• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Aleja horyzontalna v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[09.09.1972] a miało być tak pięknie | Ambroise & Heather

[09.09.1972] a miało być tak pięknie | Ambroise & Heather
Gówniara z miotełką
She had a mischievous smile, curious heart and an affinity for running wild.
Heather mierzy 160 cm wzrostu. Jest bardzo wysportowana, od dzieciaka bowiem lata na miotle, do tego zawodowo grała w quidditcha. Włosy ma rude, krótkie, nie do końca równo obcięte - gdyż obcinał je Charlie po tym, jak większość spłonęła podczas Beltane. Twarz okrągłą, obsypaną piegami, oczy niebieskie, czają się w nich iskry zwiastujące kolejny głupi pomysł, który chce zrealizować. Porusza się szybko, pewnie. Ubiera się głównie w sportowe rzeczy, ceni sobie wygodę. Głos ma wysoki, piskliwy - szczególnie, kiedy się denerwuje. Pachnie malinami.

Heather Wood
#1
08.05.2025, 14:00  ✶  
09.09.1972, Aleja Horyzontalna

Heather była zmęczona. Przemykała od samego początku pożarów między ulicami Londynu chcąc pomóc jak największej ilości osób. Ubrana była w swój mundur brygadzisty, bo przecież zaczęła to wszystko od służby, tyle, że później, później po prostu starała się działać, nie wracała do biura, nie było sensu się tam pojawiać, więcej mogła zrobić na ulicach Londynu. Nie widziała powodu, żeby przestać przemierzać okolicę, ciągle natrafiała na kogoś, kto potrzebował jej pomocy, co wydawało jej się być tylko potwierdzeniem tego, że dobrze robiła.

Była wysmarowana w sadzy, jej rude włosy zrobiły się szare, zdecydowanie to nie był najlepszy dzień w jej życiu. Do tego znajdowała się przy Alei Horyzontalnej zupełnie sama. Spotykała tej nocy innych zakonników, ale musieli się podzielić na mniejsze grupy, by pomóc jak największej ilości osób. Rozdzieliła się z Brenną, później z Thomasem, ale ciągle znajdowała się przede wszystkim przy Horyzontalnej. Na tym miejscu się skupiła.

Miasto pogrążyło się w ciemności, rozświetlał je ogień, który można było dostrzec praktycznie z każdej strony. Nie wydawało jej się, aby szybko miało się to skończyć, nie sądziła, że ten pożar będzie trwał tak długo. Jak widać nie do końca udawało się im go powstrzymać, ani ministerstwu ani zakonnikom. Zresztą nikt nie był chyba przygotowany na taką tragedię. Napatrzyła się tej nocy na krzywdę ludzką. Starała się pomóc każdemu, kto stawał na jej drodze, mimo, że przecież wiedziała, że nie ma szansy uratować wszystkich, to jednak nie przeszkadzało jej w kolejnych interwencjach. Nie miała zamiaru opuścić Londynu, musiała być na nogach do samego końca, kiedy on miał nadejść? Tego też nie wiedziała, ale na pewno się nie podda, to nie leżało w jej naturze. Była kurewsko zawzięta.

Ruda zwróciła uwagę na jedną z kamienic, która znajdowała się tuż obok niej. Zaczęła zajmować się ogniem, cała. Nie mogła nie zareagować. Odetchnęła ciężko, odkaszlnęła, bo dym zaczął drażnić jej płuca. Niby był to środek, wrześniowej nocy, ale wokół było okropnie gorąco, cieplej niż podczas najbardziej pięknych z letnich dni. Wiedziała, że to wina ognia, który bardzo szybko się rosprzestrzeniał. Uniosła różdżkę, bo trzymała ją w gotowości na podobne sytuacje. Co innego miała zrobić? Może i była sama, jedna, jednak nie wydawało jej się to być problemem w przypadku ewentualnej interwencji. Nie bała się ognia, nie bała się tego, że coś może jej się stać. W końcu była nieustraszona, prawda? Znaleźliby się tacy, którzy nazwaliby to głupotą, jednak ona wolała widzieć to, jako odwagę.

Z kamienicy zaczęli wybiegać ludzie, zrobił się dość spory tłum. Zapewne przeczuwali, że mogą to być ostatnie minuty, kiedy jeszcze stała. Musiała działać, w środku mogło znajdować się jeszcze sporo osób, jeśli ona by się zawaliła... wszyscy zginą. To był wystarczający argument za tym, żeby zareagować.

Przystanęła przed budynkiem. Dość szybko podjęła decyzję. Zamierzała skorzystać z dziedziny magii, której najbardziej ufała. Odetchnęła po raz kolejny, machnęła szybko różdżką, aby wyczarować strumień wody, który miałby ugasić ogień pochłaniający kamienicę.



// przewaga: odwaga; zawady: lojalność organizacji, kompleks bohatera, uparciuch

kształtowanie: ◉◉◉◉○
Rzut PO 1d100 - 76
Sukces!
na wyczarowanie strumienia wody
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#2
08.05.2025, 15:14  ✶  
Środek nocy był równie jasny co zmierzch, może nawet nie ciemniejszy niż pochmurny dzień. Nie dzięki księżycowi subtelnie rozświetlającemu ulice, ale przez pożary, które pochłaniały Londyn. W przeciągu zaledwie kilku godzin miasto ogarnął zupełny chaos. Nic nie było już takie jak wcześniej.
Ambroise zatrzymywał się już kilkukrotnie. W większości przypadków bezskutecznie usiłując opanować sytuację. Pomógł starcowi z raną na głowie, z której sączyła się, zanim ten przysiadł na murku i już się nie podniósł. Zaklęcie zamykające tkanki zadziałało, ale serce nie wytrzymało. Potem była dziewczyna z poparzeniami. Zbyt młoda, by wiedzieć, że nie wolno dotykać metalu, kiedy wszystko wokół płonie. Spróbował zająć się najgorszymi ranami, ale w pewnym momencie dookoła nich wybuchło zamieszanie i porwał ją tłum. Wszystko działo się zbyt szybko, żeby mógł ją ponownie odnaleźć.
Jeszcze później był chłopak z wybitym barkiem, który uparcie twierdził, że musi wrócić do środka, bo tam jest jego kot. I wrócił. Nie było szans na powstrzymanie tego, co nim kierowało, na wybicie mu z głowy pomysłu powrotu do kamienicy. Zresztą, Ambroise nawet nie próbował tego robić. Poniekąd rozumiał tok myślenia tamtego dzieciaka. A przynajmniej próbował rozumieć. On też spróbowałby ratować Lilię, mimo że kilka miesięcy temu sam nie podejrzewałby się o to, że przywiąże się do jakiegoś zwierzaka.
Droga do Munga była długa. Dłuższa niż zazwyczaj. Za każdym razem, kiedy myślał, że uda mu się przejść choć kilkaset metrów bez zatrzymywania się, ktoś upadał tuż przed nim. Ktoś krzyczał, zwracając na siebie uwagę, ktoś błagał. Ktoś próbował złapać go za rękę... ...nagle, znikąd... ...jakimś cudem rozpoznając w nim pomoc medyczną. Może przez torbę, może przez coś innego.
Nie miał zielonego pojęcia, bo nie wydawało mu się, żeby w tym wydaniu wyglądał na uzdrowiciela. Miał chustę na twarzy, był cały w sadzy i w pyle. Blond włosy wyglądały już na zupełnie siwe, szpakowate i pozlepiane od potu. Rozczochrane. Drażniły go bardziej niż kiedykolwiek, nawet jeśli starał się nie zwracać na to uwagi.
Torba. Prawdopodobnie to była kwestia torby. Może nie była typowa dla Munga, jednak dostatecznie jednoznacznie wskazywała na jego profesję. Targał w niej wszystko, co się da. A to i tak nie wystarczało w obliczu wszechobecnego ognia i zniszczenia. Rannych, umierających, żywych i umarłych. Po drodze widział przynajmniej kilka stratowanych ciał. Za każdym razem czuł jak coś ściska mu się w środku.
Mimo wszystko, będąc już teraz zupełnie sam, nie był dłużej w stanie przechodzić obojętnie wokół tego, co się działo. Nie musząc priorytetyzować najbliższych, którzy najpewniej byli już poza Londynem w drodze do Exmoor, przestawił się na zupełnie inny tryb.
W tym momencie był uzdrowicielem. Jasne, planując jak najszybciej dotrzeć do szpitala, ale tym razem zatrzymując się tam, gdzie to było konieczne. Zatrzymywał się tylko tam, gdzie nie można było przejść obojętnie. Obok ojca z dzieckiem, które miało jeszcze szanse przeżycia, ale nie przy staruszku, którego nogi już odmówiły posłuszeństwa.
Triaż. Ocena potrzeb medycznych, priorytetyzowanie przypadków, nie pójście za głosem serca. Suche fakty. Szybka ocena. Może brutalna, jednak całkowicie konieczna, by kiedykolwiek dotarł do Munga. Pomagał tam, gdzie uznał to za zasadne. Reszcie mówił: nie teraz. Nie mogę. Idźcie. Uciekajcie.
Parokrotnie nawet kazał komuś spierdalać, choć zrobił to tylko wtedy, gdy usiłowano go czymś przekupić, przekonać go do zostawienia czegoś na rzecz zajęcia się kimś, kto wcale nie potrzebował pomocy. Panna ze skręconą kostką obok silnego kawalera zdecydowanie nie była priorytetem. Nawet jeśli miała drogą biżuterię, którą chciała mu wcisnąć za zmianę frontu i prywatną opiekę.
Wbrew pozorom, miał w sobie jeszcze trochę sumienia. Nie był aż tak interesowny. Nie w obliczu wszechobecnego ognia. Nie wtedy, kiedy przyjęcie tej oferty oznaczałoby, że złamałby wszystkie pozostałe mu reguły postępowania. Nie byłby już uzdrowicielem. Byłby kanalią. A kanalią był tylko wtedy, kiedy rzeczywiście tego chciał.
Przystanął na moment, szukając drogi przez tłum i wtedy ją zauważył. Ruda dziewczynka. Mała, niska. Od tyłu wyglądała na dziecko, ale miała na sobie brudny mundur Brygady Uderzeniowej. I właśnie interweniowała. No, powiedzmy. Pokonał kilka kroków, patrząc na nią przez chwilę. Pokręcił głową. Nie, nie dlatego, że jej wysiłek był głupi. Dlatego, że był tragiczny, zupełnie bezcelowy w jego oczach.
Zsunął chustę niżej, westchnął, przetarł twarz, w efekcie zostawiając na niej jeszcze więcej sadzy, po czym znów osłonił usta i ruszył dalej. Przepchnął się między dwoma uciekającymi mężczyznami. Torba uderzyła o jego bok. Poczuł jak jej ciężar obija mu się o żebra. Zaklął, ale kontynuował przepychanie się przez tłum. On nie zamierzał ratować dnia bezcelowymi próbami gaszenia ognia.

Korzystam z Leczenie (III) w celu pomocy rannym i oceny sytuacji.

Oraz AF (III) przepychanie się przez tłum.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Gówniara z miotełką
She had a mischievous smile, curious heart and an affinity for running wild.
Heather mierzy 160 cm wzrostu. Jest bardzo wysportowana, od dzieciaka bowiem lata na miotle, do tego zawodowo grała w quidditcha. Włosy ma rude, krótkie, nie do końca równo obcięte - gdyż obcinał je Charlie po tym, jak większość spłonęła podczas Beltane. Twarz okrągłą, obsypaną piegami, oczy niebieskie, czają się w nich iskry zwiastujące kolejny głupi pomysł, który chce zrealizować. Porusza się szybko, pewnie. Ubiera się głównie w sportowe rzeczy, ceni sobie wygodę. Głos ma wysoki, piskliwy - szczególnie, kiedy się denerwuje. Pachnie malinami.

Heather Wood
#3
12.05.2025, 00:00  ✶  

Nie, żeby się tego nie spodziewała, jednak mimo wszystko, odruchowo uśmiechnęła się sama do siebie, gdy zobaczyła wspaniały strumień wody, który wyczarowała. Udało jej się. Mogła im pomóc, mogła uratować ludzi, którzy znajdowali się w środku kamienicy, to było zawsze przyjemnym uczuciem. Ta świadomość, że jej starania nie szły na marne, że mogła się na coś przydać, że nie była bezużyteczna. Lubiła czuć się potrzebna, szczególnie, gdy przestała zawodowo grać w quidditcha i trafiła do BUMu, wtedy zrozumiała, że faktycznie może mieć znaczenie, że ktoś może jej potrzebować, że nie nadawała się tylko do łapania znicza.

Miała światu do zaoferowania coś więcej i w tej chwili właśnie to demonstrowała. Nie było to nic takiego, chociaż może nie powinna sobie ujmować? Nie każdy podjąłby podobną decyzję, nie każdy miałby chęć ryzykować po to, aby ratować innych. Dla Wood był to odruch bezwarunkowy, tak już po prostu miała, i nie przeszkadzało jej to, że była tu zupełnie sama, że nie miała wsparcia, że nikt nie mógł jej pomóc. Wiedziała, że sama może zdziałać naprawdę wiele, jak na swój wiek była przecież naprawdę wprawioną czarownicą, miała tego świadomość i nie było to zwyczajne zadzieranie nosa. Czuła, że może spowodować, że świat będzie lepszym miejscem.

Gasiła kamienice tym efektownym strumieniem wody, który wydobywał się z jej różdżki. Zaczęła od tych największych, które powodowały, że płonęła cała kamienica, wiedziała, że woda zapewne też przyniesie szkody, ale przynajmniej mieszkańcy nie stracą wszystkiego. Woda była jej żywiołem, może nie do końca pasowała do jej charakteru, czy wyglądu, bo ten jednak kojarzył się z ogień, tak jednak to właśnie poprzez wodę objawiała się jej klątwa żywiołów, a teraz nią ratowała tych niewinnych ludzi. Czuła się pewnie, właściwie to jak zawsze, wydawało jej się, że nic złego nie może się jej przytrafić. Zajęło to Wood dłuższą chwilę, bo ogień był dość spory, ale się nie poddawała, zamierzała ugasić każdy, nawet najmniejszy płomień.

Ludzie wybiegali z kamienicy w coraz większej ilości. Lawirowała między nimi kontynuując rozpoczęte zajęcie. Szło jej naprawdę nieźle, była z siebie zadowolona. Ugasiła ją całą. Przyglądała się efektowi swojego zaklęcia, gdy przypadkiem znalazła się między mieszkańcami tego budynku. Byli oni spanikowani, biegli przed siebie, chyba nie wiedzieli, że problem już jest rozwiązany.

Heather była drobna, mimo tego, że jej sprawność fizyczna była ponadprzeciętna, to nie miała szansy, by wyrwać się z otaczającego ją z każdej strony tłumu spanikowanych ludzi. Zaklęła pod nosem. Nie powinna pozwolić sobie na taki błąd, ale jednak to zrobiła. Otaczało ją coraz więcej osób, aż w końcu znalazła się pod ich nogami. Nie była w stanie podnieść się nad ziemię, czuła, że po niej depczą, nikt nie zauważył jej obecności, nikt nie wiedział, że to ona ocaliła ten budynek przed ogniem. Jęknęła cicho, zaczęła się poddawać, bo co innego mogła zrobić, jakim cudem miała wydostać się z tego tłumu. Była jednak zawzięta, tego nie można było jej odmówić. Postanowiła, że nie da się zdeptać, zaczęła na czworaka poruszać się między stopami, które chciały ją zdeptać. Poczuła, że ktoś stanął jej na nodze, krzyknęła z bólu, musiała dość mocno oberwać, ale nie zmieniało to faktu, że naprawdę miała w sobie wolę walki.

Jakim cudem udało jej się przeturlać pod niewielki murek, przy którym usiadła. Ból zaczynał dawać o sobie znać, próbowała się podnieść, jednak nie była w stanie stanąć na prawej nodze. Zamiast tego po prostu osunęła się na ziemię. Była na siebie zła, tylko i wyłącznie na siebie, nie na tych spanikowanych ludzi, to ona powinna być uważniejsza. Oczy jej się zaszkliły, bo była tutaj zupełnie sama, ubrana w ten śmieszny mundur brygadzistów i nie bardzo wiedziała, co powinna dalej zrobić.


// odwaga, uparciuch, wspominam o AF, kompleks bohatera
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#4
12.05.2025, 15:55  ✶  
Nie znał rudej poskramiaczki płomieni. A może znał z widzenia, tylko jej nie poznał. W końcu zdarzało mu się współpracować z Ministerstwem przy wykonywaniu swoich oficjalnych zleceń a ona miała na sobie mundur BUMu.
Nie analizował tego jednak jakoś przesadnie. Nie zamierzał podziwiać strumienia wody, jaki wystrzelił z różdżki dziewczyny. Tak właściwie, nie zamierzał zatrzymywać się na dłużej niż potrzebował. Czas na przerwę już minął. Rozeznał się w sytuacji, znalazł drogę przez tłum, więc musiał ruszyć dalej, rzucając jeszcze ostatnie spojrzenie w tamtym kierunku i kręcąc głową.
- Idiotyczna brawura - wymruczał do siebie.
Był niemal pewien, że kamienica zaraz znów stanie w ogniu. Poza tym nikt nie miał docenić wysiłków Brygadzistki. W momentach takich jak ten, ludzie mieli tendencję do przejmowania się wyłącznie sobą. Zresztą nic dziwnego. W obliczu szalejącego żywiołu nie było zbyt wiele miejsca na heroizm.
Nawet pośród pracowników rządu, który ewidentnie w dalszym ciągu zawodził, bo dziewczyna była tu sama. Jednoosobowa ekipa strażacko-ratunkowa. Świetnie. Na patrole chodzono parami, natomiast w obliczu kataklizmu, na ulicach znajdowały się pojedyncze jednostki. Wybitne zagranie ze strony Ministerstwa.
Z pewnością nikt nie miał poklepać młodej po ramieniu i pogratulować jej udanej akcji, nawet jeśli zaklęcie wyjątkowo się udało. Później też raczej nie miała dostać żadnego odznaczenia za zasługi. Prawdopodobnie nie robiła tego dla pochwał, ale fakt faktem: podejmowała naprawdę duże ryzyko w ramach idealizmu.
Westchnąłby ciężko, gdyby tylko mógł, ale dym dosyć mocno podrażnił mu gardło, mimo chusty owiniętej wokół twarzy. Każdy zbyteczny oddech wiązał się z nieprzyjemnym pieczeniem i ryzykiem zaniesienia się kaszlem. A on nie zamierzał sobie na to pozwolić. Musiał iść dalej, tym razem naprawdę śląc ostatnie spojrzenie na niską Brygadzistkę... ...i chyba nawet życząc jej powodzenia. Z tym, że w myślach. Na głos już nic nie powiedział. Zresztą był od niej zbyt daleko.
Stała tyłem do niego, ale gdy na nią spojrzał, nawet z odległości było w niej coś mgliście znajomego. Nie był w stanie dostrzec nic poza przykurzonymi rudymi włosami, ale mimo wszystko, wydawało mu się, że może ją skądś kojarzyć. Z tym, że...
...no, właśnie... ...takich jak ona było wielu w BUMie: zdeterminowanych młodych z żarem w oczach i przekonaniem, że ich decyzje coś zmieniają. Naprawiają świat. Ba, czasem faktycznie coś dawały. Nie mógł powiedzieć, że nie.
Ale nie dzisiaj. Nie w tym momencie. Nie w Londynie ogarniętym ogniem. Nie, jeśli była jedyną przedstawicielką służb, jaką dostrzegł przez całą noc.
Nie miał nic przeciwko tej dziewczynie. Naprawdę. Nie miał w sobie aż tyle pogardy, by nie docenić tego, co usiłowała robić. Po prostu... ...spojrzał na nią tak jak patrzy się na dziecięcy rysunek na kawałku wygiętej tektury postawiony przy łóżku umierającego rodzica. Dobrze, że istnieje, ale nie zmieni niczego.
Gasiła jedną kamienicę, kiedy dziesięć innych już się waliło. Może to było coś. Być może ten strumień wody rzeczywiście uratował komuś życie, ale Ambroise nie był dziś w stanie myśleć o tym w kategoriach zwycięstwa. Pokręcił głową, nie czekając na rozwój sytuacji, tylko ruszając dalej...
...zanim z kamienicy gaszonej przez dziewczynę zaczęli wypadać ludzie. Mrowie spanikowanych czarodziejów wyrwało się na ulicę, nie patrząc na nikogo ani na nic. Uciekali w panice, ratowali własne życie. Tylko to miało dla nich znaczenie.
Jeśli to w ogóle było możliwe, na chwilę zapanował jeszcze większy chaos. Fala paniki prawie zniosła go z kursu. Kilka osób dosłownie na niego wpadło, odbijając się od Ambroisa i gnając dalej.
Gdyby nie był tak wysoki i dobrze zbudowany, prawdopodobnie prędzej niż później wylądowałby na ziemi. Tak jednak jakoś zachował równowagę, mimo to będąc zmuszonym zatrzymać się w miejscu, nie walcząc z naporem ludzi i nie starając się pchać pod prąd. Zatrzymał się, odpychając ludzi, oddychając ciężko i przytrzymując torbę, żeby nikt go za nią nie szarpnął. Wtedy niechybnie by się przewrócił.
Zobaczył ją dopiero wtedy, gdy tłum się przerzedził. Dostrzegł dziewczynę kątem oka, zupełnie przypadkiem. W pierwszej chwili pomyślał, że to po prostu kolejna poszkodowana, zgarnięta przez tłum i porzucona jak niepotrzebny bagaż, ale coś w jej sylwetce przyciągnęło jego uwagę. Dopiero po kilku sekundach zorientował się, co to było.
Nie miała już rudych włosów. Ogniste kosmyki były niemal czarne od kurzu i pyłu, który musiała zgarnąć głową z ulicy, gdy wylądowała na ziemi. A jednak to była dokładnie ta sama osoba. Poznał ją po mundurze i drobnej figurze. Miała na sobie ślady podeszw, kilka rozdarć materiału, krew i brud na policzku. Prawdopodobnie jeden z butów uderzył ją dokładnie w momencie, kiedy próbowała się podnieść. Po sposobie, w jaki usiłowała wstać, podźwignąć się... ...i natychmiast znów opadła... ...cóż, wszystko było jasne.
Mógł ją zostawić, oczywiście. W miejscu, w którym znalazła schronienie, nie miała wielkich szans ponownie znaleźć się pod nogami uciekających ludzi, jednak istniały również inne zagrożenia. Z nieba co chwilę sypał się deszcz szkła z okien, jakie jeszcze pozostały nienaruszone. Raz po raz coś gdzieś się waliło, coś pękało, coś strzelało, wybuchało. A ona jeszcze miała szanse stąd wyjść. Być może dalej zajmując się tymi swoimi idealistycznymi interwencjami, ale w gruncie rzeczy...
...świat potrzebował idealistów, czyż nie? Nawet jeśli to już nie było miejsce dla nich. Mimo wszystko.
Tłumiąc ciężki oddech, zdecydował się utorować sobie drogę do poszkodowanej, stając nad nią zaledwie w przeciągu kilku chwil. Całkiem sprawnie. Na tyle, by nie miała szans podjąć kolejnej próby podniesienia się do pionu. Tak czy siak znów byłby to zbędny wysiłek.
Podszedł szybkim krokiem. Nadwyrężone kolano zastrajkowało w pół ruchu, ale zignorował to jak zawsze. Kiedy dotarł do niej, jego twarz pozostała przysłonięta chustą a oczy nieporuszone. Żadnej troski, żadnego zaskoczenia. Po prostu otaksował dziewczynę spojrzeniem, lewym ramieniem przytrzymując torbę z przodu ciała.
Znał ten typ: zuchwałe, uparte dziewczę, przekonane, że młodość i misja daje mu immunitet od praw fizyki i reakcji tłumu. Zaskoczone, poturbowane, upokorzone własną słabością, choć chwilę wcześniej zrobiło coś naprawdę imponującego. Teraz z pewnością czuła się chujowo. Cała duma wyparowała, został tylko ból.
- Nie ruszaj się - powiedział na tyle głośno, żeby przebić się przez gwar.
Mówił beznamiętnym, pozbawionym ciepła tonem, ale też i bez zbytecznego upominania dziewczyny za to, że wcześniej ewidentnie próbowała wstawać i jeszcze pogorszyła swój stan.
- Prawa noga? - To był wyćwiczony, suchy głos uzdrowiciela, który nie pyta o pozwolenie, tylko robi, co trzeba a potem znika działać gdzieś indziej.
Jednocześnie pochylił się przy rudej, odruchowo przyklejając na jedno kolano jak ktoś, kto wie, że za moment prawdopodobnie będzie musiał wstać z dodatkowym ciężarem. Spojrzał na nią przelotnie, nie dłużej niż pół sekundy. Wystarczająco, by upewnić się, że młoda Brygadzistka nie zemdleje. Nie miała. Była zbyt uparta, żeby dać sobie stracić przytomność i utracić kontrolę związaną z zachowywaniem świadomości.
Miewał już pod rękami aurorów, którzy usiłowali udawać, że nic się nie stało. To była ta sama linia obrony: odczołgaj się na bok, nie wzywaj pomocy, nie bądź ciężarem, nie sprawiaj kłopotu, zaciśnij zęby, weź kilka głębokich wdechów, wykombinujesz coś, uspokój się, zaraz dasz radę sama wstać.
Mhm. Ta, jasne.
Nie dodał nic więcej, przynajmniej jeszcze nie. Nie powiedział jej, że dobrze się spisała, że ocaliła budynek, że zrobiła coś ponadprzeciętnego. To nie było jego zadanie. On miał naprawiać to, co zostało uszkodzone. Reszta nie należała do niego. Wystarczyło, że oddychała, była przytomna i nie krwawiła aż tak bardzo.
Nie pogratulował odwagi dziewczynie. Nie pochwalił jej determinacji. Jeśli miała wrócić tu jutro, musiała wiedzieć, że nie wystarczy dać z siebie wszystko, że nie zawsze warto niemal wbiegać w płomienie z nadzieją, że świat to doceni. Świat rzadko docenia.
Wyjątkowo darował sobie jednak komentarz o tym jak idiotycznym posunięciem było rzucać się samotnie na ratunek, nie myśląc o tym, co będzie bezpośrednią konsekwencją udanej interwencji. To nie był właściwy moment na takie teksty, szczególnie że bolało go gardło. Poza tym ona to wiedziała. Miała ten wzrok ludzi, którzy już zdążyli sami się ukarać.
Ostrożnie sięgnął po różdżkę, jednocześnie drugą rękę wyciągając w kierunku prawej nogi dziewczyny. Przytrzymał materiał spodni tuż nad stawem poszkodowanej, by lepiej ocenić miejsce urazu, ostrożnie przesuwając palcami po nodze dziewczyny. Ktoś, możliwe, że więcej niż jedna osoba, musiał naprawdę solidnie nadepnąć jej na nogę. Może dodatkowo ją skopać.
- Złamana - Westchnął pod nosem, cicho, niemal bezgłośnie. - Jak głowa? W nią też dostałaś? Coś jeszcze cię boli? Bardziej niż to? - To również potrzebował wiedzieć, w razie, gdyby postanowiła nagle zacząć mu odpływać, mając wstrząs mózgu.
Miewał do czynienia z tego typu obrażeniami w warunkach polowych u osób nieprzytomnych, poturbowanych, pozbawionych świadomości, ale ta dziewczyna była przytomna, rozgrzana wysiłkiem, miała wyraźnie podniesione tętno. Do tego znajdowali się w samym centrum chaosu. To była wprost idealna mieszanka, żeby zaklęcie nie wyszło w pełni tak jak powinno. Lepiej było zająć się tym manualnie.
Wpierw potrzebował jednak jasnej odpowiedzi, żeby wiedzieć, co priorytetyzować.

Przewaga Leczenie (III) - ocena stanu nogi Heather.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Gówniara z miotełką
She had a mischievous smile, curious heart and an affinity for running wild.
Heather mierzy 160 cm wzrostu. Jest bardzo wysportowana, od dzieciaka bowiem lata na miotle, do tego zawodowo grała w quidditcha. Włosy ma rude, krótkie, nie do końca równo obcięte - gdyż obcinał je Charlie po tym, jak większość spłonęła podczas Beltane. Twarz okrągłą, obsypaną piegami, oczy niebieskie, czają się w nich iskry zwiastujące kolejny głupi pomysł, który chce zrealizować. Porusza się szybko, pewnie. Ubiera się głównie w sportowe rzeczy, ceni sobie wygodę. Głos ma wysoki, piskliwy - szczególnie, kiedy się denerwuje. Pachnie malinami.

Heather Wood
#5
13.05.2025, 09:38  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.05.2025, 09:44 przez Heather Wood.)  

Pojawiła się złość, bo Heather nie znosiła, gdy coś nie szło po jej myśli. Miała wielu ludzi do uratowania, noc była jeszcze młoda, pożary nie przestawały się rozprzestrzeniać, a ona z własnej głupoty pozwoliła się wyrzucić z gry. To nie było w jej stylu, wystarczył jednak moment nieuwagi, a wyszło dość chujowo. Nie znosiła czuć się słabo, nie potrafiła zaakceptować tego, że jej własne ciało ją ograniczało. To doprowadzało ją do ogromnej irytacji.

Oczy zaszkliły się jej nie dlatego, że się bała, a dlatego, że była zupełnie bezradna. Nie za bardzo mogła się ruszyć, ból promieniował coraz bardziej. Gdyby nie to, na pewno znalazłaby się już dalej, gasiła kolejną kamienicę, czy wyciągała ludzi spod gruzów, a teraz? Siedziała na tym murku i nie do końca mogła się ruszyć. Wysmarowana w popiele i sadzy, ubrudzona krwią, to na pewno. Włosy miała poplątane, właściwie to gdyby ktoś przyjrzał się jej bardziej mógłby mieć wrażenie, że było to dziecko przebrane za brygadzistę, Ruda była dość drobna, co uważała jednak za swoją przewagę, zazwyczaj, bo nie dzisiaj, dzisiaj to okazało się jej zgubą, nie mogła zareagować na to, że tłum ją pociągnął, nie mogła się mu oprzeć, a jej spryt nie wystarczył do tego, aby się mu wymknęła.

Może to była syzyfowa praca, może nie miało to jakiegoś większego sensu, ale gdyby każdy myślał w ten sposób, to pozwoliliby wygrać tym złym bez walki, a to nie było odpowiednim podejściem, nie. Musieli pokazać, że istnieją ludzie, którzy nie mają oporu ryzykować, walczyć w ramach ideaów. Wiedziała, że sama nie zmieni świata, ale mogła coś zapoczątkować. Dlatego też była okrutnie zirytowana, że powstrzymało ją coś takiego jak popsuta noga. Za każdym razem kiedy angażowała się w walkę musiało jej się przytrafić coś, co powstrzymywało ją przed jej kontynuacją, co za ironia.

Próbowała wstać, kilka razy, oczywiście nie byłaby sobą, gdyby tego nie zrobiła. Nie zamierzała pozwolić, aby jakiś głupi uraz nie pozwolił jej dalej angażować się w walkę. Nie udało jej się jednak zbyt długo utrzymać na sprawnej nodze, znowu opadła na swoje miejsce, nieco zrezygnowana. Gdyby Camiś był tutaj z nią, to na pewno coś by na to poradził, ale go nie było, znajdowała się w tym miejscu zupełnie sama. Miała ochotę wykrzyczeć swoją irytację.

Nagle ktoś przed nią stanął. Odruchowo mocniej zacisnęła dłoń na różdżce, wiedziała, że mundur brygadzisty mógł nie wzbudzać szczególnie dobrych zamiarów, w końcu pracowała dla ministerstwa, walczyła z tymi, którzy podpalili Londyn, jednego z nich nawet udało jej się złapać. Dopiero po chwili uniosła wzrok, aby dokładniej przyjrzeć się osobnikowi, który stanął przed nią. Miał zamaskowaną twarz, właściwie to przysłoniętą, jednak nie zobaczyła jednej z tych charakterystycznych masek. Chyba nie chciał jej zabić, cóż - niewielki, ale sukces.

- Jakbym miała jakiś wybór... - Mruknęła cicho, niezadowolona, raczej nie do końca przyjemnym tonem. Gdyby tylko mogła się ruszać, to już dawno by to zrobiła.

- Tak, prawa noga. - Założyła, że był uzdrowicielem, miał tę ich charaktersystyczne dodatki i zachowywał się, jakby wiedział, co ma robić. Spróbowała więc nawet wysunąć kończynę nieco do przodu, aby umożliwić mu łatwiejszy do niej dostęp. Współpracowała, bo wiedziała, że od tego może zależeć to, jak będzie wyglądała jej dalsza część nocy, a zdecydowanie nie chciała zakończyć jej już teraz.

- Zajebiście, możesz zrobić z nią coś takiego, żebym mogła dalej chodzić? - To było dla niej najważniejsze w tej chwili, nic innego się dla niej nie liczyło, tylko to, czy będzie w stanie pomóc kolejnym ludziom.

- Nie, głowa w porządku. - No, na tyle, na ile zazwyczaj była w porządku, niektórzy mogliby się z tym kłócić, że na co dzień wszystko z nią było ok.

Zabolało ją mocniej, niż przewidywała, kiedy dotknął jej nogi. Zacisnęła zęby, poczuła, że zaczyna się w niej gotować, wiedziała co to oznacza. Przymknęła oczy i spróbowała powstrzymać to, co mogło się wydarzyć. Jeszcze tego brakowało, żeby jej klątwa się uaktywniła.




// kształtownie ◉◉◉◉○
przewagi: odwaga, klątwa żywiołów, zawady: lojalność organizacji, kompleks bohatera

Rzut PO 1d100 - 11
Akcja nieudana

sprawdzam, czy uda się Rudej powstrzymać rzut klątwy



Niestety, nie udało jej się powstrzymać tego uczucia. Powinna się tego spodziewać. Była roztrzęsiona, była zła, do tego bolała ją noga. Zbyt wiele bodźców odciągało jej uwage od najważniejszego. Nie skupiła sie odpowiednio przez co klątwa się uaktywniła. Woda zaczęła się z niej wylewać, wszyscy i wszystko w obrębie metra zostało zaatakowane.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#6
13.05.2025, 14:51  ✶  
Oczywiście, że dostrzegł ten ledwo zauważalny, ale wciąż dosyć charakterystyczny ruch, jaki wykonała ruda. Różdżka. Nie był głupi. Inaczej dawno przepadłby na Nokturnie albo na Ścieżkach.
Spodziewał się tego, że nawet w tym stanie była przede wszystkim pracownikiem terenowym Ministerstwa. Kimś, kto nawet jeśli właśnie uratował dzień, sam raczej nie mógł liczyć na rychły ratunek.
Nie wyglądało bowiem na to, by dziewczynka (bo tak, to wciąż była dziewczynka) posłała w niebo iskry sygnałowe albo podjęła inną próbę skomunikowania się z kimkolwiek od siebie. Rzecz jasna, mógł czegoś nie zauważyć. W końcu dostrzegł ją dopiero po kilku chwilach, gdy tłum dostatecznie mocno rozproszył się na boki. A jednak, nawet jeśli wezwała wsparcie, zapewne nie liczyła na to, że pomoc nadejdzie wyjątkowo szybko.
Ani tym bardziej od strony jakiegoś obcego człowieka, który... ...tu należało być szczerym... ...w tym wydaniu raczej nie wzbudzał instynktownego przypływu zaufania. Miał za to wzbudzić coś zupełnie innego, ale, ale... ...tu nie należało uprzedzać faktów. W tym momencie, jeśli nie była w stanie w pierwszej chwili spostrzec jego dosyć charakterystycznie skrojonej torby, sama postawa Ambroisa raczej zapewne nie zachęcała do nawiązywania kontaktu.
Tym bardziej, że nawet stając tuż nad nią, nie pochylił się od razu z jakimś niezmiernie troskliwym tekstem. Nie uprzedził jej odnośnie bycia medykiem. Nie stwierdził, że wszystko jest już w porządku, bo nie było. Oboje w dalszym ciągu znajdowali się w samym epicentrum żywiołu. Kamienica być może rzeczywiście została dosyć skutecznie ugaszona, ale mieli za to zupełnie nowy komplet problemów.
Roise w tym momencie musiał skupić się na działaniu, nie na żałowaniu kogoś, kto zdecydowanie cierpiał z powodu odniesionych obrażeń. Poza tym, będąc szczerym, próba poklepania rudej po ramieniu, strzepnięcia przy tym kilku zakurzonych śladów podeszw z jej munduru i pokrzepienia dziewczynki paroma ciepłymi słowami nie byłaby w jego stylu. Nie w stosunku do funkcjonariusza publicznego, nawet tak młodego.
Znajdowali się w terenie, nie na sterylnym, białym korytarzu Munga. Dookoła świat rozświetlały płomienie, nie jasne lampy. Nie mieli czasu na zabawę w czułości czy docenianie bohaterstwa, które zresztą skończyło się tak jak się skończyło: sukcesem, jednak zdecydowanie okupionym nieprzewidzianymi przez nią konsekwencjami.
Była zła, była upokorzona, była roztrzęsiona z powodu położenia, w jakim się znalazła. Nie musiał zbyt długo patrzeć w jej oczy, żeby to dostrzec. Wręcz nie zamierzał. Im mniej spoufalania, tym lepiej. W takich sytuacjach należało jak najszybciej (bo niestety nie bezboleśnie) przejść do rzeczy, by oszczędzić dziewczynie wrażenia, że nagle zamiast być silną i niezależną, musi polegać na pomocy przypadkowych ludzi. Choćby nawet uzdrowicieli.
Ku wątpliwemu spokojowi jego ducha, Ambroise widział tylko jednokrotną próbę podniesienia się z ziemi do pionu i ruszenia z miejsca. To w zupełności wystarczyło, aby wiedział, że ruda nie jest w stanie poruszać się o własnych siłach. A przy okazji, że musi być przytłoczona tą świadomością.
To akurat zdecydowanie był w stanie zrozumieć, więc nie zamierzał zbytecznie komentować tego faktu. Sam szczerze nienawidził tych nielicznych momentów własnej, niemal kompletnej bezsilności. Robił wtedy nawet te skrajnie idiotyczne, szkodliwe rzeczy, byleby tylko samodzielnie sobie poradzić. Łatwiej było mu mierzyć się z własnymi fizycznymi ograniczeniami, aniżeli z myślą o poleganiu na kimś innym. Szczególnie obcym.
Choć? Miał wrażenie, że skądś kojarzy tę dziewczynę. Był jednak na tyle skupiony na analizie sytuacji, że nie potrafił jednoznacznie stwierdzić, gdzie ją wcześniej widział. Oczywiście, poza możliwością zetknięcia się z nią w ramach wspierania Magicznego Pogotowia Ratunkowego i BUMu. Z pewnością w jakimś momencie miał ją bardziej skojarzyć, ale to jeszcze nie była ta chwila.
W tym momencie przyklęknął przy młodej na jedno kolano, nie stawiając jednak torby na ziemi, tylko nadal trzymając ją przewieszoną przez pierś. W sytuacjach takich jak ta, zdarzało się bowiem, że ktoś nagle wypadał znikąd, chwytał za pasek i uciekał ze zgarniętymi fantami. Roise nie mógł sobie pozwolić na taką stratę.
Westchnął bezgłośnie, gdy usłyszał jej odpowiedź. Kątem oka kolejny raz spojrzał na dziewczynę. Była zbyt młoda, zbyt ambitna i zbyt przekonana, że świat można uratować siłą woli i determinacją. I w dodatku z taką manierą mówienia, jakby była nieśmiertelna. Zignorował jej komentarz. Zajebiście. Nie był tu dla żartów.
Przyklękiwał obok niej, nie mówiąc nic przez dłuższą chwilę.
Przypatrywał się nodze, przesuwając palcami po materiale spodni i delikatnie odsłaniając to, co musiał zobaczyć. Już wcześniej zauważył nienaturalny kąt i sztywność, z jaką ją trzymała, ale teraz potwierdziło się to, co podejrzewał od pierwszego spojrzenia: prawa kończyna dolna, złamanie zamknięte. Na szczęście bez przemieszczenia.
- Złamana. Jedno miejsce - jego głos był niski, szorstki, oszczędny; nie mówił więcej niż to było konieczne, nie zamierzał.
Sprawdził z jakiej strony jest złamanie a potem,  mimo że zapewniła go, że z głową wszystko w porządku, bez słowa złapał delikatnie jej podbródek, przekręcając głowę rudej do światła i sprawdzając jej źrenice.
- Zamknij oczy. Otwórz oczy. Spójrz na mnie - polecił, czekając aż dziewczyna wykona polecenie, nie zamierzał dyskutować. - Reakcja normalna, nie ma różnicy w szerokości - powiedział sucho, pochylając się niżej. - Dobra wiadomość: nie umrzesz. Zła: będziesz musiała przez chwilę przestać grać bohaterkę. W tym stanie nie wyciągniesz nikogo z pożaru - nie czekał na potwierdzenie, tylko szybkim ruchem sięgnął do swojej torby, skupiając się na szukaniu tego, czego potrzebował. - Muszę to usztywnić. Nie mam przy sobie nic na zrost kości. Nawet gdybym miał, nie użyłbym tego w terenie. Zrastanie boli jak jasna cholera i unieruchomi cię całkowicie. A to ostatnia rzecz, której teraz chcesz - w końcu spojrzał w oczy rudej.
Nie patrzył z troską. Patrzył w ten konkretny, nieco twardy sposób. Tak jak patrzyli ludzie, którzy każdego dnia mierzyli się z chaosem i wiedzieli, że jeśli nie zadadzą właściwego pytania we właściwej chwili to ktoś umrze.
To był automat. Wyuczone zachowanie bez przestrzeni na sympatię i na dobrotliwe klepanie po głowie. Był uzdrowicielem. Nie dobrym wujkiem. Być może to go zgubiło? Nie był nazbyt delikatny, był profesjonalny, zwracał uwagę na stan dziewczyny, ale nie ten emocjonalny.
Zachlupotało. Prawie niezauważalny, ale niepokojący dźwięk. Coś jak pierwsze krople deszczu przed ulewą, ale zdecydowanie nie miało padać. Zmarszczył brwi, zwracając wzrok w kierunku dziewczyny dokładnie w momencie, gdy woda zaczęła sączyć się z niej na ziemię. Najpierw delikatnie, potem z intensywnością, jakiej nie dało się zignorować, choć starał się to zrobić.
Obszar wokół nich zamienił się w miniaturowe bagno w mniej niż piętnaście sekund. Woda kapała z włosów pannicy, które na powrót zrobiły się rude, z mankietów munduru dziewczyny, spod nogawki, z dłoni, z szyi... Zupełnie tak, jakby dziewczę rozszczelniło się od środka. Zresztą nim Roise zdążył zareagować, jego kolana też już zupełnie przemokły.
Po raz pierwszy pozwolił sobie na krótkie, ale bardzo słyszalne westchnięcie podsumowujące nie tylko tę sytuację, ale też cały wieczór. Potem znowu skupił się na pacjentce, jakby nic się nie stało. Jakby nie siedzieli właśnie w kałuży sięgającej mu już niemal do kostek.
Mokre ubranie, zmoczone włosy, śliskie dłonie, wszystko ociekające wodą, ale nie zająknął się na ten temat ani razu. Widział już gorsze rzeczy. Takie sytuacje się zdarzały, kiedy pozwalało się sobie na emocje. A ona ewidentnie była ich chodzącym zbiornikiem.
Woda zaczęła sięgać mu coraz bliżej połowy kolana. Coraz trudniej było to ignorować, szczególnie, gdy wszystko jeszcze bardziej się zintensyfikowało...
...a potem rozhulało się na dobre. Mocne chlupnięcie uderzyło go prosto w twarz, mocząc mu chustę i włosy. Zabolało.
Zareagował bez refleksji, chwytając to, co miał wyciągnąć a następnie z trudem przesuwając torbę wyżej na murek, ponad poziom gruntu, zanim ciecz dotknęła ziół i mikstur. Nogi miał już przemoczone, kolana też. Przemoczeni byli wszyscy i wszystko w promieniu metra.
Nie odsunął się. Nie przerwał czynności. Trzymał jej nogę mocno, stabilnie. Nie panikował, ale osłonił się ramionami, odchylając twarz.
Bo teraz już wiedział.
Woda. Niekontrolowany przypływ wody. Reakcja na ból. Reakcja na stres. Ciecz wyciekająca bezwiednie z dziewczyny, która ewidentnie starała się to trzymać w ryzach, ale bezskutecznie. Ciekło z niej, nie z powietrza, nie z ziemi. Z niej. Wiedział, co to było. Wiedział, kogo miał przed sobą.
To była ta gówniara.
Gówniara od krzaków.
Gówniara od przerwanej kariery w Quidditcha.
Gówniara z miotełką.
Heather Wood.
Świetnie.
Stłumił kolejne westchnienie, które w tym momencie mogłoby znacznie bardziej przypominać zabulgotanie, starając się unikać dostania wodą. Mając nadzieję, że jeśli nic nie powie to dziewczyna da radę to wszystko jakoś powstrzymać, zanim się potopią. Kurwa mać. Czuł wodę z nogi pod palcami, ciśnienie, natężenie. Bolało, ale nie miał jak jej puścić. Nie mógł się odsunąć.

Leczenie (III) - pomoc z nogą


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Gówniara z miotełką
She had a mischievous smile, curious heart and an affinity for running wild.
Heather mierzy 160 cm wzrostu. Jest bardzo wysportowana, od dzieciaka bowiem lata na miotle, do tego zawodowo grała w quidditcha. Włosy ma rude, krótkie, nie do końca równo obcięte - gdyż obcinał je Charlie po tym, jak większość spłonęła podczas Beltane. Twarz okrągłą, obsypaną piegami, oczy niebieskie, czają się w nich iskry zwiastujące kolejny głupi pomysł, który chce zrealizować. Porusza się szybko, pewnie. Ubiera się głównie w sportowe rzeczy, ceni sobie wygodę. Głos ma wysoki, piskliwy - szczególnie, kiedy się denerwuje. Pachnie malinami.

Heather Wood
#7
13.05.2025, 21:57  ✶  

Heather faktycznie wydawało się, że może uratować cały świat. Taka już była. Niepokonana. Czy faktycznie jakieś tam złamanie powstrzyma ją przed tym, aby wbiegnąć w mrok, w dym i pył i ratować kolejne osoby? Nie do końca była co do tego przekonana, zamierzała jeszcze trochę tutaj posiedzieć, nabrać sił i spróbować ponownie. Będzie walczyć do skutku, aż w końcu uda jej się ruszyć przed siebie. To były tylko fizyczne ograniczenia, wszystko zależało od nastawienia i podejścia, resztę jakoś można było ominąć, ból zignorować. Ta.. jasne. Gdyby tak faktycznie było, to już dawno by się ruszyła, póki co, jednak nie była w stanie tego zrobić. Za mocno oberwała i coraz bardziej ją to wkurzało.

Nie zamierzała wołać wsparcia, bez przesady. Jeśli ona poprosiłaby o pomoc innych pracowników ministerstwa, to w tym czasie nie mogliby jej udzielić komuś innemu, kto faktycznie jej potrzebował. Ona jakoś sobie poradzi, zawsze sobie radziła, fakt, jeden z ostatnich sabatów przetrwała tylko dlatego, że Brenna pozwoliła je zakopać żywcem, gdy to ona była nieprzytomna, teraz znajdowała się tutaj sama, ale na plus było to, że ogarniała to, co się wokół niej działo. Coś za coś. To nie był jej koniec, tak samo jak nie było to zakończenie tej nocy. Jeszcze nie miała zamiaru sobie na to pozwolić. Zbyt wielu ludzi musiało otrzymać pomoc i ona zamierzała im ją dać. Nie mogła się poddać, to nie leżało w jej naturze.

No i miała trochę szczęścia, bo zainteresował się nią ten typ, co z początku wyglądał jej nieco wątpliwe, później zrozumiała, że musi być uzdrowicielem, więc może faktycznie jak zawsze miała farta, takie osoby jak ona, zawsze jakoś sobie radziły, jakoś udawało im się umykać przed konsekwencjami swoich czynów.

- To chyba nieźle. - Tak naprawdę nie miała pojęcia, czy to było nieźle, czy źle, ale wiedziała, że mogło być gorzej. Mogła ją złamać w kilku miejscach, jeszcze brzydziej niż teraz. Nie miała najmniejszego problemu z tym, że typ oglądał sobie jej kończynę, tym bardziej, że wyglądał na takiego, który wie, co robi. Nie chciała mu tego utrudniać, wiedziała, że dzięki niemu może uda jej się wrócić do tego, co robiła przed chwilą. Jeśli udzieli jej odpowiedniej pomocy, to ona będzie mogła pomagać innym. Właśnie dlatego współpracowała naprawdę wyjątkowo przyjaźnie jak na siebie.

Nie spodziewała się kolejnego gestu, który wykonał, złapał ją bowiem za podbródek i przekręcił jej głowę w stronę światła, zareagowała na to jedynie złośliwym uśmiechem, który pojawił się na jej twarzy, nie była zadowolona z tego, co zrobił, ale chyba nie wierzył jej do końca, co do tego, że z jej głową wszystko było w porządku. Medycy tak już mieli, musieli wszystko sprawdzić osobiście. Akurat miała tego świadomość, chcąc nie chcąc parę razy w swojej karierze wylądowała w Mungu.

Zamknęła i otworzyła oczy, tak jak jej nakazał, skoro chciał zobaczyć, jak to robi, to nie mogła się teraz przeciwstawiać, chociaż uważała to za zbędne. Westchnęła oczywiście przy tym geście teatralnie, aby pokazać swoje niezadowolenie.

- Ile to dla Ciebie chwila? - Potrzebowała konkretnych informacji, ugryzła się w język, aby go nie poprawiać, ona nie grała bohaterki, tylko nią była. Nie zamierzała jednak doprowadzać teraz do jakichś niepotrzebnych konfliktów przez błąd w nazewnictwie.

- Jak to usztywnisz, to będę mogła chodzić? - Tylko to musiała wiedzieć, nie obchodziło jej w tej chwili ile potrwa rekonwalescencja, czego do niej potrzebowała. Istotne było wyłącznie to, czy będzie mogła chodzić, czy nie. Nic więcej.

Później zrobiło się nieco mokro. Cóż. Ataki zdarzały jej się bardzo rzadko, nie zdążyła uprzedzić mężczyzny, że może do tego dojść, bo całkiem odważnie założyła, że tak się nie wydarzy. Udawało jej się ostatnio panować nad tą swoją przypadłością, ale nie tym razem. Woda zaczęła przebijać się przez jej ciało. Wiedziała, że już nie może z tym nic zrobić, musiała pozwolić jej płynąć. - Kurwa mać. - Mruknęła do siebie nie do końca zadowolona z takiego obrotu sytuacji. Wiedziała, że nic nie pozostanie suche w odległości jednego metra. Zamknęła oczy, nie chciała na to patrzeć, zirytowała się teraz jeszcze bardziej, nie znosiła tracić nad tym kontroli.

Typ nie przestawał jednak działać, mimo tego, że woda dosięgnęła jego twarzy, nie robiła tego celowo, nie miała wpływu na to, jak mocno uderzy, znaczy miała, ale ten moment był już za nią, teraz musiała czekać na efekty tego, co się wydarzyło, zobaczyć zniszczenia jakich dokonała.

Powoli woda przestawała płynąć, robiło jej się coraz mniej, Heath próbowała oddychać spokojniej, żeby jak najszybciej to uspokoić. Miała nadzieję, że jej się uda. - Sorka. - Powiedziała w końcu do mężczyzny, który nadal znajdował się przed nią, nie chciała zrobić mu krzywdy, ale jakoś tak wyszło, że trochę go popieściła tą wodą.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#8
13.05.2025, 22:32  ✶  
Nie zdążył przeprowadzić z dziewczyną jakiejkolwiek bardziej rozległej rozmowy na temat tego, co właściwie kryje się dla niego pod pojęciem chwili. Choćby chciał, nie mógł przedstawić jej swoich zaleceń. Tych, których z pewnością by nie posłuchała.
Wystarczyłoby, że podniósłby się z miejsca i zaczął odchodzić, wtedy pewnie znowu spróbowałaby ruszyć do akcji. Szczególnie, że planował podać jej dosyć silny eliksir przeciwbólowy, bo w takich okolicznościach nie należało się z tym przesadnie cackać. Potrzebowała czegoś naprawdę konkretnego, nie byle lekkiego przytumaniacza bólu.
Otworzył już nawet usta, żeby odpowiedzieć na wszystkie zadane mu pytania...
...i wtedy nastąpił niemalże kolejny armageddon. Z tym, że odwrócony. Tym razem nie płomienie a woda. Niemalże powódź. Niepowstrzymana, intensywna, mocząca praktycznie wszystko wokół. W tym jego. Starał się nie dać tego po sobie poznać, ale oczywiście, że nie był zadowolony z tego powodu.
Mimo to próbował zachowywać się profesjonalnie. Nie był stażystą, miał naprawdę rozległe doświadczenie w zakresie radzenia sobie z wieloma przypadkami. Często gęsto absurdalnymi bądź też niebezpiecznymi. W końcu nie pracował tylko oficjalnie. Ta sytuacja zaliczała się do obu kategorii.
A jednak nie wycofał się i nie odszedł. Został na miejscu, milcząc odnośnie tego, co działo się w jego pacjentką, dopóki nie zaczął mieć wrażenia, że wszystko przygasa. I do chwili, gdy nie usłyszał tego (jakże uroczego) sorka.
Powstrzymał bardziej rozległy komentarz.
- Wybaczone. Masz to już pod kontrolą? - Spytał po paru sekundach, nie odrywając wzroku od nogi.
Pytanie padło rzeczowo, niemal technicznie. Jakby pytał o trzymanie psa na smyczy a nie działanie klątwy.
Zaczął działać. Wziął dwa sztywne kawałki drewnianej deseczki i długi kawał taśmy, te wyjęte wcześniej z torby, zabierając się do pracy. Umiał to robić w ciemno, jeszcze w Akademii ćwiczył to setki razy.
Później w terenie? Więcej niż mógł zliczyć. Zdecydowanie częściej niż w Mungu, w którym leczył praktycznie tylko i wyłącznie zatrucia.
Pracował w milczeniu, usiłując ignorować całą masę wody dookoła nich. Jak i to, że sam też w dalszym ciągu był mokry, po prostu ociekający wodą.
Usztywnił nogę rudej tak, by nie ograniczyć krążenia, ale ustabilizować złamanie. Widział, że się starała. I to bardziej niż niejeden dużo bardziej doświadczony auror w podobnej sytuacji. Zresztą większość aurorów, na, większość ludzi nie ociekała wodą w sytuacji stresowej. Mimo to darował sobie pochwały.
- Będziesz mogła się poruszać, ale bez obciążania tej nogi - schował taśmę do kieszeni płaszcza. - Dam ci coś mocnego. Przeciwbólowego. Zadziała szybko. Będzie ci się wydawać, że masz tylko obtarcie, ale to nie potrwa długo. Maksymalnie pół godziny, może do czterdziestu pięciu minut, jeśli jesteś bardziej podatna. Później zaliczysz nagły spadek energii. A tu raczej nie masz, gdzie się regenerować - wyciągając się ku górze murku, zamknął torbę, po czym sięgnął do mniejszej kieszonki po małą fiolkę z ciemnego szkła.
Odkorkował ją wprawnym ruchem i bez zbędnych wyjaśnień wyciągnął w kierunku dziewczyny. Nie powiedział nic o wodzie. Nie skomentował. Nie ruszył się ani na centymetr. Po prostu podał jej fiolkę. Zapachniało pieprzem i czymś ziołowym, było gorzkie jak diabli.
- Potrzebujesz kogoś, kto cię zabierze do szpitala albo prywatnej lecznicy. Najlepiej tej drugiej. W Mungu będzie chaos. Masz kogoś takiego, Heather? - Celowo użył imienia, nie nazwiska.
Chciał, żeby zrozumiała, że ją rozpoznał, bo oczywiście, że nie była anonimowa. Nie mógł udawać, że tak nie jest. Nie z osobą jej klasy, ale też nie zamierzał robić z tego przedstawienia. Nie teraz. Nie nigdy, tak właściwie. Szalenie za gwiazdami Quidditcha miał za sobą od jakichś piętnastu lat, może więcej. Szczególnie, że ta jawiła mu się jako wyjątkowo niesympatyczna i pyskata.
Wziął głęboki wdech, starając się ocenić jakość usztywnienia. Było dobre. Miało wytrzymać. Jego rola została odegrana. Potrzebował wyłącznie jasnego potwierdzenia, czy ktoś będzie w stanie pojawić się, żeby zabrać Heather Wood do uzdrowiciela, który poda jej odpowiednie medykamenty i dokończy zajmowanie się obrażeniami.
BUM, jak całe Ministerstwo, miał swoje sygnały awaryjne. Iskry sygnałowe, które mogła posłać w niebo. Zresztą teoretycznie on także był w stanie to zrobić. Znał odpowiednie zaklęcia. Tyle tylko, że nie miał zielonego pojęcia, czy w ogóle mogą mieć sens. To ruda wiedziała, kto od niej najprawdopodobniej znajduje się w okolicy.
Do czasu odpowiedzi zamierzał jej towarzyszyć. Później? Cóż. Nie był niańką.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Gówniara z miotełką
She had a mischievous smile, curious heart and an affinity for running wild.
Heather mierzy 160 cm wzrostu. Jest bardzo wysportowana, od dzieciaka bowiem lata na miotle, do tego zawodowo grała w quidditcha. Włosy ma rude, krótkie, nie do końca równo obcięte - gdyż obcinał je Charlie po tym, jak większość spłonęła podczas Beltane. Twarz okrągłą, obsypaną piegami, oczy niebieskie, czają się w nich iskry zwiastujące kolejny głupi pomysł, który chce zrealizować. Porusza się szybko, pewnie. Ubiera się głównie w sportowe rzeczy, ceni sobie wygodę. Głos ma wysoki, piskliwy - szczególnie, kiedy się denerwuje. Pachnie malinami.

Heather Wood
#9
14.05.2025, 13:08  ✶  

- Na to wygląda. - Czy mogła być pewna, że klątwa nie postanowi o sobie przypomnieć po raz kolejny? No nie, ale nie zamierzała go o tym informować, póki co faktycznie miała wszystko pod kontrolą, więc zamierzała się tego trzymać. Czuła, że wygląda okropnie, na jej włosach, skórze musiało pojawić się błoto, bo wymieszała warstwę sadzy z wodą, która zaczęła z niej wypływać. Wspaniale, tylko tego jej brakowało, aby dopełnić ten wygląd dziecka wojny.

Mężczyzna zaczął usztywniać jej nogę, Ruda nieszczególnie się tym przejęła. To nie był jej pierwszy uraz, zdarzało jej się to wcześniej, wiedziała, że musiało nieco zaboleć, aby później mogło być lepiej, starała się nawet nie dawać po sobie znać, że ją to bolało. Zacisnęła zęby i pozwoliła mu działać.

- Ok, dzięki. - Zrozumiała instrukcje, nie zamierzała zadawać kolejnych pytań. Miała pół godziny, może czterdzieści pięć minut i nie mogła obciążać tej nogi. Wszystko jasne, no przynajmniej tak się jej wydawało, bo wiadomo, że zawsze mogły pojawić się jakieś nie do końca przewidywalne czynniki, na które nie mogli mieć wpływu.

Przyjęła fiolkę, którą jej zaoferował, wypiła całą zawartość jednym haustem, chociaż nie była najprzyjemniejsza w smaku. Wiedziała, że eliksiry nie mają smakować, a stawiać na nogi. Powoli zaczynała czuć przyjemne ciepło rozchodzące się po jej ciele, zaraz powinno być lepiej, tak - wiedziała, że to się wydarzy.

Nie umknęło jej, że zwrócił się do niej po imieniu, spowodowało to, że spojrzała na mężczyznę po raz kolejny, tym razem przyglądała się mu nieco dłużej. - Nie potrzebuję wizyty w szpitalu. Mój narzeczony się mną zajmie, nie muszę iść do Munga, jest jednym z Was. - Nie miała pojęcia, gdzie aktualnie znajdował się Cameron, ani, czy nic mu się nie stało, bo nie miała od niego wieści od rozpoczęcia tej popierdolonej nocy.

- Mam kogoś, kto mnie stąd zabierze. - Cóż, nie wiedziała, gdzie jest Brenna, czy była cała, czy nie potrzebowała jej pomocy, ale mogła się przecież z nią skontaktować. Nie chciała być jej problemem, ale w tej chwili nie miała za bardzo innej opcji. Musiała się do niej odezwać.

Zignorowała obecność tego mężczyzny, skupiła się na swoich myślach. Wiedziała, że Brenna wpuści ją do swojej głowy. - Brenn, mam złamaną nogę, jestem na Horyzontalnej, przy tej wielkiej, niebieskiej kamienicy, nic mi nie jest, ale chyba nie dojdę sama do domu.. - Nie miała za bardzo innej opcji, tak szybko mogła się skontaktować tylko z Longbottomówną.

- Ktoś mnie odbierze, nie przejmuj się. - Powiedziała jeszcze do nieznajomego, na pewno miał ciekawsze rzeczy do roboty, niż niańczenie jej.



// przewaga: fale
Chichot losu
I’m not looking for the knight
I’m looking for the sword
Brązowe, niezbyt długie włosy, często rozczochrane. Wzrost wysoki jak na kobietę, bo mierzy sobie około 179 centymetrów wzrostu. Twarz raczej sympatycznie ładna niż piękna, nie wyróżniająca się przesadnie i rzadko umalowana. Brenna porusza się szybko, energicznie, głos ma miły i rzadko go podnosi. Ubiera się różnie, właściwie to okazji - w ministerstwie widuje się ją w umundurowaniu albo w koszuli i garniturowych spodniach, kiedy trzeba iść gdzieś, gdzie będą mugole, w Dolinie w ubraniach, które ujdą wśród mugoli, a na przyjęcia i bale czystokrwistych zakłada typowe dla tej sfery zdobione szaty. W tłumie łatwo może zniknąć. Jeżeli używa perfum, to zwykle to jedna z mieszanek Potterów, zawierająca nutę bzu, porzeczki i cedru, a szamponu najczęściej jabłkowego, rzecz jasna też potterowskiego.

Brenna Longbottom
#10
14.05.2025, 15:23  ✶  
Głos Heather rozbrzmiał w głowie Brenny, kiedy - o ironio - akurat odstawiała do kliniki inną osobę, która również złamała sobie nogę. Miała zamiar wrócić stąd prosto na gruzowisko, a potem iść do Nory, ale odebrany falami komunikat natychmiast zmienił jej plany.
Nic mi nie jest? Akurat Woody wołałaby ją na pomoc, gdyby nic jej nie dolegało.
Zaraz tam będę, rzuciła krótko, niepewna, czy wiadomość dotrze celu, bo wciąż nie czuła się pewnie z tą umiejętnością, a w Spaloną Noc łatwo było o takie rzeczy jak zatrucie dymem, spłonięcie żywcem albo oberwanie cegłą w głowę, za to bardzo trudno o skupienie. Zwłaszcza gdy w głowie wciąż rozbrzmiewały dziwne głosy, a kolejne części ciała coraz głośniej zaczynały sygnalizować, że wcale nie podoba im się to, jak są traktowane. Lewa dłoń póki co wygrywała ten konkurs krzykaczy, ale Brenna wciąż jeszcze ją ignorowała.
Bo miała więcej szczęścia niż Heather i Atreus, i mogła chodzić, a to tej nocy już oznaczało, że wszystko – w – porządku.
Pojawiła się z trzaskiem w pobliżu miejsca, które wskazała jej Wood. I chociaż wcześniej zaklęcie Heather ugasiło pobliską kamienicę, Brenna i tak zamarła na moment, a potem odruchowo zrobiła pół kroku w tym, na sam widok dymu. Jakby wszystko w niej buntowało się przeciwko zbliżaniu do miejsca, które mogło płonąć – bo przecież nie ma dymu bez ognia, prawda? Dymu, który nie tak dawno krzyczał, że zdrajcy spłoną w ogniu… Tkwiła tak przez sekundę albo dwie, zanim wzięła się w garść na tyle, by zacząć się rozglądać, dopóki nie namierzała w pobliżu Heather oraz znajomej sylwetki Greengrassa.
Nie podbiegła do nich. Kolana, poobijane przy upadku, protestowały wobec biegania, ale i tak podeszła szybkim krokiem. Marynarka Brenny miała w tej chwili wdzięk szmaty znalezionej w śmietniku – bo nikt nie wycierałby tą, tu i ówdzie nadpaloną i pokrytą sadzą podłóg – buty kobiety nadawały się do wywalenia, twarz była brudna, kolana pokrwawione, oczy zaczerwienione od dymu i gorąca, dłoń uwalana krwią.
Ale z Heather najwyraźniej było gorzej.
Brenna stanęła przed nimi, mierząc Wood spojrzeniem, szybko oceniając obrażenia i sytuację.
– Dom, Lupinowie, Mung? – spytała krótko, wyciągając do niej ręce, by Heather mogła się jej złapać. Nie pytała, co się stało. Nie chciała marnować czasu: normalnie zajęłaby się Rudą lepiej, ale w tych okolicznościach mogła posłużyć tylko jako szybka pomoc przy transporcie. I na wszelki wypadek przy Ambroise nie wspomniała o klubokawiarni. – Dzięki za pomoc – powiedziała do niego, równie krótko jak do samej Wood, bo chyba uzdrowiciel jej pomógł, i zignorowanie go byłoby nie tylko niegrzeczne, ale i niewdzięczne, ale w tej chwili nie było czasu na prezentowanie jakichś lepszych manier.
Świt wciąż nie nadchodził. Spalona Noc jeszcze się nie skończyła i nie tylko Heather potrzebowała pomocy, a Greengrass pewnie też wolał się stąd ulotnić.



Don't promise to live forever. Promise to forever live while you're alive.
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Brenna Longbottom (465), Heather Wood (3338), Ambroise Greengrass (5535)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa