• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[12.09.1972] No one here gets out alive. | Romulus, Benjy i Prue

[12.09.1972] No one here gets out alive. | Romulus, Benjy i Prue
Wallflower
Please forgive me if I don't talk much at times.
It's loud enough in my head.

Prudence jest szczupłą kobietą, która mierzy 163 centymetry wzrostu. Ubiera się raczej niezbyt kontrowersyjnie, schludnie, miesza się z tłumem. Wybiera stonowane kolory. Jej włosy są długie, proste w odcieniu czekoladowego brązu, często wiąże je w kok na czubku głowy. Oczy ma jasnobrązowe. Zapach, który wokół siebie roztacza to głównie woń kojarząca się ze szpitalem, lub medykamentami, jednak przebijają się przez nią owocowe nuty - głównie truskawki.

Prudence Bletchley
#1
29.05.2025, 17:13  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 29.05.2025, 17:21 przez Prudence Bletchley.)  
11/12.09.1972, ciemny las

Wpatrywała się w Romulusa dłuższą chwilę, tak naprawdę nie do końca miała pojęcie, jak mu się wytłumaczy ze swoich czynów, ale czy w ogóle powinna to robić? Nie sądziła, że dotrze do niego cokolwiek. Potter w oczach Prue nie był do końca otwarty na sugestie innych, raczej zamykał się w tych swoich mądrościach i nie do końca był w stanie spojrzeć na świat oczami innych osób. Jasne, niby był amnezjatorem, pracował z umysłami innych, jednak nie wydawało jej się, aby wyciągał z tego jakieś konkretne wnioski. Miała świadomość, że traktuje ją jako swój kolejny obiekt doświadczalny, nic więcej, więc nie zamierzała też się nad nim jakoś szczególnie rozczulać. Mógł ją wziąć za opętaną wariatkę, nieszczególnie jej to przeszkadzało.

Najgorsze było to, że nadal znajdowali się w lesie. Nie wiedziała ile czasu upłynęło od kiedy zaczęli błądzić. Czuła jednak, że nie jest dobrze, było jej zimno, do tego całe ciało miała podrapane, włosy poplątane, no nie był to ich szczęśliwy dzień. Nie zdążyli urządzić sobie prowizorycznego obozu, zostali od tego skutecznie odciągnięci, bo ktoś postanowił się zabawić ich umysłami. Pojebana sprawa. Zmrużyła na chwilę oczy, aby się uspokoić, uniosła głowę w sttronę nieba, chcąc zobaczyć, gdzie znajduje się księżyc, to przynajmniej odrobinie pozwoli jej ustalić ile czasu minęło i jak wiele jeszcze przed nimi.

- Czy Ty zawsze musisz się tak nad sobą rozczulać? Ty jesteś skrzywdzony? Wiecznie, ja i ja, jakbyś był tutaj zupełnie sam, jakby nikt inny się nie liczył... - Powiedziała cicho, nie unosiła głosu. Nieco ją bawiło to, że Potter zachowywał się, jakby był pępkiem świata. Oczywiście wszystko złe, co ich spotkało dotyczyło tylko jego. On był biedny, on nie mógł sobie z tym poradzić. Co za syf.

Ścisnęła mocniej w dłoni kamyk, który wzięła z ziemi. Nie chciała wybuchnąć, ale znajdowała się na granicy. Wyciągnęła paczkę fajek, w której zauważyła kilka dodatkowych papierosów, których wcześniej nie było w paczce, albo jej się wydawało, albo pachniały malinami. Dziwne. Wyciągnęła jednego szluga i wsadziła go sobie w usta, musiała zapalić. Zaciągnęła się dymem i ponownie przymknęła oczy. Próbowała się skupić i odetchnąć, szło jej to jednak raczej słabo. Dym smakował dziwnie, ale mogło to być spowodowane tym, że jeszcze chwilę wcześniej czuła w ustach smak malin.

Nie do końca miała pomysł, co powinni teraz robić. Łażenie po ciemku po lesie nie było chyba najlepszą opcją, mogliby się nadziać znowu na tego żartownisia, który spotkał ich przed chwilą, albo na coś jeszcze gorszego. Pomyśl Prue, myśl. Wydawało jej się, że najlepiej będzie jeśli nie ruszą się stąd do wschodu słońca, bo mogliby zaplątać się jeszcze bardziej w tym lesie, a i tak nie było z nimi najlepiej. Nie wiedziała jednak, czy wytrzyma z Romulusem ten czas, który pozostał do poranka. To mogło być trudne.

- Te pare zadrapań to taka krzywda? Zachowuj się jak mężczyzna, nie jak dziecko, Potter. - Dodała jeszcze niezbyt przyjemnym tonem, ale jak dla niej w tej chwili najmniejszego sensu nie miało emocjonowanie się tymi drobnymi niedogodnościami.

- Nie, to nie jest moja różdżka. Ja pilnuje swojej w przeciwieństwie do niektórych. - Uśmiechnęła się przy tym złośliwie, bo przecież wszystko zaczęło się pierdolić, gdy okazało się, że Romulus gdzieś zgubił swoją różdżkę, właściwie to przez to zabłądzili jeszcze bardziej.

Local Dumbass
Don't you want to stop drop and roll
Til the whole thing burns
Like you earned the flame
It's all the same
bardzo wysoki - 196 cm / atletyczna sylwetka / ciemnobrązowe, półdługie włosy / brązowe oczy / cztery złote kolczyki (małe kółka) w lewym uchu / poparzenie na szyi od prawej strony i części prawego ucha / nadkruszona prawa trójka / luźny, praktyczny styl ubioru / wytatuowany pod rękawami skórzanych albo materiałowych kurtek / sprężysty krok, jakby zawsze gdzieś się spieszył / "francuski" akcent - miękkie r, zmiękczone głoski, cichy głos

Benjy Fenwick
#2
29.05.2025, 19:34  ✶  

Nie ufam lasom, które nie zmieniają się po zmroku, ale nie dlatego, że stają się groźniejsze. Groźniejsze są tylko w bajkach opowiadanych dzieciom. Te prawdziwe nie potrzebują nocy, żeby wgryźć się w swoje ofiary - metaforycznie i dosłownie. Noc w lesie sama nie jest wrogiem - w ciemności wszystko jest sobą, bez masek, bez udawania, tylko ty, ziemia i to, co się po niej snuje... Problem leży gdzieś indziej - jeśli las po zmroku nie robi się chociaż trochę inny, nie zmienia się, nie czuć różnicy w tempie i rytmie oddychania natury, to znaczy, że nie takie miejsce oddycha wcale, wstrzymało oddech, a to oznacza, iż najpewniej oddycha w nim coś innego, co podszywa się pod prawowitych mieszkańców... Nauczyłem się tego z konieczności - niestety - na własnej skórze.

~~~

Zaczęliśmy wspólnie - na chwilę - wystarczająco długo, by rzucić sobie kilka uwag i sprawdzić to, co mogliśmy znaleźć w ogrodzie. Ślady magii teleportacyjnej były ledwie wyczuwalne, rozproszone i niedbałe, jakby ktoś z premedytacją starał się zacierać po sobie tropy albo trafiliśmy na coś, co wcale nie było częścią sprawy - jakieś archaiczne, paskudnie rozmyte smugi po kimś, kto dawno opuścił teren posiadłości. W obu przypadkach to były złe znaki. Po jakimś czasie ślady zniknęły, naturalnie, nie dlatego, że ktoś je zatarł, tylko dlatego, iż magia tego rodzaju nie trzyma się długo w otwartej przestrzeni. Wystarczyła na tyle, by odczytać sygnały z wahadełka i ułożyć ogólny plan działania, który i tak rozpadł się po pierwszych kilkunastu minutach. Zaczęliśmy działać zaraz po tym, jak wahadełko wykonało ostatni leniwy obrót i zawisło nieruchomo, wskazując szeroki, nieprecyzyjny okrąg - mniej więcej piętnaście, może dwadzieścia mil w promieniu, z centrum gdzieś w samym sercu tej przeklętej kniei. Nie oglądałem się na innych - nie było takiej potrzeby - każdy miał swój rewir, swoje tempo i własną metodę. Nie było konieczności tłumaczyć zasad, bo kto jeszcze ich nie znał, powinien był zostać w posiadłości. Słowo „razem” i tak nigdy nie oznaczało tego samego dla ludzi takich, jak ja. „Razem” to była tylko pierwsza faza: chwilowe złudzenie, że jeszcze coś kontrolujemy.

~~~

Przez pierwszy kawałek nie szedłem sam, ale nie rozmawiałem z towarzyszem, a we właściwym momencie odszedłem w las bez większego pożegnania - to było ciche, zgodne, niepotrzebujące słów rozstanie - takie, jakie lubiłem, każdy z nas ruszył we własnym kierunku. Zrobiliśmy to cicho, niemal naturalnie, jak psy gończe, które znają teren.

~~~

Ruszyłem ukośnie w stronę północno-wschodniego stoku, omijając stare polany, które pamiętałem z wcześniejszych wypraw - tych jeszcze sprzed lat, kiedy teren był mniej... no właśnie, mniej, jaki? „Niewdzięczny” to było za mało, ale „wrogi” - to już prawie zbyt wiele, chociaż... Może prawdziwiej. Wybrałem tę krawędź kręgu, ponieważ to właśnie ten kawałek lasu znałem bardzo dobrze, chyba nawet lepiej niż chciałbym. Pamiętałem to miejsce, chociaż od tamtego razu minęły lata. Przeszedłem przez nie o wiele za wiele razy - najpierw w pogoni, zabawie, potem uciekając, potem... No, niech będzie, że za karę. Byłem tu już kiedyś i coś zobaczyłem, a teraz miałem wrażenie, że to coś chyba wróciło, albo nigdy nie odeszło...
Tu się kiedyś zgubiłem, częściowo z własnej woli, i znalazłem coś, co kazało mi więcej nie wracać - a potem oczywiście wróciłem - od tamtej pory nie lubiłem tej części głuszy, ale też nie bałem się jej. Widziałem te drzewa w świetle wschodzącego księżyca wiele lat temu, kiedy miałem styczność z czymś, co grzebało ciała zwierząt w krzewach dzikich owoców i zostawiało po sobie znaki, które dziwnie przypominały dziecięce rysunki. Nie sądziłem, że wrócę tu znowu, celowo omijałem ten teren, robiąc plany na wędrówki, gdyby w domu Ursuli było mi za duszno. Nie pałałem entuzjazmem do szwendanie się tu, nie uważałem się za odważnego, bo to robiłem... Trzeba mieć w sobie coś więcej, żeby po nocy wchodzić między takie drzewa, trzeba mieć instynkt - taki, którego żaden podręcznik cię nie nauczy.
Zostawiłem ścieżkę i wszedłem głębiej, oczywiście, nie w linii prostej - nikt tak nie chodzi, jeśli chce coś znaleźć... Albo kogoś. Czasem trzeba zaufać instynktowi i podążać na czuja, mając w tyle głowy, przez cały czas, świadomość, że każda decyzja może zadecydować o życiu lub śmierci - tak właśnie zrobiłem. Kiedy las się zagęszcza, a ściółka zaczyna szeleścić pod butem, tylko naprawdę nierozsądni piechurzy nie zaczynają się zastanawiać, czy ktoś ich nie obserwuje. Ja nie musiałem, tak jak wielu mi znanych, wiedziałem, że obserwują - zawsze obserwują. Czasami to są zwierzęta, czasami inni... Chodzi o to, żeby nie dać im powodu, by wyszli z cienia. W takich warunkach nie chodziło już o to, czy coś cię widzi - chodziło o to, by cię nie uznało za dostatecznie interesującego, ani nie zapamiętało.
Szukaniem tropów zająłem się jak najemnik, nie jak romantyk. Nie miałem nadziei, że znajdę kawałek czarnej, atłasowej szmatki, zakrwawiony liść czy cudowne, świeże ślady butów. Przeczesywałem wzrokiem korę drzew, sprawdzałem miejsca, gdzie runo leśne miało nienaturalne wgnioty. Kilka razy wydawało mi się, że coś mam - co gorsza - coś niepokojącego, ale nie przekazałem nic grupie. Nie miałem jeszcze pełnego obrazu, a gdy się ma do czynienia z czymś, czego się nie rozumie, lepiej nie siać paniki - zwłaszcza że znaczenie tego, co odkryłem, odnosiło się tylko do tego terenu. Nigdzie indziej to by nie miało sensu - tu drzewa rosły inaczej, czas się czasem cofał, szum liści drzew był starszy od samego języka, bo rosły tu na długo przed tym, co było nam znane. Wielokrotnie wchodziłem w takie tereny - przeklęte ruiny, opuszczone kopalnie, miejsca, gdzie nawet duchy nie chciały mieszkać. Skręciłem w prawo, gdy wszystko mówiło: „Idź prosto...” i trafiłem...

~~~

Obozowisko wyglądało na stare, porzucone nagle, ale wystarczająco świeże, by nie zdążył wrosnąć mech, i dość opuszczone, by poczuć w kościach, że nikt nie wrócił po rzeczy. Nie pierwsze, które widziałem, ale i tak zatrzymałem się jak pies myśliwski, zanim podszedłem bliżej. Brzeg porzuconego obozu wyglądał jak wszystko, czego człowiek chciałby nie znaleźć w środku nocy. Nie gorszego przez skalę grozy - nie przez ilość krwi, której zresztą nie widziałem. Gorszego przez obecność, która wciąż wisiała w powietrzu. To miejsce było porzucone nieporządnie - nie jak po zakończonym biwaku, raczej, jakby ktoś nagle musiał się stąd ulotnić, jednak nie chodziło tylko o pozostawiony chaos, bo ten bywa zwyczajny dla leniwych obozowiczów nieszanujących natury, lecz o zbytnią ciszę - za bardzo wszystko tu zamilkło.
Zacząłem się rozglądać. Trzy punkty spania - jeden mniejszy, dwa większe, brak śladów walki, ale dziwnie zagrzebany popiół, jakby ktoś próbował zakopać nie ognisko, a coś w środku. Ślady po ogniu - wygasłym zaledwie parę godzin temu - ciepło w popiele... Ogień nie dogasł - ktoś go zdusił. Przysiadłem, dłubiąc ostrożnie w pyle i ziemi, i po chwili dotarłem do czegoś, co przypominało nadpalone runy - symboliczne, wyryte w pośpiechu, zbyt płytko, by zadziałały poprawnie, bardzo toporne. Tylko jedno miejsce przy ognisku miało ślady dłuższego siedzenia. Reszta była, jakby imitacją - ktoś chciał, by wyglądało to jak typowe, beztroskie obozowisko. Jakby ktoś, kto nie zna się na ludziach, próbował ich udawać. Czułem opór w powietrzu, gęste i lepkie napięcie - w tej ciszy było coś... Fałszywego.
Coś tu przyszło - bardzo starego albo bardzo sprytnego, albo oba naraz. Coś, co znało zasady lasu, ale wcale ich nie potrzebowało. Z tego miejsca przestałem traktować ten teren jak przestrzeń do poszukiwań. Od tego momentu zacząłem się w nim poruszać jak po terytorium łowieckim - tyle że niekoniecznie ja byłem łowcą. Wiedziałem już, że sprawa jest poważniejsza, niż wszyscy przypuszczali, ale nie wysłałem sygnału - nie powiedziałem reszcie, nie od razu. Wysyłanie wiadomości w takim miejscu zawsze jest błędem - przyciąga uwagę rzeczy, które nie lubią, kiedy zakłóca się im rytm, a ja nie miałem jeszcze pewności, co tu jest, tylko podejrzenia... Poza tym ta wiedza należała do tego miejsca - tu była istotna, a innym kontekście tylko wprowadziłaby chaos. Pozostałe części lasu były niezależne od tej - tak, jak ta była niezależna od tamtych. Zresztą, sytuacja wokół mnie zaczęła się zmieniać.
W chwilę później musiałem już nie myśleć, a działać - coś się zmieniło, gdy wyszedłem z obozowiska i przeszedłem kilkanaście metrów. Może to ja wszedłem w obszar, gdzie działały inne reguły, a może coś mnie zauważyło i postanowiło też się pokazać. Nie walczyłem - nie było z kim, ale byłem świadomy, że przeszedłem przez coś, co przypominało granicę. Od tej pory każdy krok był inny - powietrze cięższe, ciemność gęstsza, i ja zmieniłem rytm marszu, nie szedłem już ani trochę tak jak wcześniej. Ruszyłem dalej, ale wzrokiem szukałem nie ludzi, a anomalii - nie zwracałem uwagi na ściółkę i korę, szukałem śladów w postaci chłodniejszego albo cieplejszego powietrza, pęknięć w ciągłości zachowań natury,  zakrzywienia magii. Czułem je bardziej, niż widziałem, chociaż wypatrywałem też wizualnych braków - mgły, która zachowuje się nienaturalnie, cienia, który powinien być gdzie indziej... Las w nocy miał swój własny rytm, swój puls, który poznawałem. W tym tutaj nie chodziło tylko o orientację, o umiejętność czytania mapy czy kompasu - chodziło o coś znacznie głębszego - to, by być niewidzialnym dla tego świata, który żył własnym życiem, i mógł albo zaakceptować ingerencję, albo… Po prostu zlikwidować zbyt dociekliwego delikwenta. Gąszcz ucichł w sposób, który znałem za dobrze. Nie naturalnie - wymuszenie, tak robiły miejsca, które przesiąkały grozą, a raczej - tak robiły istoty, które chciały, byś ich nie widział, dopóki nie będzie za późno. Nie byłem nowicjuszem - nie pierwszy raz coś chciało, bym nie zobaczył. Tym razem to ja postanowiłem, co zobaczę.
Zmieniłem tor marszu. Teraz poruszałem się równolegle do czegoś, co wcześniej nazwałbym pustką, ale teraz czułem, jako cienką granicę. Wiele razy widziałem podobne zjawiska - przestrzenie rozmyte, zasłony między czymś a czymś, mgły, które nie były mgłami, cisze niebędące ciszą. Takie jak ta - to była zła cisza. Nie ta spokojna, kiedy las śpi, a ta druga - kiedy coś go uciszyło. Coś, co nie spało.

~~~

Wysunąłem nóż z pochwy, cicho, rękojeść znalazła się w mojej dłoni tak naturalnie, jakby od zawsze tam była. Prawą dłoń miałem już na różdżce, ale nie uniosłem jej - jeszcze nie. Najpierw słuch, potem krok - powolny, świadomy, z pełnym wyczuciem nacisk. To był rodzinny talent - miałem to w genach, ojciec mówił, że to dar, a moja matka szeptała, że przekleństwo - jedyny przypadek, w którym nie wiedziałem, czy powinienem mu za to dziękować, czy dalej go przeklinać, ale faktem było, że kiedy chciałem być cieniem, byłem cieniem... A kiedy chciałem się ujawnić - to tylko wtedy, gdy wiedziałem, że wywołam reakcję, i że kontroluję, co się potem wydarzy. Nauczyłem się takich rzeczy wcześnie - najpierw z konieczności, potem dla chleba, a ostatecznie z przyzwyczajenia. Niewidzialność w praktyce - nie wywołana zaklęciem, peleryną niewidką, eliksirem, tylko obecnością tak małą, że świat przestaje cię zauważać.

~~~

Zatrzymałem się - stali przede mną, nie dalej niż trzy, cztery metry, plecami do mnie. Prudence i Romulus. Pogrążeni w rozmowie, wyglądało na to, że było między nimi nie tylko napięcie, ale coś w ich postawie mówiło mi, że przeszli przez więcej, niż się spodziewali. Nie byli ranni, ale... przejęci. To była inna skala wyczerpania - taka, której nie leczy eliksir pobudzający. Nie ruszyłem się od razu, obserwowałem, nie ze względu na nieufność - chociaż to też - ale dlatego, że warto wiedzieć, jak ludzie się zachowują, kiedy myślą, iż są sami. Stanąłem w cieniu, za rozłożystym pniem dębu, obserwując otoczenie i dwoje przede mną - noc była głęboka, niemal bezksiężycowa. Nie po raz pierwszy byłem świadkiem sceny, w którą nie powinienem się od razu włączać - czasem więcej można się dowiedzieć, milcząc. Ich ciała mówiły tyle samo, co słowa. Gdybym był kimś innym, pewnie bym się od razu odezwał, ale ja należałem do tych, co wolą wiedzieć więcej, zanim zrobią pierwszy ruch. Czasem wystarczy minuta - minuta ciszy, by dowiedzieć się, kto naprawdę się boi, kto kłamie, a kto tylko udaje, że wie, co robi.
Nie było mnie słychać. Nigdy nie było mnie słychać, jeśli nie chciałem - rodzinny talent - tak nazywała to Ursula, kiedy jeszcze mieliśmy okazję dzielić te same sprawy. Babka mówiła, że mamy to po jednej bardzo starej gałęzi, która wolała nie mówić zbyt głośno, czym się zajmuje. Pojawianie się znikąd - cichy cień, i tak pozostałem...

!Strach przed imieniem


[Obrazek: 4GadKlM.png]
Czarodziejska legenda
Przeciwności losu powodują, że jedni się załamują, a inni łamią rekordy.
Los musi się dopełnić, nie można go zmienić ani uniknąć, choćby prowadził w przepaść. Los objawia nam swoje życzenia, ale na swój sposób. Los to spełnione urojenie. Los staje się sprawą ludzką i określaną przez ludzi.

Pan Losu
#3
29.05.2025, 19:34  ✶  
Chociaż nie doznajesz żadnych omamów słuchowych, nie jesteś w stanie wydusić z siebie Jego imienia. Kogo? Sam-wiesz-kogo... T-tego, którego imienia nie wolno wymawiać... Tego, który zasiał w ludziach strach.
Albo Roman
Przygrzewają, odgrzewają
Potem wody dolewają
To zupa Romana
Wysoki - mierzy 193 cm. Elegancki, wyprostowany, z reguły z pogodnym uśmiechem na twarzy, ale często można również spotkać niecne ogniki w jego oczach, szczególnie kiedy przebywa w towarzystwie zaprzyjaźnionych sobie osób. Oczy szaroniebieskie, włosy ciemnobrązowe. Cechuje go nieskazitelnie gładka skóra, bez jakichkolwiek niedoskonałości. Nie uświadczy żadnych blizn. Ubiera się elegancko, zawsze adekwatnie do sytuacji. Bywa, że w jego towarzystwie kręci się biały, puchaty kot.

Romulus Potter
#4
30.05.2025, 10:47  ✶  
Awrrr. Chciałem – jeszcze parę dni temu, w pewnej zaciętej windzie – dać Prudence szansę. Zaprzyjaźnić się z nią może? W końcu była siostrą mojego przyjaciela, a my wszyscy dorośliśmy, więc może tak należało? Jak na dojrzałych ludzi przystało. Ale... NIE. Nie dało się zaprzyjaźnić z Prudence Bletchley. Nie dało się rozmawiać z Prudence Bletchley. Nie dało się ratować własnych żyć z Prudence Bletchley. Była okropna w najczystszym – a może najbrudniejszym, biorąc pod uwagę ohydztwo jej duszy – tego słowa znaczeniu.
Przeklinałem ją. Przeklinałem tym bardziej, że wyrzucała mi rozczulanie się jedynie nad sobą, kiedy wcale nie byłem egoistą! Miałem szerokie, otwarte spojrzenie na sytuację
– PARĘ ZADRAPAŃ!? TO MOŻE JA CI WCISNĘ PATYK W OBOJCZYK I ZOBACZYSZ, JAKIE TO FAJNE, MIŁE I OGÓLNIE WCALE NIE MORDERCZE!!! – podniosłem głos. Tak, podniosłem. I pewnie nawet bym tupnął w mech, gdybym stał, ale... Ale to wcale nie znaczyło, że jestem jakąś primadonną czy coś. Myślałem o innych. Myślałem nawet o niej, by jej pomóc w najgorszym momencie jej wieczoru, ale... Wiecie co?! Jebałem to. Niech sobie radzi sama ze swoją zrytą banią.
– Moja różdżka zgubiła się, bo postanowiłaś krążyć po lesie w ciemno, zamiast wrócić tą samą drogą... Taka mądra, a taka głupia! – odgryzłem się, obiecując sobie, że już się do niej nie odezwę. Nawet bym na nią nie spojrzał. Ale musiałem wlepiać w nią wzrok, gdyż przecież w każdej chwili mogła mnie zaatakować. Chwila... Ale to przecież nic! Parę zadrapań! Rozczulałem się nad sobą! Byłem jak dziecko!!! HA! Dobre sobie.
Ach! Z reguły nie byłem mściwy, ale w stosunku do Prudence Bletchley? W szkole to było nagminne, bo za bardzo działała nam na nerwy i za często plątała się pod nogami, chcąc rzekomo chronić Eliasa, więc... A tak naprawdę wciskała nos w nieswoje sprawy, a kiedy została Prefektką... O jaaaa! Stała się jeszcze gorsza! Pamiętałem to doskonale, więc nie, nie zamierzałem jej teraz, w aktualnej sytuacji, tego tak odpuścić.
Ścisnąłem swój nowy nabytek – o zgrozo, jeżynową różdżkę – i wycelowałem ją w kierunku Prudence. Zamierzałem wyczarować wokół niej wir złotych, migoczących liter, ostrzegających: JESTEM ZIMNĄ SUKĄ. PRÓBY DOKONANIA MORDERSTWA TO DLA MNIE TYLKO NIEWINNE ZADRAPANIA! Miałem przeogromną nadzieję, że w tym moim niepewnym stanie i z tą nową różdżką zaklęcie się udało.
– Proszę bardzo. Zaklęcie odporne na deszcz i upokorzenie – dodałem z marną dumą (oczywiście, jeśli zaklęcie się udało), biorąc pod uwagę swój niegodny stan. Doskwierał mi brud i zapach jeżyn. Był wszędzie. Mdły. Obrzydliwy. Bleh. – Niech świat wie, że nosisz przy sobie broń i bagatelizujesz swoją agresję – stwierdziłem już bardziej pewnym siebie głosem. Po czym... po czym w sumie zamierzałem jeszcze dać z siebie więcej. Najwyraźniej dopiero się rozkręcałem.
– Wiesz co jeszcze? Jak tylko wrócimy do cywilizacji – a wrócimy, o ile nie umrę po drodze na jakieś jeżynowe zatrucie – wpiszę cię na czarną listę mojego gabinetu. Nigdy więcej dostępu do mojego terapeutycznego geniuszu. Nawet nie spojrzysz na moje broszury. Nawet nie powąchasz mojego gabinetu przez okno. O nie, droga panno Bletchley, oto twoja kara: ja, Romulus Peter Potter, odwracam się od ciebie plecami – stwierdziłem jak najbardziej poważnie.
I teraz, dokładnie teraz, to był prawdziwy, najprawdziwszy foch z mojej strony. A niech się do mnie nie odzywa! Niech już nic nie mówi, bo nie ręczę za siebie. Już nie ręczyłem, tak.
– I nie licz, że uratuję cię przed następnym poltergeistem. Czy co to tam było. Albo że podzielę się wodą. Albo że pozwolę ci spać w moim wyczarowanym kokonie z mchu i samoocieplających się listków. Głęboko, naJgłębiej mam twój marny żywot!!! – odparłem. I to chyba byłby koniec?
No, zobaczymy. Jak na razie ściskałem swoją nową różdżkę, rozglądając się, gdzie najlepiej zrobić sobie prowizoryczną leśną willę letnią do spania. Może nie letnią, ale wczesnojesienną.
Chciałem jeszcze coś dodać. Coś, co ją do końca zniszczy. Ale w głowie miałem tylko okładki Czarownicy z moją twarzą i nagłówkiem: Ofiara zdrady. Jak przeżyć atak bliskiej osoby i nadal wyglądać jak milion galeonów?

| Rzucam na kształtowanie w celu wyczarowania wspomnianych w poście słów wokół Prudence.

Rzut N 1d100 - 42
Slaby sukces...

Rzut N 1d100 - 17
Akcja nieudana


!Trauma Ognia
Czarodziejska legenda
Przeciwności losu powodują, że jedni się załamują, a inni łamią rekordy.
Los musi się dopełnić, nie można go zmienić ani uniknąć, choćby prowadził w przepaść. Los objawia nam swoje życzenia, ale na swój sposób. Los to spełnione urojenie. Los staje się sprawą ludzką i określaną przez ludzi.

Pan Losu
#5
30.05.2025, 10:47  ✶  
Nie dotykają się żadne omamy, ale trauma ognia pozostaje silną. Kiedy w trakcie trwania tej sesji widzisz płomienie, na moment zastygasz w bezruchu przepełniony strachem. Wydaje ci się, że nadchodzą. Kto? Oni... One? Te istoty złożone z dymu i lęków...
Wallflower
Please forgive me if I don't talk much at times.
It's loud enough in my head.

Prudence jest szczupłą kobietą, która mierzy 163 centymetry wzrostu. Ubiera się raczej niezbyt kontrowersyjnie, schludnie, miesza się z tłumem. Wybiera stonowane kolory. Jej włosy są długie, proste w odcieniu czekoladowego brązu, często wiąże je w kok na czubku głowy. Oczy ma jasnobrązowe. Zapach, który wokół siebie roztacza to głównie woń kojarząca się ze szpitalem, lub medykamentami, jednak przebijają się przez nią owocowe nuty - głównie truskawki.

Prudence Bletchley
#6
30.05.2025, 13:16  ✶  

Prudence spokojnie zaciągała się dymem papierosowym, smakował wyjątkowo dobrze, jak na to, że przypominał te zbyt dojrzałe jeżyny. Uspokajał ją, co chwila zbliżała do do ust, by wypuścić później mały obłoczek dymu. Uzależnienia jak to, może nie były powodem do dumy, ale przynajmniej działały. Przynosiły zamierzony efekt, bardzo dobrze, bo znajdowała się na granicy, a powoli, bardzo powoli zaczęła się od niej oddalać.

Na jej twarzy pojawił się uśmiech, samoistnie, nie panowała nad tym, usta po prostu układały jej się w ten sposób. Wpatrywała się w swojego towarzysza bez nawet drobnej iskry zrozumienia co do jego osoby. To był Potter, nic się nie zmieniło. Nadal uważała go za zadufanego w sobie błazna. Jej opinia na temat przyjaciół brata bliźniaka po części się zmieniła, znalazła nić porozumienia z niektórymi z nich, jednak Romulus nigdy nie miał dołączyć do tej listy. Nie odpowiadał jej jego sposób bycia, ten narcyzm, uważanie się za lepszego, zresztą nie ma się co oszukiwać, akurat jemu nie chciała dać szansy, nie wydawało jej się, aby na nią zasługiwał, szczególnie z tym swoim amenzjatorskim zacięciem, plus wspominaniem co jakiś czas o jej dolegliwości. Nie było na to najmniejszej możliwości. Wolała się trzymać od niego z daleka, dzisiaj się nie udało, nie wątpiła jednak w to, że szybko nie dopuszczą do tak bliskiej interakcji. Musieli tylko jak najszybciej opuścić ten las.

Zaciągnęła się dymem ostatni raz, bardzo głęboko, schowała przy tym papierośnicę do kieszeni u swojej koszuli. Nie częstowała Pottera, nie chciała mieć z nim już niczego wspólnego, nie zasłużył nawet na szluga po tym swoim dramatycznym przedstawieniu. Nie miała pojęcia, że miał to być dopiero początek.

- Jesteś ślepy? Nie ma po tym śladu, nic Ci się nie stało. Niepotrzebnie dramatyzujesz, jak zawsze. - Mówiła powoli, rzeczowo, nie unosiła się. Nie zamierzała histeryzować jak Romulus stojący przed nią. Zmrużyła oczy i zaśmiała się cicho. Tak śmiesznie wyglądał, jak się złościł. Jeszcze chwila, a nadmie się jak rozdymka i wybuchnie. Okropnie bawiła ją ta wizja, parsknęła głośno pod nosem.

- Twoja różdżka sama się zgubiła. Szkoda tylko, że sama się nie odnalazła. - Oczywiście, że i to zamierzał zrzucić na nią, powinna się tego spodziewać. Nie brał odpowiedzialności za swoje roztrzepanie, właśnie taki był Potter, szukał winnych wśród innych, którzy niczym mu nie zaszkodzili. Znała go, aż za dobrze, wcale nie była z tego powodu zadowolona.

Nie spodziewała się ataku z jego strony. Widocznie dość mocno go rozzłościła, dalej jednak nie chciał pęknąć, miała jednak wrażenie, że na twarzy zrobił się bardziej purpurowy, może jeszcze istniała szansa na to, że całkiem pęknie.

Nie zdążyła uciec przed rzuconym w jej stronę zaklęciem, za bardzo skupiła się na wyrazie twarzy Pottera, który niesamowicie ją bawił. Musiała więc pogodzić się z tym, że jego czar jej dosięgnął.

Pojawił się wir, złożony z liter, jakoś tak naturalnie przyszło jej kręcenie się wokół własnej osi wraz z tymi literkami. Powoli wyciągnęła dłoń w stronę jednej z nich, bo chciała sprawdzić, czy są materialne - niestety nie udało jej się jej złapać. Próbowała złożyć w całość słowa, które miały tworzyć, ale jej to nie wychodziło, wszystko wirowało jakoś tak za bardzo, ona sama też wirowała. Śmiała się do siebie, w przeciwieństwie do Pottera, ona chyba całkiem nieźle przy tym bawiła.

- Jesteśmy w czarnej dupie, naprawdę sądzisz, że ktoś poza Tobą to przeczyta? - Roześmiała się w głos, pomysł Romulusa jak zawsze okazał się nie mieć żadnego sensu. - Czy chcesz ostrzec przede mną sarny, zające, czy jeszcze coś innego? - One jednak nie potrafiły czytać, więc nie miało im się to do niczego przydać.

- Terapeutyczny geniusz? O kim właściwie mówisz Potter? - Nie przestawała się kręcić. Było jej tak lekko i przyjemnie, miała wrażenie, że gwiazdy świecą jakoś tak mocniej, a może to światło z tych liter które wokół niej świeciły? Nie potrafiła stwierdzić, co było faktycznym źródłem światła.

- To nagroda. Musisz bardziej się postarać, żeby mnie ukarać, ale tego pewnie też nie potrafisz zrobić. - Nie mogła uwierzyć, że Romulus naprawdę wierzył w to, że w jakikolwiek sposób to w nią uwierzy. Strasznie był w tym wszystkim śmieszny. Przez to jej obracanie się wokół własnej oczy zaczynało jej się nieco kręcić w głowie, więc zaczęła zwalniać. Nie chciała zaprzestać tej czynności, bo wydawało jej się to całkiem magiczne. Jeszcze chwila, a odleci wysoko, wysoko do nieba. O nie, przecież bała się wysokości, czy powinna tak robić? Nie zamierzała się tym jednak teraz przejmować.

- Nigdy nie potrzebowałam twojego ratunku, nigdy też nie wlazłabym do Twojego kokonu, fuuuuj, Potter jesteś obrzydliwy. - Co to w ogóle był za pomysł.

- Idź budować sobie ten szałas. Miłej zabawy, może jak w końcu wyjdziesz z tego kokonu to przepotwarzysz się w motylka. - Chcąc nie chcąc wyobraziła sobie właśnie ogromnego motyla z twarzą Romulusa, bardzo szybko jednak odsunęła od siebie tę myśl, bo przerażał ją jego promienny uśmiech w tej wizji.

Local Dumbass
Don't you want to stop drop and roll
Til the whole thing burns
Like you earned the flame
It's all the same
bardzo wysoki - 196 cm / atletyczna sylwetka / ciemnobrązowe, półdługie włosy / brązowe oczy / cztery złote kolczyki (małe kółka) w lewym uchu / poparzenie na szyi od prawej strony i części prawego ucha / nadkruszona prawa trójka / luźny, praktyczny styl ubioru / wytatuowany pod rękawami skórzanych albo materiałowych kurtek / sprężysty krok, jakby zawsze gdzieś się spieszył / "francuski" akcent - miękkie r, zmiękczone głoski, cichy głos

Benjy Fenwick
#7
30.05.2025, 21:17  ✶  

Widziałem już podobne rzeczy, co w tym lesie - w głębokich jaskiniach, gdzie głosy odbijały się w kamieniach i wracały zmienione, w zrujnowanych rezydencjach, gdzie duchy lubiły podszeptywać do uszu, w kręgach, gdzie magia rozpraszała się powoli, długo po tym, jak odeszli wszyscy czarodzieje. To właśnie w tym był problem - chaos - nie przypadkowy, tylko… Zaprogramowany, wymuszony, jak gdyby ktoś przestawił im sposób myślenia i zostawił tylko czystą frustrację. Prudence i Romulus stali kilka kroków ode mnie, a ja patrzyłem na nich, jakby byli aktorami z kiepskiej sztuki, wystawianej za późno w nocy, kiedy już tylko ci najbardziej zmęczeni zostali w teatrze. Nie wyglądało to dobrze, i nie chodziło o to, że się kłócili - ludzie się kłócą, zawsze. Chodziło o... Jakość tej kłótni. Niby dwoje dorosłych czarodziejów, a jednak z każdą chwilą coraz bardziej przypominali dzieci - takie, które już połamały to, co mogły, i teraz próbowały winić siebie nawzajem. Było w tym coś niepokojąco znajomego i równocześnie zupełnie obcego. Romulus gestykulował różdżką tak szeroko, że musiałem się powstrzymać od mruknięcia: „Ostrożnie z tą ręką, chłopcze, jeszcze coś sobie nadwyrężysz.” Prudence zmieniała ton głosu tak nagle, że gdybym nie znał jej lepiej, pomyślałbym, iż z Romkiem rozmawiają dwie osoby, ale znałem ją, i właśnie dlatego to mnie niepokoiło - bardziej niż jakakolwiek anomalia magiczna. Słowa odbijały się echem, lecz ich sens rozmywał się w tonie głosów - zbyt wysokich i intensywnych. Unosiłem brwi - raz,  potem drugi, jak gdybym próbował zareagować za nich oboje, bo im wyraźnie zabrakło samokontroli.
Stałem w ciemnościach, nie ukrywałem się - to byłby akt, a ja po prostu istniałem w cieniu, obserwowałem, czas płynął, a ja nie drgnąłem. Nie musiałem się ruszać - nie miałem też najmniejszego zamiaru. Nie dlatego, że byłem przestraszony, ani tym bardziej zafascynowany. Właściwie, najbliżej byłoby mi do czegoś w rodzaju cierpliwej dezorientacji - tej, która ogarnia człowieka, kiedy patrzy na dwoje ludzi, a oni najwyraźniej postanawiają przestać kierować się jakąkolwiek logiką. Na początku wydawało mi się, że ich rozmowa ma jakiś sens, a to, co się dzieje, zmierza ku czemuś - wyjaśnieniu, eskalacji kulminacji, może nawet rozwiązaniu konfliktu, ale im dłużej patrzyłem i słuchałem, tym bardziej opadały mi ręce.
Do mojego nosa dotarł dziwny zapach - jeszcze, zanim zobaczyłem papierosa w ustach Prudence - zmarszczyłem nos, nie mogłem temu zapobiec, to był odruch. Poza tym nie ruszyłem się ani o odrobinę - moja pozycja była idealna, ciemność była wystarczająca, i chociaż powietrze zaczynało gęstnieć, a aromat robił się coraz bardziej nachalny, nie drgnąłem. Ten zapach był... Zły. Nie zły jak padlina czy siarka. Zły jak przesyt - coś, co udaje słodycz, ale nią nie jest. Słodki, lepki, duszny. Opar z dymu i jeżyn, ale nie takich z krzaka - nie te dobre, nie te dzikie i cierpkie, które znałem z dzieciństwa, zbierane ukradkiem przy lesnych ścieżkach. Nie - to był zapach jeżyn, które ktoś zasypał cukrem, zagotował, a potem pozwolił się przypalić. Słodki, duszny, nieprzyzwoity - prawie obsceniczny. Paskudztwo.
Ich rozmowa stawała się coraz bardziej absurdalna. Uniósłbym brwi... I właściwie, to je uniosłem. Nie był to już nawet spór, to była kakofonia - czasem słyszałem fragmenty zdań, które nie mogły istnieć obok siebie, ale padały. Żadne z nich nie wydawało się kontrolować sytuacji, chociaż każde próbowało na swój sposób przejąć ster. Zastanawiałem się, czy któreś z nich, choćby na moment, zastanowiło się nad tym, jak wyglądają, brzmią, i czy w ogóle jeszcze się słyszą. Miałem ochotę się zaśmiać, ale nie byłby to śmiech rozbawienia, raczej coś suchego, graniczącego z politowaniem. Śmiałbym się z nich, dla nich, za nich - bo żadne z nich nie miało już dystansu. Może ja też nie, skoro stałem tam, zbyt długo, zbyt cicho, obserwując ich jak ktoś, kto nie może oderwać wzroku od tragikomedii.
Oparłem się barkiem o pień drzewa - cicho, powoli - tak, by nie złamać ani jednej gałązki. Nadal, jako niewidzialny obserwator, to nie był żaden wysiłek. Właściwie, gdybym się ruszył, to dopiero wtedy może ktoś z nich mógłby mnie zauważyć, ale nie miałem powodu. Patrzyłem - to wszystko, co robiłem. Nie miałem ochoty się wtrącać - nie dlatego, że nie obchodziło mnie, co się dzieje. Właśnie przeciwnie - interesowało mnie to, ale istniał pewien rodzaj absurdu, który najlepiej działał sam na siebie. Nawet nie próbowałem rozstrzygać, kto miał rację, nie w tym chaosie, ani przy tym poziomie nonsensu. Zamiast tego pozwoliłem oczom prześlizgiwać się po każdym geście i grymasie - uniosłem brwi po raz trzeci, czwarty. Niby drobny gest, a jednak jedyny sposób, by nadać temu jakikolwiek sens. Moje brwi zaczęły komentować rzeczywistość za mnie, bo usta milczały.


[Obrazek: 4GadKlM.png]
Albo Roman
Przygrzewają, odgrzewają
Potem wody dolewają
To zupa Romana
Wysoki - mierzy 193 cm. Elegancki, wyprostowany, z reguły z pogodnym uśmiechem na twarzy, ale często można również spotkać niecne ogniki w jego oczach, szczególnie kiedy przebywa w towarzystwie zaprzyjaźnionych sobie osób. Oczy szaroniebieskie, włosy ciemnobrązowe. Cechuje go nieskazitelnie gładka skóra, bez jakichkolwiek niedoskonałości. Nie uświadczy żadnych blizn. Ubiera się elegancko, zawsze adekwatnie do sytuacji. Bywa, że w jego towarzystwie kręci się biały, puchaty kot.

Romulus Potter
#8
31.05.2025, 18:22  ✶  
Suka. Paliła ostentacyjnie, z tą swoją wyuczoną nonszalancją, chowając paczkę papierosów przede mną jak najcenniejszy skarb, jakby nagle objawiła się jako bogini nikotyny, jedyna uprawniona do świętego dymu. W sumie… należały do niej. Ale wcześniej się dzieliła. A teraz? Teraz wyglądało na to, że palenie zyskało status rytuału dostępnego wyłącznie dla wybranych, czyli w jej mniemaniu nie dla mnie. I nie chodziło już o papierosy. Chodziło o zasadę. O fakt, że jeszcze niedawno trzymałem się życia jak ostatniego wątku fabularnego w nudnej książce, a teraz stałem tu, patrząc na jej psychopatyczny uśmieszek, jakby zafascynowana była tym, że denerwowałem się umieraniem, skoro nie umarłem. Że mnie naprawdę bolało. Że ona była tego powodem.
– Tak? A jaką miałaś PEWNOŚĆ, że nic mi się nie stanie?! – warknąłem, wyrzucając z siebie każde słowo jak zatruty sztylet. Przecież nie zapomniałem. Nie mogłem zapomnieć. To się wypaliło w moim umyśle ogniem i krwią, jak nieudana runa wyryta zbyt głęboko. Bez sensu, ale zaistniała. Przypomniałem sobie ten ból – nieznośny, czysty, zdradziecki. Czułem się wtedy jak bohater tragiczny w trzecim akcie, porzucony przez los i idiotyczny scenariusz. Byłem młody, przystojny, seksowny, błyskotliwy, genialny. Świat miał mnie jeszcze poznać i pokochać. A Prudence Bletchley uznała, że lepiej, jeśli świat pozna moją śmierć. Bezczelność w czystej postaci.
Wariatka. Krążyła wokół siebie, wokół świetlistych liter jak ćma, jakby odprawiała jakieś niezrozumiałe tańce śmierci. A ja upadałem wtedy, bezbronny, świadomy, a teraz... teraz się z tego śmiała. Poniżała mnie. Mnie. Romulusa Petera Pottera – magipsychiatrycznego Merlina nowej ery, ulubieńca pacjentów, autora bestsellerów i ulizanego guru wszelkiej niekonwencjonalnej terapii. A ona co? Siedzi w prosektorium i bawi się trupami, jakby to były najnowsze modele lalek dla dziewczynek z traumą. Trupie członki – proszę bardzo, pełen zestaw.
– Ujarałaś się powietrzem, Bletchley?! – rzuciłem powątpiewająco, z trudem podnosząc się z ziemi. Każdy mięsień we mnie jęczał, ale nie zamierzałem dłużej dzielić z nią przestrzeni. To nie było tylko niewygodne, to było cholernie niebezpieczne. Dla mnie, dla środowiska i dla okolicznych leśnych stworzeń również. Naprawdę, sarny i zające powinny już dziś składać doniesienia do magicznej ochrony przyrody.
– Tak, idę sobie zrobić ten mój kokon! Wyciszę ściany, ustawię barierę ochronną, może nawet jakąś zaklęciową cenzurę dźwięków… żeby NIE SŁUCHAĆ CIĘ NIGDY WIĘCEJ! LALALALALALA!!! – zademonstrowałem, zakrywając uszy jak rozkapryszone dziecko, a potem, już znacznie ciszej, ale z tą samą dozą wściekłości, a jak! – Jesteś głupia, arogancka i kompletnie nic nie wiesz o świecie!
Rozejrzałem się za gazetą. Prorok Codzienny mógłby chociaż udawać, że coś wie. Ale nie, on sobie zniknął. Pewnie uciekł przed Prudence. Też bym uciekł, gdybym był gazetą. Albo teleportował się do alternatywnego wymiaru, tak bez niej. Kraina Bez-Prudence… cudowna wizja. Miejsce, gdzie poranki zaczynają się kawą, nie krwią. Gdzie ludzie nie patrzą na ciebie jak na idiotę. Gdzie papierosy są twoje, a nie jej.
Raj. Na. Ziemi.
Wallflower
Please forgive me if I don't talk much at times.
It's loud enough in my head.

Prudence jest szczupłą kobietą, która mierzy 163 centymetry wzrostu. Ubiera się raczej niezbyt kontrowersyjnie, schludnie, miesza się z tłumem. Wybiera stonowane kolory. Jej włosy są długie, proste w odcieniu czekoladowego brązu, często wiąże je w kok na czubku głowy. Oczy ma jasnobrązowe. Zapach, który wokół siebie roztacza to głównie woń kojarząca się ze szpitalem, lub medykamentami, jednak przebijają się przez nią owocowe nuty - głównie truskawki.

Prudence Bletchley
#9
02.06.2025, 13:53  ✶  

Czy naprawdę sądził, że Prue teraz odnajdzie w sobie kolejne pokłady cierpliwości, podejdzie do niego, wyciągnie w kierunku mężczyzny paczkę fajek i zapyta, czy ma ochotę na papierosa? Po tym, jak się zachowywał? Dobre sobie. Bletchley poczuła się urażona tymi oskarżeniami, zarzucał jej, że chciała go zabić... Fantastycznie. Gdyby faktycznie miała zamiar ukatrupić Romulusa to nie stałby teraz przed nią. Zrobiłaby to precyzyjnie, uderzyła tam gdzie trzeba, i zdecydowanie powinien sobie zdawać z tego sprawę.

- Stuprocentową. - Odparła bez nawet chwili zawahania, bardzo pewnym tonem głosu. Była przecież uzdrowicielem, potrafiła ocenić, gdzie może, a gdzie nie może uderzyć i jakie przyniesie to konsekwencje. Nie zamierzała zrobić mu drastycznej krzywdy, po prostu wbiła mu patyk w obojczyk, nie celowała w narządy, których uszkodzenie mogłyby spowodować, że tutaj zejdzie, że się więcej nie obudzi. - Pomyśl Potter, gdybym tylko chciała Cię zabić, to Twoje ciało właśnie zaczynałoby tracić ciepło, już dawno byś nie oddychał. - Najwyraźniej nie był w stanie stwierdzić takiego prostego faktu. Zrobił z siebie ofiarę, wspaniale, naprawdę tylko tego potrzebowała. Zachowywał się jak rozkapryszony gówniarz, zresztą w jego przypadku to nie było nic nowego. Niewiele się zmieniło od czasu, kiedy wspólnie uczyli się w Hogwarcie.

Nie powinna mieć co do jego osoby zbyt wielkich oczekiwań, od samego początku jego obecność wydawała się jej bardziej szkodzić niż pomagać. W sumie wyczarował te śmieszne literki, które teraz wirowały wokół jej ciała, nie wiedziała, co chciał w ten sposób osiągnąć, nie była bowiem w stanie złożyć ich w całość, ale skutecznie odwracały uwagę kobiety od jego osoby. Tak ślicznie mieniły się w ciemności. Szkoda, że nie mogła ich dotknąć.

- Nie, po prostu tak reaguje na Twoją obecność. - Nie znosiła go, wzbudzał w niej wszystko to, co najgorsze, a dzisiaj doprowadził ją do granicy, chociaż zaczęła już ją przekraczać. Potter się o to prosił. Spędzili tutaj przecież cały dzień, nie mieli jedzenia, nie była najlepszą wersją siebie. Ktoś robił sobie z nich żarty, znaleźli się w tych dziwnych snach? To chyba nie były sny, za bardzo realnie wszystko wyglądało.

Nie wydawało jej się to teraz szczególnie ważne. Noc nieco zmieniła jej podejście, kiedy nie musiała spoglądać na Romulusa, rozmawiać z nim było jej całkiem przyjemnie i lekko, nogi zrobiły jej się miękkie, obraz zaczął się delikatnie rozmywać, nie był ostry, chyba zaczynało jej się podobać w tym lesie, a może dopiero zaczęła doceniać jego urok? Kij ją wiedział, potrzebowała czasu, aby to zauważyć, a może tych śmiesznych papierosów? Nie mogła jednak wiedzieć, że to one miały w tym przypadku moc sprawczą.

- Miłego przepoczwarzania, chociaż nie sądzę, żeby z tego Twojego kokonu wyszło coś więcej niż robal. - Nie było sensu ciągnąć tej dyskusji, nie prowadziła ona do niczego dobrego. Właściwie szkoda, że doszło do niej dopiero teraz, bo bez niego pewnie wcześniej zaczęłaby doceniać to, co miał do zaoferowania las.

Na tym skupiła się w tej chwili. Skoro Romulus znalazł sobie swoją własną przestrzeń, postanowiła zrobić to samo. Oparła się o jeden z pni drzew i przy nim przycupnęła. Uniosła głowę w stronę nieba, i wpatrywała się w gwiazdy. Ignorowała wszystko to, co działo się wokół. Po co miałaby zwracać uwagę na cokolwiek innego, skoro nieboskłon był tak piękny. Rozmarzyła się zupełnie.

Local Dumbass
Don't you want to stop drop and roll
Til the whole thing burns
Like you earned the flame
It's all the same
bardzo wysoki - 196 cm / atletyczna sylwetka / ciemnobrązowe, półdługie włosy / brązowe oczy / cztery złote kolczyki (małe kółka) w lewym uchu / poparzenie na szyi od prawej strony i części prawego ucha / nadkruszona prawa trójka / luźny, praktyczny styl ubioru / wytatuowany pod rękawami skórzanych albo materiałowych kurtek / sprężysty krok, jakby zawsze gdzieś się spieszył / "francuski" akcent - miękkie r, zmiękczone głoski, cichy głos

Benjy Fenwick
#10
04.06.2025, 16:49  ✶  

Nie musiałem się starać, żeby mnie nie zauważyli. To nie była kwestia umiejętności, a raczej mojego naturalnego stanu - bycia częścią otoczenia, elementem pejzażu, który się nie rzucał w oczy, bo istniał dokładnie tam, gdzie powinien. Nie musiałem się wstrzymywać oddechu ani zastygać w teatralnych pozach - po prostu stałem, jak stoją drzewa albo głazy, które nikt nie pamięta, że są w tym miejscu, dopóki człowiek się o nie nie potknie albo nie zablokują mu drogi.Stałem bez ruchu przy starym pniu drzewa, z rękami luźno zwisającymi wzdłuż ciała i wzrokiem wbitym w spektakl, który rozgrywał się przede mną - w Prudence i Romulusa - przyglądałem się im chwilę, bardzo świadomie, bo takich chwilach można wyłapać wiele przydatnych detali - od tego, jak się trzymają, po to, jak stają względem siebie, kto kontroluje rozmowę, a kto się broni, kto ukrywa drżenie w głosie z obawy, a kto z wściekłości. Obserwowałem, tylko oczy poruszały mi się w oczodołach, wolno, z precyzją - raz patrzyłem na nią, raz na niego. Byłoby w tym coś perwersyjnie zabawnego, gdyby nie okoliczności.
Rodzinny talent do bycia niewidzialnym zadziałał jak zawsze - mógłbym stać tu jeszcze godzinę i nikt by mnie nie zauważył, ale godzina w głębokim, niepokojącym lesie, to czas, jaki daje się martwym, a ja miałem przy sobie dwoje ludzi, których nie zamierzałem grzebać. Musiałem spróbować przejąć kontrolę nad sytuacją, bo oboje znajdowali się na skraju szaleństwa - byli ostentacyjnie głośni, chaotyczni, nikt już nic nie kontrolował. Z powodzeniem mogli ściągnąć na siebie uwagę czegoś, czego byłoby lepiej nie przyciągać.
Ten dym - jeżyny i coś jeszcze, mdłe, duszne, wchodzące w zatoki, od czego kręciło mnie w nosie, krzywiłem się, starając się oddychać przez usta, ale to nic nie dawało. Ten zapach miał w sobie coś natrętnego, prawie obleśnego, co nie pasowało do sytuacji. Uniósłbym brew i to skomentował, gdybym nie był zbyt zajęty analizowaniem - coś się zmieniło, a może po prostu wyszło na wierzch.
Romulus podniósł się z ziemi z gracją człowieka, odgrywającego rolę młodego szlachcica, który przez przypadek obudził się na cudzej stercie siana. Jego ruchy miały coś wspólnego z teatrem - z przedstawieniem, ale tym źle wyreżyserowanym, pełnym przesadnych gestów, niepotrzebnych pauz i źle kładzionego nacisku na słowa. Z kolei Prudence… Prudence ruszyła w moją stronę, lecz nie do mnie, nie dostrzegła mnie, chociaż przeszła tuż obok, jakby wcale mnie tam nie było... I, co oczywiste, dla niej faktycznie nie istniałem, nie zauważyła mnie - oczywiście, że nie - ludzie nie widzą tego, czego nie spodziewają się zobaczyć. Przycupnęła tuż przy pniu, o który się opierałem, nieświadoma, że jej plecy niemal dotykają mojej nogi. To mnie rozbawiło, ale nie tak, żebym potrzebował się zaśmiać. Raczej parsknąłem wewnętrznie, cicho, a coś we mnie odnotowało, że świat potrafił jeszcze być odrobinę komiczny w tym swoim szaleństwie. Westchnąłem cicho, przez nos, nie za głośno - tylko na tyle, by dać upust zmęczeniu tym przedstawieniem.
Bletchley przycupnęła tuż przy mojej nodze, tak blisko, że gdybym tylko się pochylił, mógłbym przesunąć nosem po jej czubku głowy i powiedzieć coś bardzo jednoznacznego - gdybym chciał... Gdyby to był inny dzień i wszystko wokół nie drgało od dziwnego napięcia, które czułem pod skórą... Ale teraz nie chciałem zażyłości - chciałem odpowiedzi, i ciszy, przede wszystkim ciszy.
Zamiast tego były krzyki, fochy i dym... Cierpki i słodki... Papierosy i jeżyny - gryzące, słodkie, duszne powietrze - poczułem go intensywnie od Prue, znowu zakręciło mnie w nosie i nie mogłem się powstrzymać, żeby lekko się nie skrzywić. Przypominało to coś między perfumami, których używała stara ciotka Sylvia, a dymiącym, okadzonym drewnem naparem, jaki raz ktoś podał mi w Peru, jakiś lokalny szaman, mówiąc, że pomoże mi zasnąć. Nie pomógł... Halucynowałem potem przez dwie doby i rozmawiałem z własnymi tureckimi butami... Dosyć. Należało to przerwać.
- Pięknie się bawicie... - Mój głos był spokojny, niski - taki, jakim mówi się do ludzi, którzy zapomnieli, że nie są sami. Odezwałem się cicho, ale bez ostrzeżenia. Powiedziałem tylko tyle, żeby nie uznali mnie za zagrożenie i wiedzieli, że już tu jestem, nie, iż byłem tu od jakiegoś czasu. Po tych słowach wyszedłem z cienia, stając już nie za plecami, a obok Prudence - tak, jakby to była część naturalnego ruchu, jakbym stał tam od zawsze, tylko oni nie patrzyli we właściwą stronę. Wszedłem w rozmowę, jakby to była dyskusja, którą przerwałem tylko po to, by zrobić swoje za drzewem.
- Jeszli jus szię skończyliście nawzajem pszekszykiwaś, to mosze polosmawiamy, jak ludzie. - Dodałem, nie ruszając się ani o centymetr. - Albo chociasz, jak istoty losumne.


[Obrazek: 4GadKlM.png]
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Pan Losu (69), Prudence Bletchley (2680), Benjy Fenwick (4638), Romulus Potter (1776)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa