy? Że jestem najbardziej pożądaną osobą w tej parszywej okolicy! - Śmiech kobiety przypominał dźwięk tłuczonego szkła a w jej oczach błyszczała złośliwa satysfakcja.
Wszystko to sprawiało, że Nokturn, mimo swojego obrzydliwego uroku, był miejscem, które wciągało jak czarna dziura. A przynajmniej tak było w przypadku Ambroisa.
Nie. Przepraszam - Bertranda. Bo choć to Ambroise miał teraz długo wyczekiwany urlop, nie on wykorzystywał swoje upragnione wakacje. Gdyby chodziło o niego, w tym momencie znajdowałby się w Alpach albo na południu Francji. Dopiero co po ślubie, rozkoszując się słońcem i zapachem morskiej bryzy, pijąc kawę na wymuskanym molo przy równie czystej plaży o niemalże śnieżnobiałym piasku. Młody już nie kawaler, ale mąż - nie singiel lekko zataczający się na nogach. Co i tak samo w sobie było osiągnięciem godnym podziwu, zważywszy na przyswojone przez niego ilości alkoholu.
No cóż. Zamiast swoich trzech tygodni zagranicą miał swoje jeszcze nie trzy tygodnie na Nokturnie który na upartego też był swoistą zagranicą magicznego Londynu. Trudno było powiedzieć, że rozkoszował się palącym słońcem i zapachem rynsztoku, popijając lokalną amarenę. Źródło unikalnego smaku, synonim jakości i słodyczy - jak głosił slogan z etykiety.
Molo tu nie było, było co najwyżej mordo, kierowniku, szefie, księciuniu złoty, które przestało go dotyczyć z jakiś tydzień temu, gdy proces ewolucji w lokalsa dopełnił się w deklarowanej zawartości alkoholu: dwanaście procent objętości. Co przy jego wzroście metra dziewięćdziesiąt jeden i ponad stu kilogramach było całkiem przyzwoitym wynikiem.
No, przynajmniej kiedyś mogłoby być, bo obecnie jego postura nie wyglądała raczej zbyt imponująco. Wyglądał tak, jakby nie do końca udało mu się zrealizować plan schudnięcia, pozostawiający po sobie jedynie wspomnienie silnego, umięśnionego ciała. Wyraźnie wychudł pod swoimi mięśniami, nie trzeba było go bliżej znać, aby to stwierdzić. Zresztą mało kto mógłby rozpoznać go w tym stanie.
Zazwyczaj nosił się dobrze. Gładko i elegancko. Z klasą, nawet podczas załatwiania swoich lewych interesów. Kiedyś przypominał tura, jednak teraz był dziwnie wychudzony a zachowane mięśnie, mimo że w dalszym ciągu całkiem znaczne, sprawiały niepokojące wrażenie. Zupełnie tak, jakby były nie do końca właściwie dobranym elementem powłoki skrywającej zmęczone wnętrze.
Gęsty, długi zarost zasłaniał mu pół twarzy. Druga połowa ukryta była pod falującymi blond włosami (teraz bardziej posklejany mi niż lokowanymi, jakby od dłuższego czasu nie widziały grzebienia, szczotki ani tym bardziej mycia), które sięgały mu za ramiona. Obite knykcie mówiły same za siebie. Na jego twarzy widniało również bardzo dorodne limo nabierające tęczowych kolorów pod lewym (zmrużonym i podpuchniętym) okiem.
Ubrany w ciemne, nie rzucające się w oczy ciuchy, dopiero na drugi albo nawet i trzeci rzut oka wyglądał jak ktoś, kto kiedyś dbał o swój wygląd.
Jego ubrania, które przy bliższym przyjrzeniu mogłyby być uznane za dobrze skrojone i wykonane z wysokiej jakości materiałów, były znoszone i przybrudzone.
Wyraźnie nachlany, niestety powoli zaczynał trzeźwieć, co sprawiało mu ogromny dyskomfort. Zresztą nie tak dawno temu ktoś skroił mu sakiewkę, co jeszcze bardziej pogłębiało jego frustrację. Choć wciąż miał przy sobie prawdopodobnie o te kilka galeonów więcej niż większość otaczającego go elementu, wiedział, że teraz musi dbać o to, by pić na ilość, nie na jakość.
Nie zamierzał wracać do domu. Zresztą technicznie rzecz biorąc obecnie go nie miał. Ostatnie pięć lat spędził pomiędzy mieszkaniem przy Horyzontalnej, które mimo całego jego wkładu nigdy prawnie nie należało do niego. A domem w Yorkshire, który był jego tylko w połowie i do którego nie zamierzał rościć sobie żadnych praw. Jasne, miał też rodzinną posiadłość w Dolinie Godryka. Wrócił tam nawet dokładnie na jeden dzień - ostatni dzień po dyżurze przed urlopem, zanim wsiąkł w czarną dziurę Nokturnu.
Nie zamierzał odwiedzać Gringotta, nie w takim stanie ani wracać po kasę do domu. Wedle przekonania ludzi w szpitalu był właśnie zagranicą, łapiąc słońce i odpoczywając. Całe szczęście nikt nie miał pytać go o nic więcej, bo urlop zaplanował już wiele miesięcy wstecz bez podawania konkretnego powodu. Nikt nie miał go pytać o zaręczyny, które nigdy nie doszły do skutku. Ani tym bardziej o ślub, którego też nie było z wiadomych względów.
Rodzina przywykła do jego nieobecności. Przyjaciele byli zajęci swoimi sprawami, zresztą nie chciał dokładać im własnych ciężarów. Nokturn wydał mu się przyzwoitym miejscem na zachlanie mordy. Co w jego obecnej sytuacji było jedynym ratunkiem przed rzeczywistością - nawet tego nie kwestionował. Po prostu raczył się alkoholem do momentu, w którym butelka nagle zrobiła się żałośnie pusta.
No, kurwa jego mać, co nawet nie było obrazą, Philippa Mulciber w istocie była niezłą kurwą, ani kropelki.
Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down