• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 14 Dalej »
[05.71] Pijany Mistrz, władca butelek, widział wszystko, pamięta niewiele | A.G & A.T

[05.71] Pijany Mistrz, władca butelek, widział wszystko, pamięta niewiele | A.G & A.T
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#1
19.01.2025, 05:46  ✶  
W samym sercu maja Nokturn tętnił życiem, które możnaby było określić jako karykaturalnie piękne w swojej absurdalności.
Słońce (jakby w akcie ironii albo próbie udowodnienia sobie własnej wytrzymałości) świeciło na bezchmurnym niebie, oświetlając brudną ulicę, która niemal nie miała prawa być tak jasna, gdyż pokrywała ją warstwa nieprzyjemnego, zjełczałego czegoś. Pomimo warunków wyjątkowo sprzyjającym czynnościom badawczym, zdecydowanie lepiej było nie dociekać, co tak właściwie wchodziło w skład nasłonecznionego lepiszcza. Momentami niemal całkowicie matowego, momentami zaś nieco niepokojąco pobłyskującego w słońcu.
Nie wszystko złoto, co się świeci było tu całkowicie adekwatnym powiedzeniem. Prócz zapewniania co najmniej interesujących wrażeń wizualnych, pokryte warstwą brudnych resztek życia codziennego zakątki Nokturnu emanowały również nieprzyjemnym zapachem, który z niemal całkowitą pewnością był mieszanką starego moczu i odpadków z okazjonalnym lokalnym hitem perfumeryjnym Eau de Nécromancie na bazie taniego wudżitsu. Krótko mówiąc: mocne promienie słońca wydobywały z zakamarków Nokturnu najbardziej wyszukane wonie, które od lat były swoistą aromatyczną wizytówką tego miejsca. Jedyną, na jaką było stać Nokturn.
Zorganizowane w małe armie muchy krążyły w powietrzu, triumfalnie osiadając na przypadkowych brudnych powierzchniach, by zaraz poderwać się pod wpływem ruchu przechodniów. A tych było tu całkiem sporo, zwłaszcza jak na tak wczesną godzinę, bo...
...chyba jeszcze nie było południa? Chyba na pewno? A może jednak już było i się zmyło? Nie, nie mogło się zmyć. Za bardzo tu jebało, by cokolwiek mogło się zmyć... ...wymyć... ...umyć. No, nieważne. I właściwie, które to miałoby być popołudnie? Przedpołudnie? Pozapołudnie? Czas w tym miejscu w istocie miał tendencję do tego, by rozmywać ewentualnie zmywać, bo na pewno nie umywać, no, jebało tu bezlitośnie się zaledwie w przeciągu kilku chwil. A może godzin? Dni?
Nieistotne. Niewiele było istotne. Już na pewno nie takie pierdoły jak upływ czasu podczas urlopu. Faktycznego urlopu, bo w przeciwieństwie do większości elementów zamieszkujących to miejsce, Greengrass rzeczywiście pracował. Tyle tylko, że nie teraz. Obecnie niczym nie odróżniał się od reszty stałych zasiedlaczy okolicznych kamienic i miał na to szczerze wyjebane.
Ludzie, którzy przemierzali te ulice byli równie parszywi jak otaczający ich krajobraz. Nie byli w stanie umknąć światłu dnia, które zdawało się działać na nich wprost przeciwnie do typowej londyńskiej mgły i deszczu. Wkurwiało ich. Jeśli to w ogóle było możliwe - jeszcze bardziej od standardowych okoliczności bytowych. Zresztą nie byli oni jedynie mieszkańcami tej parszywej dzielnicy, ale też jej wiernymi reprezentantami. Musieli trzymać fason, pozostając perfekcyjnie odpychającymi niezależnie od pogody.
Słońce w swojej bezwzględnej okazałości oświetlało nawet najciemniejsze zakamarki, odsłaniając brud i nędzę. Mężczyźni w podartych szatach albo podziurawionych koszulach i kobiety w wyblakłych sukienkach (niemal wszyscy z papierosami albo butelką wyśmienitego wysokoprocentowego trunku w rękach) tworzyli obrazek, przy którym nawet najwięksi malarze impresjonizmu byliby bezsilni.
Dzień na Nokturnie miał swój własny rytm. Krzyki sprzedawców i odgłosy rozbijanego szkła zdawały się zlewać w jedno, tworząc symfonię chaosu. Gdzieniegdzie przy straganach można było spotkać grupki z pozoru trochę bardziej ogarniętych ludzi, którzy z zapałem dyskutowali o swoich ulubionych momentach minionego tygodnia.
- Ja to widziałem jak gościu wczoraj wpadł do rynsztoka! Prawie zeżarł go szczur! Skurwiel był brzydki jak kwintoped! Szczur też wyglądał, jakby miał wściekliznę! - Przeraźliwie chudy mężczyzna, który sam w pewnym sensie mógłby swobodnie ujść za wspomnianego gryzonia, próbował zabawiać stojące wokół niego towarzystwo.
Już samym tonem głosu usiłował wywrzeć wrażenie, jakby to była najbardziej fascynująca historia, jaką kiedykolwiek słyszeli zebrani obok niego ludzie. Reszta jednak wyłącznie kiwnęła głowami, powracając do łypania na siebie wzrokiem, dopóki nie odezwał się ktoś kolejny.
- Dacie wiarę, że mój stary wczoraj chciał mnie sprzedać w karty! Szmaciarz nie wierzył, że mu się uda! No, to się zdziwił! Aż pięć osób chciało mnie mieć na wyłączność! Mnie! Wiecie, co to znaczy? Że jestem najbardziej pożądaną osobą w tej parszywej okolicy! - Śmiech kobiety przypominał dźwięk tłuczonego szkła a w jej oczach błyszczała złośliwa satysfakcja.
Wszystko to sprawiało, że Nokturn, mimo swojego obrzydliwego uroku, był miejscem, które wciągało jak czarna dziura. A przynajmniej tak było w przypadku Ambroisa.
Nie. Przepraszam - Bertranda. Bo choć to Ambroise miał teraz długo wyczekiwany urlop, nie on wykorzystywał swoje upragnione wakacje. Gdyby chodziło o niego, w tym momencie znajdowałby się w Alpach albo na południu Francji. Dopiero co po ślubie, rozkoszując się słońcem i zapachem morskiej bryzy, pijąc kawę na wymuskanym molo przy równie czystej plaży o niemalże śnieżnobiałym piasku. Młody już nie kawaler, ale mąż - nie singiel lekko zataczający się na nogach. Co i tak samo w sobie było osiągnięciem godnym podziwu, zważywszy na przyswojone przez niego ilości alkoholu.
No cóż. Zamiast swoich trzech tygodni zagranicą miał swoje jeszcze nie trzy tygodnie na Nokturnie który na upartego też był swoistą zagranicą magicznego Londynu. Trudno było powiedzieć, że rozkoszował się palącym słońcem i zapachem rynsztoku, popijając lokalną amarenę. Źródło unikalnego smaku, synonim jakości i słodyczy - jak głosił slogan z etykiety.
Molo tu nie było, było co najwyżej mordo, kierowniku, szefie, księciuniu złoty, które przestało go dotyczyć z jakiś tydzień temu, gdy proces ewolucji w lokalsa dopełnił się w deklarowanej zawartości alkoholu: dwanaście procent objętości. Co przy jego wzroście metra dziewięćdziesiąt jeden i ponad stu kilogramach było całkiem przyzwoitym wynikiem.
No, przynajmniej kiedyś mogłoby być, bo obecnie jego postura nie wyglądała raczej zbyt imponująco. Wyglądał tak, jakby nie do końca udało mu się zrealizować plan schudnięcia, pozostawiający po sobie jedynie wspomnienie silnego, umięśnionego ciała. Wyraźnie wychudł pod swoimi mięśniami, nie trzeba było go bliżej znać, aby to stwierdzić. Zresztą mało kto mógłby rozpoznać go w tym stanie.
Zazwyczaj nosił się dobrze. Gładko i elegancko. Z klasą, nawet podczas załatwiania swoich lewych interesów. Kiedyś przypominał tura, jednak teraz był dziwnie wychudzony a zachowane mięśnie, mimo że w dalszym ciągu całkiem znaczne, sprawiały niepokojące wrażenie. Zupełnie tak, jakby były nie do końca właściwie dobranym elementem powłoki skrywającej zmęczone wnętrze.
Gęsty, długi zarost zasłaniał mu pół twarzy. Druga połowa ukryta była pod falującymi blond włosami (teraz bardziej posklejany mi niż lokowanymi, jakby od dłuższego czasu nie widziały grzebienia, szczotki ani tym bardziej mycia), które sięgały mu za ramiona. Obite knykcie mówiły same za siebie. Na jego twarzy widniało również bardzo dorodne limo nabierające tęczowych kolorów pod lewym (zmrużonym i podpuchniętym) okiem.
Ubrany w ciemne, nie rzucające się w oczy ciuchy, dopiero na drugi albo nawet i trzeci rzut oka wyglądał jak ktoś, kto kiedyś dbał o swój wygląd.
Jego ubrania, które przy bliższym przyjrzeniu mogłyby być uznane za dobrze skrojone i wykonane z wysokiej jakości materiałów, były znoszone i przybrudzone.
Wyraźnie nachlany, niestety powoli zaczynał trzeźwieć, co sprawiało mu ogromny dyskomfort. Zresztą nie tak dawno temu ktoś skroił mu sakiewkę, co jeszcze bardziej pogłębiało jego frustrację. Choć wciąż miał przy sobie prawdopodobnie o te kilka galeonów więcej niż większość otaczającego go elementu, wiedział, że teraz musi dbać o to, by pić na ilość, nie na jakość.
Nie zamierzał wracać do domu. Zresztą technicznie rzecz biorąc obecnie go nie miał. Ostatnie pięć lat spędził pomiędzy mieszkaniem przy Horyzontalnej, które mimo całego jego wkładu nigdy prawnie nie należało do niego. A domem w Yorkshire, który był jego tylko w połowie i do którego nie zamierzał rościć sobie żadnych praw. Jasne, miał też rodzinną posiadłość w Dolinie Godryka. Wrócił tam nawet dokładnie na jeden dzień - ostatni dzień po dyżurze przed urlopem, zanim wsiąkł w czarną dziurę Nokturnu.
Nie zamierzał odwiedzać Gringotta, nie w takim stanie ani wracać po kasę do domu. Wedle przekonania ludzi w szpitalu był właśnie zagranicą, łapiąc słońce i odpoczywając. Całe szczęście nikt nie miał pytać go o nic więcej, bo urlop zaplanował już wiele miesięcy wstecz bez podawania konkretnego powodu. Nikt nie miał go pytać o zaręczyny, które nigdy nie doszły do skutku. Ani tym bardziej o ślub, którego też nie było z wiadomych względów.
Rodzina przywykła do jego nieobecności. Przyjaciele byli zajęci swoimi sprawami, zresztą nie chciał dokładać im własnych ciężarów. Nokturn wydał mu się przyzwoitym miejscem na zachlanie mordy. Co w jego obecnej sytuacji było jedynym ratunkiem przed rzeczywistością - nawet tego nie kwestionował. Po prostu raczył się alkoholem do momentu, w którym butelka nagle zrobiła się żałośnie pusta.
No, kurwa jego mać, co nawet nie było obrazą, Philippa Mulciber w istocie była niezłą kurwą, ani kropelki.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Egzorcysta za flaszkę
"Masoneria kontroluje świat! Kim jest masoneria? No, tego, centaury ino, nie? Polej więcej!"
Dwumetrowy(200cm!!!) "olbrzym" o zaniedbanych włosach, brodzie i ciuchach pamiętających lata trzydzieste - z daleka widać, że życie nie obdarza Alfreda wieloma rzeczami, albo że on ich po prostu nie przyjmuje. Dziurawe rękawice bez palców noszone nawet w lato, zawsze jedna flaszka wystająca z przedniej kieszeni wybrudzonej kurtki. Jednak w oczach egzorcysty tli się płomień dziwnej, niepasującej do jego wyglądu charyzmy, a jego gadanie, mimo że często gęsto odklejone, przemawia może nie do rozumu słuchaczy - ale do ich serc.

Alfred Trelawney
#2
19.01.2025, 20:59  ✶  
Nie wiedział, która godzina. Nie, to nie do końca tak - nie obchodziło go, która godzina. Dzisiaj miał dzień wolny. To jest, zawsze miał dzień wolny, póki ktoś nie dał mu pracy... Ale dzisiaj miał dzień WYJĄTKOWO wolny. Czemu? Znalazł, uwaga, GALEON leżący w jakiejś brudnej kałuży, złożonej zapewne z kilku cieczy, każdej mającej swoje źródło w innym ludzkim otworze. Ale nic, czego parę przetrzeć o okoliczną ścianę by nie usunęło! No, nie na stałe, moneta dalej jechała trupem, kiedy wymieniał ją u znajomego bimbrownika na trunek, ale żaden z nich się tym zbytnio nie przejmował. Pieniądz jest pieniądz!
Tak też stary egzorcysta alkoholik szedł ulicami Nokturnu wręcz promieniejąc, a każdy jego krok wybrzmiewał donośnym, pełnym mocy i potęgi *Stuk*, *Stuk*, *Brzdęk*. Oh, jak rzadko mógł słuchać, jak butelki obijają mu się w kieszeniach! Zwykle miał przy sobie dwie góra trzy naraz, ale dziś? Dziś starczy mu na chlanie cały dzień i noc, nawet i z kimś! Tak, Alfred lubił dzielić się dobrem z tymi mniej obdarzonymi przez los. Ba - czułby się diabelsko źle, jeśli obudzi się po tym wszystkim i będzie miał w kieszeni więcej, niż jedną pełną butelkę! Jak się bawić, to się bawić!
Mijał wiele znajomych twarzy, przemieszczając się radosnym, tanecznym wręcz krokiem. Z uśmiechem skrytym za brodą mówił wszystkim dzień dobry, kiwał głową, robił ukłony. Mało kto odwzajemniał jednak jego entuzjazm. Ja na razie usłyszał pięć "Goń się", trzy "Obić cię, dziadzia? A, to Alfredzik..." oraz jedno "Południa nie ma a dziad już najebany. Przynajmniej wiemy, że dzień będzie stabilny. Można go chyba już traktować jako omen.", które aż zmusiło go do stanięcia w miejscu. Czy gdyby ludzie z niego wróżyli, to mógłby to opatentować i brać z tego jakiś procent? Na przykład, powiedzmy, flaszka za sprawdzoną wróżbę?
Niee, to nie dla niego. Biznesy są dla korposzczurów i centaurzej masonerii. No i dla tych ludzi z Nokturnu, którym się udało w życiu! Ah, aż łezka mu się zakręciła w oku. Pomyśleć, że tyle młodych czarodziejów dało radę rozwinąć tu skrzydła! Naprawdę nie rozumiał, czemu reszta magicznego społeczeństwa Londynu robiła z Nokturnu jakieś siedlisko zła i zarazy... Zerknął w najbliższą uliczkę, w której dziwnym zrządzeniem losu jakiś lokals właśnie okradał nie-lokalsa. Ahh, kocham tradycję. Za Nokturn! - To myśląc pociągnął długi i porządny łyk z pierwszego odplombowanego bimberku, od razu z błogą wdzięcznością przyjmując do swojego ciała falę ciepła, którą wytworzył.
Ale, ale. Tak skupił się na szczęściu po haulu zakupowym, że dopiero teraz doszło do niego, że nie wie gdzie by to wszystko skonsumować! Stracił swoją typową miejscówkę, bo zalęgły się w niej jakieś przerośnięte szczury. W jego zastępczej mordochlejni wziął ktoś i umarł, przynajmniej sugerując się zapachem. Nie przystoi tam chlać. Choćby przez zapach. W zastępczej-zastępczej mieszkał aktualnie jeden z jego bezdomnych kolegów, toteż nie będzie mu się z chlaniem wpychał. Nie dlatego, że nie wypada, po prostu cham sam się z nim nie podzielił pięć lat temu jak miał. Do dzisiaj mu nie wybaczył. No więc gdzie? Przecież nie pójdzie do baru z własnym trunkiem, bo jeszcze źle zrozumieją jego zamiary i, nie daj Merlinie, dostanie pałą w łeb! Niby jak już go bili za łamanie zasad to lekko, bo swój, ale to dalej bolało! Wszystko wskazywało na to, że będzie musiał improwizować. To zwykle oznaczało chlanie na ulicy. Ah, przypominało mu to lata młodości, wtedy zawsze po prostu chlał na losowej ulicy i zasypiał tam, gdzie chlał. Po roku takich zabaw nawet przestał budzić się z kieszeniami na drugą stronę, nie wiedział tylko, czy to z uzyskanego szacunku ludzi ulicy, czy z tego, że każdy kieszonkowiec Nokturnu wiedział już, że nic u niego nie znajdzie.
Pociągnął kolejny łyk, głośno wzdychając. Wspominki zawsze tworzyły w nim ogrom nostalgii. Tak bardzo przywykł do życia z dnia na dzień, że czasami trudno było pojąć, ile tych dni już było. Przejechał dłonią po swojej grubej brodzie, wspominając dni kiedy jego twarz była gładka jak pupcia niemowlaka. Wziął łyk bimbru, mając przed oczami chwile pod opieką babki, która do picia robiła mu tak pyszne herbatki ziołowe... Ah, nostalgia. Śmiertelna trucizna dla ludzi w jego wieku.
Wędrówkę dalej rozpoczął kolejnym, głębokim łykiem. Co było to było, co będzie to będzie. Gdyby mógł dać młodszemu sobie jakąkolwiek wskazówkę, to pewnie powiedziałby mu, żeby nigdy nie pił na pusty żołądek, chyba że w zimę, gdzie liczy się szybkie ciepełko. Niczego innego w życiu nie żałował... No, może było mu trochę głupio, że nie odzywa się wcale do rodziny. Ale co poradzi? Odezwali się do niego jak był już dorosły i miał własne życie na Nokturnie, dziwnie było mu w takim wieku nadrabiać zaległości. Może kiedyś się przełamie, tak chociaż żeby po śmierci miał go kto pochować? Ktoś z tak bogatym życiorysem chyba zasłużył na chociaż mały kamyczek nad grobem, ot co.
Z tych wszystkich rozmyślań wyciągnął go niespodziewany widok. Nie do końca znajomy mu mężczyzna, który wyglądał, jakby był po kilku spotkaniach ze śmiercią. Co przyciągnęło jego uwagę? Cóż, był idealną ofiarą! Czemu? Czy to przez ciuchy? Cóż, jego czarne odzienie było na pewno lepsze od przetyranej, mugolskiej kurtałki Alfreda i jego przetartych dresów, ale nie odstawało jakoś mocno od typowego mieszkańca Nokturnu. Postura? Niezbyt, wydawał się zwykłą, zmęczoną życiem osobą, jak to na Nokturnie bywało. Może higiena osobista? Cóż... też raczej wyglądała Nokturnowo. Zresztą, co to za pytania, przecież Alfred nie chce go okraść!
Nie nie nie - nieznajomy był idealną ofiarą, bo miał w dłoniach pusty już trunek. TANI pusty już trunek. To oznaczało jedno: był mu bratnią duszą! Bezdomny alkoholik szybko zatarasował mu drogę swoim dwumetrowym jestestwem. - Mój drogi, mój kochany! Czy ja dobrze widzę smutek na twoim licu? Nie martw się, bo przed tobą stoi wybawca od twoich wszystkich problemów! Kim jestem, skąd jestem, czemu zajmuje ci czas? Złe pytanie, złe pytanie, złe-py-ta-nie! Otóż zastanówmy się, co mam do zaoferowania... - Powoli poodpinał swoje głębokie kieszenie, ukazując skrywające się w nich butelki pełne pyszniutkiego bimberku - ... a mam ci do zaoferowania dzień chlania tak wspaniały i nie z tego świata, że jutro rano nie będziesz pamiętał jak się nazywasz ani skąd na świat przychodzą dzieci! To jak, zainteresowany? - Uśmiechnął się do nieznajomego czarodzieja, po czym pociągnął kolejny łyk z już otwartej buteleczki.
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#3
20.01.2025, 05:20  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 20.01.2025, 05:41 przez Ambroise Greengrass.)  
Z każdym dniem stawał się coraz bardziej swojski. Przemiana była zaskakująca. Pierwsze dni były w miarę spokojne. Ambroise jeszcze jakoś trzymał się na nogach, usiłując załatwiać swoje sprawy i nawet nie myśląc o tym, by umoczyć ryja w czymś mocniejszym niż lokalne whisky (chrzczone - rzecz jasna) siedząc przy barze w oczekiwaniu na jedno z wielu spotkań. Wcale nie planował dać się pochłonąć nokturnskiej czarnej dziurze, przecież nie bywając tu od święta, tylko stosunkowo często. Niemal nigdy nie miewał podobnych przeżyć. Zazwyczaj z powodzeniem domykał swoje interesy, po czym wracał do domu.
No, właśnie. Niemal, zazwyczaj i domu. Trzy bardzo kluczowe słowa.
Niemal, bowiem zaledwie nieco ponad trzy lata wstecz zdarzyło mu się nienaumyślnie przepaść na pięć dni.
Zazwyczaj, ponieważ tamtego razu zebrał tak sążny wpierdol, że znalazł się jedną nogą za Zasłoną. I choć trudno byłoby powiedzieć, że wrócił z Nokturnu w stanie, w którym nie poznałaby go jego własna matka (umówmy się: ona nie poznałaby go nawet w całkowicie przyzwoitym wydaniu) z pewnością przyprawił swoją dziewczynę o cholernie mocny stres. Szczególnie, że Geraldine nigdy nie była medycznym orłem, nagle musząc wznieść się na wyżyny swoich umiejętności, żeby utrzymać go przy życiu.
Domu. Czy musiał tu wiele dodawać? Nie miał domu, obecnie nie próbując poczynić żadnych kroków ku temu, aby zrobić coś z tym faktem. Nie, gdy skupił się na tu i teraz, bardzo szybko tracąc przy tym zdolność oceny sytuacji. Już na samym początku władował się w bagno, którego mógłby uniknąć, gdyby tylko pomyślał o własnych ruchach.
Zamiast tego zaliczył kolejny sążny wpierdol i co najmniej trzydniową odcinkę. Całe szczęście budząc się już nie w magazynie, jaki wtedy odwiedzał a w mieszkaniu znajomego, który być może samowolnie bardzo hojnie policzył sobie za swoje skromne usługi, ale przynajmniej nie dał mu wyzionąć ducha.
Później sprawa była raczej prosta. Roise za cholerę nie mógł wrócić do Doliny w takim a nie innym stanie, szczególnie że z uwagi na doznane obrażenia nawet średnio przypominał siebie. Nie mógł też koczować na kanapie znajomka. Bezwiednie skończył w barze, stawiając czoła lokalnym menelom, którzy to jednak z każdą kolejną butelką stawali się jego nowymi przyjaciółmi. Dla przykładu, nawiązał bliską relację z Kevinem, który z pasją opowiadał o swojej teorii, że wszystkie gołębie w mieście są w rzeczywistości agentami obcego wywiadu. Ambroise był mu w stanie kurwa uwierzyć.
Tym bardziej, że zaliczył kilka niechcianych spotkań z gołębiami z racji tego, że po tygodniu na Nokturnie, jego fryzura przypominała raczej gniazdo ptaków niż starannie stylizowane włosy. Zarost Greengrassa również zdecydowanie zyskał na objętości, tworząc efektowne zarośla, które mogłyby pomieścić małą sowę, nie gołębia.
W ciągu zaledwie dwóch tygodni, Roise przeszedł od marzeń o miesiącu miodowym zagranicą do życia w tropikalnych zaułkach Nokturnu, gdzie stał się niekwestionowanym pretendentem do tytułu księciunia żulerskiego stylu.
Przemiana była tak gwałtowna, że możnaby ją było porównać do metamorfozy gąsienicy w motyla, choć raczej w wersji gąsienica w menela.
Jego ciało zdawało się być jednością z otoczeniem: brudne, zaniedbane, utytłane w popiele i tajemniczych plamach będących resztkami czegoś, czego lepiej było nie identyfikować. Czarne ubrania były pokryte popiołem i czymś, co mógłby uznać za resztki jedzenia, ale w tej chwili niewiele go to obchodziło. Czuł się jak król, no, księciunio chociaż jego królestwo ograniczało się do tej małej przestrzeni, gdzie słońce grzało wyjątkowo mocno a powietrze było przesycone zapachem stęchlizny i przetrawionego alkoholu. Po części z uwagi, że to on sam - on odpowiadał za utrzymanie jakości tego wyziewu.
No właśnie. A teraz zawodził. Stał w słońcu, które zdawało się prażyć jego już i tak zmarnowane ciało. W dłoni trzymał milczące szkło. Zero przyjemnego dla ucha chlupania. Właśnie skończyła mu się amarenka a butelka, którą obracał w palcach była już tak pusta jak jego nadzieje na lepsze jutro. Spojrzał na nią ze smutkiem, po czym przekręcił ją w palcach z nadzieją, że może jednak coś w niej zostało. Ale nie - i ta nadzieja została mu odebrana.
Słońce przygrzewało jak opętane. Czuł jak pot spływa mu z czoła, mieszając się z kurzem i brudem, który pokrywał jego niemalże sztywne ubranie. Z każdym obrotem butelki w palcach, z każdym łykiem, który nigdy nie nadszedł, Ambroise czuł jak jego entuzjazm opada.
Spojrzał na dno, niechybnie poszukując tam odpowiedzi na pytanie, czemu wszystko, co dobre kończy się tak szybko?, ale wewnątrz nie znalazł nic poza smutkiem bezalkoholowej rzeczywistości, która powoli go przytłaczała.
Tak. To było żałosne.
Słońce prażyło zaś umysł mężczyzny nieubłaganie wracał do analizowania otoczenia, co było absolutnie niepożądane. Z twarzy schodziły mu resztki nie tak dawnego uśmiechu zaś zielonych oczach malowała się tęsknota. Zgniłe kolory otaczającego go świata łączyły się z posępną szarością jego przyszłości. Patrzył w dal, w stronę horyzontu zacierającego mu się przed oczami, kiedy nagle jego wzrok przykuł wysoki, brodaty mężczyzna, który zbliżał się do niego. Powoli i z wręcz magnetyczną gracją. Z majestatem, jakby przybył z innego wymiaru.
Właśnie w tym momencie, gdy nadzieja umierała, gdy myśli krążyły wokół nieprzyjemnych wspomnień, pojawił się jego wybawca. To nie był tylko człowiek, to była skondensowana esencja dobroci! Roise wyczuł to nosem niemalże od razu.
Stojąc w miejscu, co nie przeszkadzało mu w zataczaniu się wśród dymu papierosowego z pobliskiego okna i odoru gnijących śmieci, mężczyzna poczuł jak jego serce na chwilę zabiło szybciej. Wciąż otumaniony przez nadmiar alkoholu umysł z trudem przetwarzał rzeczywistość. Stał tam z pustą butelką po alkoholu, smętnie kręcąc ją w palcach, kiedy nagle pojawił się ten wielki człowiek.
Gigantyczna postać. Wysoki jak drzewo. Z brodą gęstą jak zarośla w lesie i ze świetlistą aurą, która sprawiała, że wyglądał jak samo objawienie Merlina.
Tak, Merlina! W pijanym umyśle Ambroisa ten obraz był jasny jak słońce, które padało na sylwetkę nieznajomego, obrysowując go złotą aureolą. Przecież to nie mógł być zwykły człowiek! Patrzył na swojego nowego przyjaciela z podziwem. Ten mężczyzna był wielki, Greengrass to wiedział. I to wielki nie tylko ciałem, ale i duchem!
W tym momencie w głowie schlanego mężczyzny zaiskrzyło. Zamarł na moment, próbując zrozumieć jak to możliwe, że taki potężny czarodziej znalazł się w tak parszywym miejscu jak Nokturn. Ale przecież to było jasne! Po to, by zbawiać świat! A właściwie to pół świata! Półświatek!
Miał w sobie coś, co przypominało dawne, lepsze czasy sprzed jakichś siedmiu, może góra dziesięciu minut, gdy Roise nie musiał martwić się o swoją słodką wiśniową kompankę (tak właściwie to o jej brak) a życie i jego własne nogi niosły go z uśmiechem.
A potem odezwał się do niego. Legenda przemówiła. Słowa mężczyzny zabrzmiały niczym najsłodsza symfonia dźwięków. Co prawda, Greengrass nie zrozumiał nawet połowy przekazu, ale zadawane mu pytania były tak piękne, że pijanego umysłu nie obchodziło, kim jest ten człowiek, bo w oczach Ambroisa był już kimś więcej. Oto on! Merlin! Wielki człowiek, wielki czynem, wielki słowem! Był nadzieją a nadzieja miała zapach przetrawionego bimbru, potu i dawno nie zmienianych skarpet.
- Oooo, stary... ...towarzyszu... ...kamracie... ...kompanie... - ...gwiazdo zaranna, śliczna jutrzenko, czego już nie dodał, choć był blisko.
Tak blisko jak wypierdolenia się z wrażenia na bruk, bo zataczające się nogi miały własne plany. Lekko zadrżały, jednak na szczęście zdołał tylko odrobinę się zachwiać.
- Ty... ...ty jesteś jak... ...jak cud - jego palce błądziły po butelce.
Pustej butelce. Ostatnia amarenka wyparowała. Pod czarną koszulą czuł jak pustka w jego wnętrzu zaczyna go przytłaczać. Ale nie, nie teraz! Teraz był tu ten człowiek, ten gigant, Merlin, który mógł jednym ruchem wydobyć skarby ze swojej kieszeni!
Bimber? O Melitele, to znaczy, o Merlinie, bimber! Złoty eliksir, który sprawi, że znów poczuje się jak król życia!
Zielone oczy rozbłysły. W całym swoim istnieniu nigdy nie widział nic piękniejszego. Patrzył na butelki, których zawartość lśniła w słońcu jak złoto. Tak, bimberek - złoty, złociuteńki bimberek to był prawdziwy skarb, który z pewnością zasługiwał na każdą pochwałę.
- Hrrrgch! Ulala! - Wydał z siebie dźwięk, który w jego umyśle brzmiał jak wyraz uznania.
Każde słowo czarodzieja wydawało się być potężną inkantacją mającą przywrócić radość i szczęście w miejsce, gdzie ich tak nagle zabrakło.
- Co za szczęście, co za dzień! Jak to możliwe, że taki wielki mężczyzna, jak ty, przybył mi z pomocą? - Entuzjastyczne czknięcie wymknęło mu się z ust.
Jednocześnie poczuł, że w nim coś drgnęło. Dzień nagle stał się jaśniejszy. Nowe ciepło ogarnęło jego zmarznięte ciało, jakby wreszcie przestał stać na mroźnym wietrze. Może to był bimberek, może magia chwili. A może po prostu czarne ciuchy, które w dalszym ciągu ściągały ku sobie promienie słoneczne. Ale to nie miało znaczenia, bo oto stał przed nim potężny człowiek!
- To nie jest przypadek, że się spotkaliśmy! To przeznaczenie! - A może to też bimberek?
Był jak złota nić, która łączyła ich w tej chwili. To nie był tylko alkohol, to była nadzieja. Cudowny, złociutki napój bogów, który zdawał się emanować blaskiem słońca. Dokładnie tak jak głosiciel dobrej nowiny rychłej powtórnej alkoholizacji.
Nieznajomy był nie tylko duży. Był wielki w każdym tego słowa znaczeniu. Roise spoglądał to na niego, to na jego butelki, nie mogąc oderwać wzroku od mężczyzny, który w istocie był niczym więcej jak lustrzanym odbiciem jego samego (no, może starszego, jednak raczej nie bardziej schlanego, o to byłoby trudno), ale w tej chwili był dla Greengrassa wszystkimi bóstwami w jednym. Dla niego to był nie tylko człowiek, ale i symbol nadziei, wspaniałości i przede wszystkim wódy.
- Wiesz co? Jutro rano? Jutro nie istnieje! To tylko iluzja, my jesteśmy tu i teraz! - Dodał, przekrzywiając głowę, by lepiej przyjrzeć się swojemu nowemu towarzyszowi.
Zamrugał, kiwając głową. W jego oczach pojawił się błysk uznania. Pijany umysł (wciąż wędrujący po krainie alkoholem płynącej, gotów zanurzyć się w rzece samogonu) dostrzegał tylko to, co chciał zobaczyć. Czuł jak krew buzuje mu w żyłach. Nie mógł powstrzymać się od kolejnego entuzjastycznego czknięcia, które wydobyło się nie z jego gardła a jakby z samego serca.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Egzorcysta za flaszkę
"Masoneria kontroluje świat! Kim jest masoneria? No, tego, centaury ino, nie? Polej więcej!"
Dwumetrowy(200cm!!!) "olbrzym" o zaniedbanych włosach, brodzie i ciuchach pamiętających lata trzydzieste - z daleka widać, że życie nie obdarza Alfreda wieloma rzeczami, albo że on ich po prostu nie przyjmuje. Dziurawe rękawice bez palców noszone nawet w lato, zawsze jedna flaszka wystająca z przedniej kieszeni wybrudzonej kurtki. Jednak w oczach egzorcysty tli się płomień dziwnej, niepasującej do jego wyglądu charyzmy, a jego gadanie, mimo że często gęsto odklejone, przemawia może nie do rozumu słuchaczy - ale do ich serc.

Alfred Trelawney
#4
21.01.2025, 02:41  ✶  
Czy Alfred naprawdę podszedł do tego biednego człowieka tylko dlatego, że ten łaził z pustą butelką? Cóż, on na pewno tak sądził... Ale skłamałby, gdyby powiedział, że młodszy mężczyzna nie spowodował w nim jeszcze większych fal nostalgii. Czy on sam nie wyglądał kiedyś podobnie, gdy dopiero poznawał zakamarki Nokturnu? Nawet to podbite oko wręcz powodowało w nim fantomowy ból, gdy tylko przypomniał sobie, ile razy sam oberwał w mordę bo skręcił nie tam gdzie trzeba. No, może nie byli aż TAK podobni - Alfredzik był wtedy młody i piękny, a ten tu... ajaj, no nie ma podejścia! Ale to tworzyło w nim tylko większe współczucie do nieznajomego, a gdy zastanowi się, co podniosłoby go na duchu w najgorszych momentach jego życia, to "Uśmiechnięty człowiek proponujący bimber" uzyskałoby medale za wszystkie miejsca na podium.
Patrzył z politowaniem na to, jak biedaczysko zatacza się o własne nogi. Tak tak, doskonale go rozumiał - sam byłby zdziwiony, gdyby ktoś te trzydzieści lat temu okazał mu taką dobroć prosto z serca tutaj, na Nokturnie. Ale, jak to mówią młodzi, bądź zmianą którą chcesz na świecie, no nie? Stanął po prawicy druha w niedoli i objął go swoim wielkim ramieniem, tak, żeby ten nie musiał bać się o odległość swojej twarzy od bruku. Pociągnął łyk z butelki, po czym wcisnął ją w dłoń swojego nowego podopiecznego, zabierając mu przy okazji pustą butelkę tutejszego sikacza, zaraz potem ciskając ją w najbliższą pustą uliczkę. Nokturn style. - Kochanieńki, ciężki dzień za tobą, co? Pozwól, że wujek Alfred pokaże ci, jak na Nokturnie radzą sobie z ciężkimi dniami jego najwybitniejsi mieszkańcy! - Klepnął go po barku, uśmiechając się od jednego kącika brody do drugiego. - Smutno ci? Lej w usta! Nie możesz zapomnieć o kochance? Lej w usta! Kochanek dalej w głowie? Lej w usta! Straciłeś wszystkie oszczędności w kartach, przez co twoja przyszłość maluje się czarnymi farbami, a ty sam martwisz się że nie dożyjesz kolejnego roku? Lej, cholibka, w usta! Zostaw swoje problemy daleko stąd, bo dzisiaj liczysz się tylko ty, ja i te butelki płynnego złota, które musimy opróżnić! - Zarechotał, dalej klepiąc swojego kompana, uważając jednak, by ten przy okazji nie wywinął orła. Widać było, że w jego głowie szumi o wiele gorzej, niż wprawionemu w boju Trelawneyowi.
Ale i tak wyglądał lepiej, niż on podczas swojego pierwszego ciągu alkoholowego. Przynajmniej z tego co pamiętał, a pamiętał niewiele. Przebłyski kontaktowania z otoczeniem, wypełnione przystawianiem do ust coraz to gorzej dających siarką i alkoholem flaszek. I to przecież nie tak, że Alfred "pił, by zapomnieć" czy oblewał jakieś smutki. Nigdy nie pił w celu uciszenia swoich emocji, wręcz przeciwnie - kiedy pił to czuł, że żyje. Długo po śmierci babci nie potrafił obrać sobie jakiegoś celu w życiu. No bo dobra, może sobie pracować jako ten egzorcysta... Ale po co? Sława i rozgłos go nie interesowały, pieniądze były mu w życiu niepotrzebne. I wtedy z nieba zstąpiła do niego owa bogini, owa wysłanniczka nadziei... Stara dobra wódeczka. Wiele osób pewnie złapałoby się za głowę na myśl o wybraniu alkoholu na swój życiowy cel, ale jego niezbyt interesowało zdanie innych ludzi, toteż się tym nie przejmował.
Z tego całego rozmyślania wyrwało go dopiero kolejne spojrzenie na jeszcze-nie-znanego przyjaciela od kielicha. Wydawał się... Wyjątkowo podekscytowany? Te błyski w oczach, te uniesienie kiedy dzielił się z Alfredem swoimi dziwnymi majakami alkoholowymi... Ah, czyżby to było to? Czyżby znalazł sobie prawdziwie bratnią duszę? Brata z innej matki, ale jednej butelki? Czas pokaże, czas pokaże, ale stary alkoholik już nie mógł się doczekać sprawdzenia, czy ten tu żywy trup zasługuje na tak wyniosły tytuł.
Rozejrzał się wokół, szukając jakiegoś dobrego miejsca na popijawę - w takich momentach trzeba chwytać chwilę, zanim pryśnie. Człowiek nigdy nie wie, po którym łyku nagle przestanie lubić swoje towarzystwo. Właśnie wtedy ją zauważył, swoją starą miłość, kochankę lat minionych, cudowną lady, z którą spędził nie jedną noc i z którą nie raz poleciał w przysłowiową ślinę, choćby przez sen: drewnianą, lekko przekrzywioną, pokrytą glonami od spodu i dziwnymi plamami od góry ławeczkę, na której przespał nie jedną letnią noc. Nie pamiętał już, czemu przestał z niej korzystać, ale na pewno nie było to nic ważnego.
- Mój kochaneczku, mamy szczęście! Oto ona, nasza  muza, nasza opiekunka, nasza... No, pierdu pierdu, nie możemy marnować czasu, bo nam się bimberek ulatnia! Za mną, w sukurs! - Opuścił prawicę blondyna ruszając prosto do swojej kochanej ławeczki. Zrobił przed nią coś, co zapewne miało być piruetem, beknął, skłonił się tak nisko jak potrafił bez wywrócenia się, po czym ciężko klapnął na starą znajomą. To bardzo szybko przypomniało mu, czemu już z niej nie korzystał - pod ławeczką, zaatakowaną jego dwumetrowym, schlanym cielskiem, po prostu ugięły się drewniane nogi. Nie, ugięły to złe określenie - wystrzeliły w bok niczym torpedy, podczas gdy jej główna część (wraz z Alfredem) poleciała z hukiem na ziemię. Egzorcysta aż się od niej odbił przy zderzeniu do góry niczym pijany kauczuk, po czym z powrotem upadł na nią pośladami, szybko jednak tracąc równowagę i upadając na bok. Ale nie martwcie się, trochę się poturlał, trochę podczołgał i zaraz znów siedział na wiernym siedzisku! - Może trochę nisko, ale nie martw się, dwie butelki a nasze dusze i tak będą latały nad dachami najwyższych budynków Londynu! Siadaj no! - poklepał wolne miejsce po swojej lewej, zapraszając swojego koleżkę.
Ah, oczywiście trzeba coś podkreślić - nawet jedna butelka się nie stłukła. Nie bierzcie Alfreda za jakiegoś amatora.
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Ambroise Greengrass (2954), Alfred Trelawney (1929)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa