Oczywiście, że nie zamierzał wracać do Ministerstwa Magii, aby tam wszystko bezpiecznie przeczekać. Musiał pomóc Zakonowi, nie ważne czy pewnym czarodziejom się to podobało, czy też nie. Zwłaszcza teraz, gdy był na zewnątrz i widział co się działo na własne oczy, a to było...
Zazwyczaj potrafił znaleźć słowa na każdą okazję.
Tutaj jednak… Tutaj widząc ogień i czując wszędzie oplatający cały Londyn dym, po prostu zaniemówił i to bynajmniej nie z zachwytu.
Nie zamierzał jednak stać i "podziwiać widoków”. Miał rzeczy do załatwienia. Po pierwsze musiał dowiedzieć się więcej o tej całej sprawie, a po drugie musiał zlokalizować Morpheusa. I właśnie kiedy szedł w stronę Fontanny Szczęścia, by spróbować zdobyć więcej jakichkolwiek informacji minął go całkiem żywo wyglądający Morpheus krzycząc, że zaraz go dogoni.
Dobrze. Czyli przynajmniej wiedział już, że się nie mylił i Longbottomowie rzeczywiście nie umierali tak szybko.
– Na bogów, Morphy! Co ci się stało? Wyglądasz jak naburmuszony orzeł, który poszedł na szalenie nieudaną randkę z feniksem – wykrzyknął widząc przy fontannie… Morpheusa. Z tym, że ten Morpheus różnił się od Morpheusa sprzed kilku chwil zdecydowanie większym stopniem bycia atakowanym przez życie. Ale żył!
Jonathan szybko pokonał dzielący ich dystans i objął przyjaciela.
– Cieszę się, że żyjesz. Martwiliśmy się. Co się stało? Co ci się stało. Widziałeś się z kimś? Jak reszta rodziny? Rita, Jessie i Benji są bezpieczni. Lottie poszła szukać Jessiego, ale znalazłem go z Ritą pierwsi, a ten twój przyjaciel Tony poszedł szukać Theo. Ma eliksir ogniodporny.