• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[12.09.1972] we need a decoy, a bober, and a miracle || Ambroise & Romulus

[12.09.1972] we need a decoy, a bober, and a miracle || Ambroise & Romulus
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#1
30.05.2025, 03:47  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 04.06.2025, 12:46 przez Ambroise Greengrass.)  
przedpołudnie, 12.09.1972, Exmoor

O godzinie jedenastej przedpołudniem słońce wisiało już wysoko, łagodząc szarość mglistego poranka. Pogoda nadal nie była zbyt ładna. Chmury przysłaniały większość nieba, ale w Exmoor było zdecydowanie ładniej niż w Londynie, który w dalszym ciągu tkwił pogrążony w trwodze i lęku po wszechobecnych pożarach.
Konflikt zaogniał się coraz bardziej. Wojna już nie pukała do drzwi. Ona na stałe zagościła w życiach ich wszystkich. Miała zostać z nimi...
...na ile? Z pewnością nie na stałe. To nigdy nie było na zawsze. Przecież mieli już podobne doświadczenia, choćby w przypadku Grindelwalda, który ostatecznie upadł, gdy Ambroise miał sześć lat. Jednak tym razem chyba czekała ich co najmniej powtórka.
To nie miało wygasnąć tak łatwo. Wbrew założeniom Greengrassa optymistycznie czynionym wtedy z końcem jesieni tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego, konflikt trwał już praktycznie dwa lata. Ileż zmieniło się od czasu, gdy trwoga rozlała się na całą Wielką Brytanię wraz z orędziem wygłoszonym przez Voldemorta.
W ostatnich dniach wyjątkowo często wracał pamięcią do tamtego dnia, ponieważ to właśnie dwa dni później miał spotkać się ze swoim niedoszłym teściem, żeby dopiąć ostatnie kwestie przed potencjalnym zostaniem rodziną. Do oficjalnej wizyty nigdy nie doszło, nawet jeśli Ambroise zadbał o podtrzymywanie wcześniej rozpoczętej korespondencji i ostatecznie otrzymał wszystko to, czego potrzebował.
Miał zgodę.
To musiało im wtedy wystarczyć, szczególnie, że tego samego dnia podjął z Geraldine decyzję o przeniesieniu się na trochę do letniej chatki nad morzem. W miejsce, o którym tylko oni wiedzieli, a które nagle z weekendowego i urlopowego gniazdka stało się ich głównym miejscem zamieszkania i stałą bazą wypadową. Podróże do Londynu i do Doliny Godryka były wtedy przeważającymi trasami, jakie robił.
Oczywiście, nadal odwiedzał większość pacjentów, którzy nie zrezygnowali z jego usług pod wpływem obaw o wpuszczanie obcych do rodowych posiadłości. Pozyskał nawet całkiem sporo nowych klientów, którzy już nie ufali Mungowi, jednak prywatne podróże musiał odłożyć na później. Najpierw potrzebowali na nowo poukładać swoją sytuację mieszkaniowo-życiową, odnajdując się w cieniu nowej rzeczywistości, gdzie zresztą chcieli pozostać. A przynajmniej tak im się wydawało w tamtym momencie.
W rzeczywistości bardzo trudno było pozostać na marginesie. Nie mieszać się w konflikt, nawet jeśli teoretycznie był on cudzy. Nawet, jeśli oni uważali się za neutralnych. Mających swoje poglądy, ale nie zacietrzewionych. Jednocześnie też, przynajmniej w przypadku Greengrassa, nie przesadnie wymuszenie postępowych.
To zresztą nie zmieniło się od tamtej pory, bowiem o ile Ambroise nie popierał większości postulatów Śmierciożerców, o tyle też nigdy nie był i nie miał być zwolennikiem magicznego świata bez podziałów i barier. Wierzył może nie tyle stricte w wyższość czystości krwi samej w sobie (choć to był zdecydowanie głębszy temat; na niektórych płaszczyznach oczywiście, że było dokładnie tak), co w zależność między wyższym urodzeniem i czystszym rodowodem a skutecznością w dokonywaniu słusznych wyborów, dbaniu o dobro czarodziejskiej społeczności i szacunek dla tradycji.
Nie zamierzał wyganiać mugolaków. Nie popierał masowych mordów przez wzgląd na jakiekolwiek pochodzenie, ale bez wątpienia nie był fanem wszechobecnej postępowości i parytetów ustanawianych przez wzgląd na bycie członkiem uciemiężonej grupy. Mimo upływu lat i zacieśnianiu się więzów magicznej wojny, nadal trwał przy swoim twierdzeniu, że władza to przywilej, na który nie każdy zasługuje. W jego oczach nie zasługiwała na nią żadna z jawnych stron konfliktu.
Nie chciał być kimś, kto bierze jakiekolwiek strony. Kto uczestniczy w nieswoich walkach, kto nadstawia głowy za cudze idee. Tak jak wtedy przed laty, Roise chciał po prostu żyć w swojej wersji spokoju (która, umówmy się, poniekąd nigdy nie była spokojna, ale była jego; później jego i jego dziewczyny). Ale to już nie było możliwe. Bańka pękła.
Pożary, piekielne dwie noce dyżuru w Mungu. Jako uzdrowiciel, Ambroise widział wcześniej śmierć i rozpacz, ale to było coś innego. Jeśli miał być uczciwy wobec siebie, nie potrzebował więcej czasu, więcej analiz, więcej prób.
To wszystko zmieniało człowieka. Przesuwało granice tego, co naprawdę istotne. Jeszcze kilka dni temu wahałby się. Może nie zrezygnowałby, ale odwlekałby ten moment. Nie tyle z ostrożności czy z przyzwyczajenia, ale z niemal nazbyt poważnego podejścia do poszukiwania właściwych okoliczności.
Tym bardziej, gdy miał pewność, że oboje chcieli tego kolejnego kroku, pchnięcia relacji na te oficjalne tory. Powiedzieli to sobie, postawili sprawę jasno raptem na kilka godzin przed pożarami. Nie potrzebowali wtedy tych deklaracji. Wrócili do siebie, mieli budować wspólną przyszłość. Wszystko między nimi było jasne. Ale jasność nie oznaczała domknięcia. To właśnie dzisiaj miało się zmienić.
Potrzebował tylko chwili, w której będzie mógł zadbać o to, aby wszystko poszło dokładnie tak jak powinno. Miał cały dzień, by zgrać to z wieczornym ogniskiem. I jedną rzecz do załatwienia, zanim wszystko będzie gotowe. Czekała go jeszcze jedna rozmowa przed tą konkretną. Jedna związana właśnie z tym tematem.
Zamierzał się oświadczyć. Planował się ożenić. Nie chciał odkładać tego na bliżej nieokreśloną przyszłość.
Tak, był pewien. Już od dawna. To tylko życie było zbyt niepewne. A przynajmniej w pewnym momencie tak to sobie powtarzał. Ale to już nie miało znaczenia.
Teraz nie chciał już czekać na idealny moment. Nie wierzył w nie. Widział zbyt wiele śmierci, zbyt wiele urwanych historii, zbyt wiele oczu, które nigdy nie zdążyły napotkać spojrzenia ukochanej osoby, na której przybycie tak bardzo czekały. Miał tylko to jedno. Jeden pewnik, za jaki mógł ręczyć: dziś, ten jeden wieczór przy ognisku, gdy będą mogli na chwilę udawać, że nic ich nie goni, nic nie wisi nad ich głowami.
Poniekąd miał ułatwioną sprawę, bowiem nie był to pierwszy raz, kiedy robił podobne plany. Tak po prawdzie, poczynił je już przed laty. Miał je niemal dopięte na ostatni guzik a odtworzenie więcej niż zalążka z nich okazało się tym łatwiejsze, że w pewnym momencie swojego późniejszego kryzysu egzystencjalnego przetransportował większą część swoich gratów nie do Doliny a na wieś. Nie chciał ryzykować, że członkowie rodziny zaczną zadawać mu pytania, gdy będzie je palić.
Dom letni Ursuli stał pusty przez większość czasu. Ponadto miał rozległe tereny i naprawdę olbrzymi strych, więc zatarganie tu tych wszystkich nieudanych pamiątek i niewykorzystanych akcesoriów zdawało się być całkiem rozsądną opcją. Traf chciał a może to raczej była ckliwość i nostalgia, ale przecież oczywiście, że nie, że nigdy tak faktycznie niczego nie spalił. Zamknął to na ostatnim piętrze w szafie pod skosami. Dokładnie tak jak próbował zamykać w sobie własne odczucia z tym związane. I nie, nie zapomniał. Oczywiście, że pamiętał.
Teraz to mogło być na nowo przydatne. Ba, miało takie być. Zaczął to robić już wczoraj. Jeszcze zanim uświadomił sobie, że Prudence i Romulus zniknęli, on sam też wsiąkł na wiele godzin. Tak po prawdzie, był jedną z pierwszych osób, które uświadomiły sobie fakt zaginięcia przyjaciół właśnie z tego powodu.
Brzmiało egoistycznie? No trochę. A jednak dokładnie tak brzmiała prawda. Greengrass potrzebował Pottera, nie mógł go znaleźć, cała reszta historii potoczyła się już sama. W bardzo znany sposób. Całe szczęście, mając raczej dobre zakończenie, choć co poniektórzy pewnie nadal odsypiali zszargane nerwy.
On nie miał zamiaru tego robić. Prawdę mówiąc, przespał się może z godzinę, nie więcej niż półtorej, zanim obudziło go wyjście Geraldine, która musiała załatwić naglące sprawy z Artemis. Wrócili praktycznie po nastaniu świtu, oboje wstali wcześnie rano. Miał zatem cały dzień przed sobą. Nie zamierzał go tracić. Zniknięcie z domu o świcie, szybka wizyta w Londynie, kilka rozmów, jedna krótka wymiana zdań.
Praktycznie bez śniadania wybył do Londynu. Wrócił na wieś tuż przed jedenastą z uczuciem, że czas się nie tyle zatrzymał, co patrzy na niego z ukosa i daje mu tę jedną szansę. Zamierzał tego nie schrzanić, nie tym razem.
Nie planował niczego spektakularnego. Nie chciał poklasku, wzruszonych okrzyków, żadnych girland sypiących magiczne konfetti przypominające skrzące płatki śniegu ani fajerwerków błyskających na nieboskłonie, które układałyby się w kształty czy napisy. To nie był jego styl. Nie był to też styl Geraldine.
Zresztą. Mimo całej pewności, jaką miał w sobie, nie postawiłby ich w sytuacji, w której w momencie wykonywania najbardziej osobistego gestu, spoglądałoby na nich wiele par zaciekawionych oczu. Nawet oczu przyjaciół, bliskich im ludzi, poniekąd członków rodziny.
Z całą gamą uczuć, jakie żywił do wszystkich zgromadzonych w domu w Exmoor i mających brać udział w ognisku, Ambroise chciał, żeby to było coś zupełnie prywatnego. Niewymuszonego konwenansami. Szczerego.
To miał być ich intymny moment. Prawdziwy. Ich własny. Niczyj więcej. Mogli chwalić się tym w swoim czasie, nawet niekoniecznie w trakcie późniejszych godzin, choć z pewnych względów mogłoby to być dosyć nieuniknione.
Jednakże nie wybiegał jeszcze tak daleko w przyszłość. Wpierw chciał mieć pewność, że będzie w stanie dopiąć wszystko w taki sposób, w jaki chciał, aby to wyglądało. I choć teoretycznie mógłby próbować zrobić to na własną rękę...
...chyba nie chciał podejmować ryzyka, że coś przy tym schrzani. Nawet z całą tą wrodzoną i nabytą pewnością siebie, jaką miał, to była zbyt istotna sprawa. Jego standardy były zaś na tyle wysokie, że nie chciał dopuścić do sytuacji, w której wszystko nagle wymknie mu się spod kontroli w najbardziej żenujący możliwy sposób. Może nie miało być zupełnie idealnie, ale...
...no, dobrze... ...miało być idealnie. Perfekcyjnie, doskonale, zgodnie z tym, na co zasługuje jego dziewczyna. Dokładnie tak jak to powinno wyglądać w jego oczach, szczególnie w wypadku, w którym dostatecznie długo odwlekali ten moment.
No cóż. On go odwlekał, czego jak najbardziej miał świadomość. Teraz powinno być zatem doskonale, lepiej niż kiedykolwiek, kiedy robił już te plany. Bez przesadnych ekstrawagancji, bez głupot w stylu pawi wpuszczanych do ogrodu Ursuli albo na plażę (jeszcze nie do końca wiedział, gdzie to miało wypaść lepiej; aranżacja miejsca, nie pochód ptactwa). Ale dokładnie w ich stylu. Z wyważeniem pomiędzy zaskoczeniem a dobrym smakiem i właściwie serwowanymi niespodziankami, których na ogół żadne z nich jakoś specjalnie nie lubiło.
Tym razem jednak liczył na to, że ta miała zostać odebrana i przyjęta jak najlepiej. Planował faktycznie dołożyć wszelkich starań ku temu, aby było doskonale. Nie wyśmienicie. Doskonale. Rzeczywiście doskonale. A do tego zdecydowanie potrzebował tej jednej osoby. Tym razem bardzo konkretnej.
Romek był jedynym wyborem. Niezależnie od wszystkiego. Roise zostawił płaszcz przewieszony przez poręcz schodów i ruszył korytarzem w stronę saloniku obok kuchni. Nie spodziewał się go tam (Potter raczej odsypiał nocne eskapady), ale to była pierwsza przestrzeń, którą należało wykluczyć.
Wiedział, że Romek często zaczynał dzień przy herbacie z przesadną ilością miodu albo innego słodzika i notatnikiem, którego nikt inny nie miał odwagi otwierać, bo zawierał w sobie magipsychiatryczne mądrości na temat... ...cóż, prawdopodobnie ich wszystkich.
Jednak teraz stół był pusty a w powietrzu nie było czuć ani miodu, ani herbaty, tylko lekki zapach róż z zasuszonego bukietu na parapecie przy oknie. Dokonując (braku?) tego odkrycia, mógłby odpuścić, przyjmując wersję o zasłużonym odpoczynku Romulusa, ale...
...no właśnie. Teraz, kiedy już wiedział, że przyjaciel żyje, że jest cały, że wrócił… ...to dokładnie do niego chciał pójść z tym fantem. Do niego, bo Romek znał ich historię, jego i Geraldine, niemal od samego początku. Bo to jemu opowiadał wiele lat temu o tym, że może to już czas, może pora się oświadczyć. Nie jeden, nie dwa razy. Parokrotnie na przestrzeni kilku lat zanim wszystko się posypało. Bo to u niego szukał rady, gdy wszystko zaczynało się sypać. Po ataku w Dolinie Godryka, tuż przed śmiercią Amandy.
Promienie słońca nieśmiało sączące się przez wysokie okna rozlewały się po drewnianej podłodze holu, gdy przemierzał rozległą przestrzeń, moment później pokonując schody i kierując kroki do drzwi nieswojej sypialni, w które całkiem ostentacyjnie załomotał. Brakowało jeszcze tego, żeby głośno oznajmił: wstawaj, słoneczko, już prawie czternasta (w istocie nie było jedenastej, ale jedenasta to prawie południe a od dwunastej raptem moment i jest czternasta, a oni mieli mało czasu, bardzo mało czasu), bo humor miał dostatecznie dobry, aby faktycznie móc rzucić dwa czy trzy podobne teksty.
Jednakże chwilowo uciekł się wyłącznie do zapukania. Raz, drugi, trzeci, po siódmym mogłoby to nawet brzmieć jak napierdalanka w drzwi, gdyby nie fakt, że było całkiem rytmiczne i przyjęło formę wystukiwania hymnu ulubionej drużyny quidditcha Romka.
Rise and shine, słoneczko, pora być żwawym niczym złoty znicz i zajebiście, kurwa, przydatnym.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Albo Roman
Przygrzewają, odgrzewają
Potem wody dolewają
To zupa Romana
Wysoki - mierzy 193 cm. Elegancki, wyprostowany, z reguły z pogodnym uśmiechem na twarzy, ale często można również spotkać niecne ogniki w jego oczach, szczególnie kiedy przebywa w towarzystwie zaprzyjaźnionych sobie osób. Oczy szaroniebieskie, włosy ciemnobrązowe. Cechuje go nieskazitelnie gładka skóra, bez jakichkolwiek niedoskonałości. Nie uświadczy żadnych blizn. Ubiera się elegancko, zawsze adekwatnie do sytuacji. Bywa, że w jego towarzystwie kręci się biały, puchaty kot.

Romulus Potter
#2
30.05.2025, 11:56  ✶  
Dogorywałem. Pragnąłem, żeby to, co wydarzyło się wczoraj, było tylko paskudnym snem, ale... nic nie mogło tego zmienić. Ewentualnie – może ingerencja amnezjologa, ale... To nie byłoby etyczne, prozdrowotne ani ogólnie dobre, więc wykluczyłem tę opcję. Szczególnie że powinienem pamiętać – dla własnego bezpieczeństwa oraz bezpieczeństwa moich bliskich – do czego zdolna była Prudence Bletchley. Nie mogłem niczego usuwać, nic zmieniać.
Zapisałem nawet wspomnienia z tego dnia w dzienniku, wraz z niewyobrażalnymi akcjami, które mieliśmy okazję razem przeżyć, żeby przeanalizować je w wolnej chwili. Kiedy będę w pełni sił, wypoczęty i…
Spałem. Miło sobie spałem, aż wyrwany ze snu odsłoniłem nieco oczy i zerknąłem na zegarek, by sprawdzić, czy aby na pewno nie była żadna równa godzina. Wiadomo – kontrola i pełna świadomość – to było ważne. Zdjąłem więc opaskę całkowicie, wsłuchując się z lekkim uśmiechem w wystukiwaną melodię. Nie miałem serca jej przerywać, dlatego milczałem.
Może nie był to mój typowy budzik, który z reguły przemawiał do mnie moim, nieco młodszym, głosem słowami: Wstawaj, geniuszu, świat czeka na twoje katastrofy!, ale był to równie bliski mi patent na budzenie. Normalność. Biorąc pod uwagę moje ostatnie przeżycia, wielce pożądana normalność.
– Tylko ty potrafisz zagrać na drzwiach jak na harfie mojej duszy. Wchodź, bohaterze poranka! – zaprosiłem go do środka bez wcześniejszego przygotowania mojej zacnej urody, gdyż był moim najlepszym przyjacielem. Znał mnie od podszewki. Poza tym, nie byłem pewny, czy mam w sobie siły na poranną, a właściwie już południową toaletę. Wciąż nie potrafiłem ogarnąć umysłem tego, co wczoraj przeżyłem. Wciąż chciałem, by to był tylko zły sen, a nie koszmar na jawie.
Wiedziałem, że Ambroise najlepiej zrozumie, przez co przechodziłem – ale zaskoczyło mnie, że nie przyszedł z kawą. Oczywiście, za gazetę przez najbliższy czas podziękuję. Już nie ufałem Prorokowi Codziennemu. Tamten egzemplarz gdzieś się zapodział. I dobrze.
Nie musiał pytać, jak się czuję. Sam zamierzałem mu to powiedzieć.
– Powinniśmy zamknąć Prudence Bletchley w Azkabanie do końca jej marnego życia. Albo razem z tym wstrętnym wampirem w piwnicy. Może by się wzajemnie pozjadali – odparłem, teatralnie wzdrygając się i sięgając po szlafrok, bez wstawania z łóżka. W tej chwili szlafrok, kołdra i koc od cioci Ulki miały mnie chronić przed wszelkim złem. Może zrobię sobie dzień bez wychodzenia z łóżka? Chyba mi się należało. Drzemki dla urody, lektura romansideł i bezpiecznych pism naukowych – wcale nie foliarskich, jak to niektórzy, nieoświeceni, zwykli określać.
Nie ukrywałem też przed nim swojej niechęci do wampirów. Pomagałem, tak, pomagałem z dalekiej odległości, ale i tak było mi to kością...
– Myślałem, że zginę. Już umierałem, ale... coś mnie ocaliło. Może dowcip ducha, kto wie? Ale moje myśli... Pomyślałem sobie, jak świat by przetrwał dalej beze mnie?! – zapytałem zamyślony Ambroise’a, sięgając do stolika nocnego po paczkę z papierosami. Moimi, prawdziwymi papierosami, a nie jakimś jeżynowym gównem. Dobrze, że się nie zatrułem. Albo że nie umarłem.
Poczęstowałem się i rzuciłem paczkę w kierunku Ambroża, bo wiedziałem, że nie odmówi... Pewnie już ślinił się na widok papierosów w mojej dłoni.

!Trauma Ognia
Czarodziejska legenda
Przeciwności losu powodują, że jedni się załamują, a inni łamią rekordy.
Los musi się dopełnić, nie można go zmienić ani uniknąć, choćby prowadził w przepaść. Los objawia nam swoje życzenia, ale na swój sposób. Los to spełnione urojenie. Los staje się sprawą ludzką i określaną przez ludzi.

Pan Losu
#3
30.05.2025, 11:56  ✶  
Nie dotykają się żadne omamy, ale trauma ognia pozostaje silną. Kiedy w trakcie trwania tej sesji widzisz płomienie, na moment zastygasz w bezruchu przepełniony strachem. Wydaje ci się, że nadchodzą. Kto? Oni... One? Te istoty złożone z dymu i lęków...
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#4
30.05.2025, 18:27  ✶  
Po prawdzie mówiąc, Ambroise nie miał zielonego pojęcia, co tak właściwie stało się w nocy w lesie. Owszem, był częścią ekipy poszukiwawczo-ratunkowej i zdecydowanie znajdował się najbliżej Benjy'ego, gdy ten zasygnalizował reszcie ekipy, że Romulus i Prudence zostali znalezieni. Dzięki temu stosunkowo wcześnie zjawił się na miejscu, choć i tak zajęło mu to ładne parę godzin z uwagi na fakt, że teren był nie tyle nieprzystępny, co całkowicie... ...cóż, porypany.
W tej części lasu, którą przyszło mu patrolować razem z Fenwickiem, zawsze działy się różne dziwne rzeczy. Nie bez powodu nie zapuszczali się tam z własnej woli od czasu, gdy spędzili pół nocy na próbach wydostania się gdzieś, gdzie drzewa nie zmieniały położenia a przejmująca cisza nie sprawiała, że chciało się wydrapać sobie uszy. Mimo tego, że już wtedy obaj doskonale znali się na poruszaniu się w zgodzie z rytmem natury, mieli wtedy nie lada problem. To miejsce, do którego trafili ich nieszczęśni towarzysze należało do takich, w których nie obowiązywały żadne reguły.
Zasady poruszania się pośród gęstwiny nie miały tam praktycznie żadnego odzwierciedlenia w praktyce. Nawet mając tak szerokie doświadczenie w obcowaniu z głębokimi kniejami i dziką stroną natury, jakie bez wątpienia miał Greengrass, on sam parokrotnie otarł się tej nocy o coś, co niemal wyłączyło go z gry. Być może zrobiłoby to tylko na parę minut, może na kilka godzin, raczej nie trwale, ale nie dało się ukryć, że poprzednia noc raczej nie należała do najprzyjemniejszych, jakie było mu dane spędzić na świeżym powietrzu.
Jednakże dziś miało być już zdecydowanie inaczej. Decyzja dotycząca organizacji ogniska zapadła niemalże samoistnie. Mieli rozpalić je wczesnym wieczorem. Wtedy, kiedy Geraldine i Benjy z powodzeniem wrócą ze swojej (zadziwiająco dwuosobowej, zwłaszcza w tej konfiguracji) wyprawy na morze. Do tego czasu cała reszta osób mogła zająć się odpoczynkiem po intensywnym przeczesywaniu lasu...
...albo przygotowaniami. I to niekoniecznie stricte do siedzenia przy ognisku na plaży, smażenia kiełbasy i pieczenia pianek. No, przynajmniej nie w jego przypadku. Oczywiście, prędzej czy później zamierzał dodać coś od siebie w kwestii tego, czego potrzebowali do pełni szczęścia podczas grupowego wieczorku w stylu przerośniętych harcerzy. Nie było innej opcji, skoro mianował się jednym z organizatorów wydarzenia.
Jednak teraz skupiał się nie na tej oprawie. Postawił sobie inne, znacznie ważniejsze priorytety (tak, nawet od dobrej zabawy z kolegami; taki był zdecydowany i zmobilizowany) i krok po kroku odhaczał kolejne punkty z listy, która istniała tylko we wnętrzu jego własnej głowy.
Jednym z pierwszych była wizyta w jaskini niedoszłego denata. Całe szczęście, najwyraźniej w wyjątkowo dobrym nastroju. Przynajmniej jak na to, co przeszedł w ostatnich godzinach. No cóż, Potter nie od dziś miał wyjątkowy talent do optymizmu a może wyparcia? wbrew przeciwnościom losu, nawet jeśli czasami lubił sobie ponarzekać.
Słysząc zaproszenie, krótko parsknął pod nosem, po czym wsunął się do pokoju, starając się za bardzo nie naruszyć tej niemalże monumentalnej ciszy, którą stworzył wokół siebie jego przyjaciel.
- Harfie duszy, tak? - powtórzył z powątpiewaniem, unosząc brew. - Obawiam się, że z wiadomych względów, mam się za wysłannika tej drugiej strony, ale masz dziś szczęście. To jeszcze nie twój czas. Tym razem to towarzyska wizyta - no cóż, niewątpliwie doceniał komentarz, ale jeśli mieli być zupełnie szczerzy, daleko mu było do niebiańskiego cherubinka.
No, teoretycznie miał jasne włosy. W tym momencie zdecydowanie bardziej lokowane, bowiem Geraldine całkiem skutecznie mu je skróciła. Gdzieniegdzie rzeczywiście zahaczało to już o loczki, nie fale, jednak na tym kończyły się te celestialne podobieństwa. Niczym nie przypominał ucieleśnienia wysłannika bogów przedpołudnia, nic z tych rzeczy. Pokręcił głową, nawet nie próbując ukryć uśmiechu, jaki wpełzł mu na usta, gdy zamknął za sobą drzwi i pierwszy raz spojrzał na stan przyjaciela.
Romulus (z miną cierpiącego artysty, którego dopadło natchnienie i nie puszczało od trzeciej nad ranem) leżał w łóżku i najwyraźniej nie planował tracić dnia na wstawanie. Wchodząc do środka, Ambroise stanął w cieniu uchylonych drzwi do garderoby, przyglądając się przyjacielowi, który leżał rozwalony w pościeli. Wyglądał przy tym jak tragiczny bohater drugorzędnej sztuki granej w magicznym teatrze na przedmieściach Little Hangleton albo co najmniej na deskach jakiegoś na wpół upadłego lokalu z pogranicza Pokątnej i Alei Śmiertelnego Nokturnu.
Gdyby Potter rzeczywiście postanowił wykorzystać swoje niewątpliwe talenty dramatyczne (miał w sobie coś z Selwyna, więc gdyby nie odziedziczenie rodzinnego daru to chyba należałoby kwestionować ojcostwo jego papy), to niechybnie byłby ten typ sztuki, na który nikt nie przychodzi, ale plakat zawsze jest bardzo efektowny. Zapozowałby do niego, wyglądając jak niezmiernie atrakcyjny wizualnie nieboszczyk, który z jakiegoś powodu jeszcze nie zdążył  pożegnać się z życiem.
Te wszystkie zwroty, wykorzystywane słowa, ton i barwa głosu. To byłaby rola jego nieżycia.
Oczywiście. W końcu to był Romek. Zawsze był gotów rzucić mu na dzień dobry jakimś przesadnie egzaltowanym cytatem z... ...prawdopodobnie samego siebie, tomiku z poezją własnego autorstwa albo czegoś takiego, a jakżeby inaczej. To było równie rozwalające, co doskonale zwiastowało na resztę dnia, bo skoro Potter miał siłę na takie teatralne otwarcie to najwidoczniej nie umierał aż tak bardzo.
Zresztą, Roise znał go wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że dramatyczne deklaracje wygłaszane w pościeli to u Romulusa pierwszy etap rekonwalescencji po wydarzeniach, które niejednego posłałyby do tej samej lecznicy, w której pracował wspomniany delikwent. Ten zaś niechybnie miał się z tego wylizać. Potrafił mieć jaja, nawet jeśli w tym momencie jęczał niczym stary, zrzędliwy dziad znajdujący się jedną nogą za Zasłoną.
Być może dałoby się temu zaradzić termosem pełnym kawy, ale nie, Ambroise nie wpadł na to, żeby zaopatrzyć się coś takiego zanim tu przyszedł. Nie przylewitował też ze sobą filiżanki ze spodeczkiem i dzbanka.
Nie był skrzatem domowym. W żadnym wypadku nie był także specjalistą od traumy. Za cholerę nie znał się na próbach łagodzenia konfliktów i uspokajania obyczajów, nawet jeśli w ogóle czułby potrzebę, aby to robić. A nie czuł. Ze wszystkich tematów, jakie wiązały się z wydarzeniami mającymi miejsce poprzedniej nocy pomiędzy dwójką zaginionych, Ambroise najbardziej znał się...
...cóż, pewnie na ocenie skuteczności próby asasynacji. Była mierna. Z tym rzeczywiście miewał sporo do czynienia, zarówno w swojej oficjalnej pracy, przyjmując zatrutych pacjentów. Jak i przez wzgląd na nieoficjalną działalność. Ponadto znał się także na działaniu substancji halucynogennych na ludzki organizm. Wiedział też o relacjach łączących dwoje zaginionych. To wszystko dawało mu dosyć jasny ogląd na sytuację: Prudence rzeczywiście mogła chcieć zamordować Romulusa, ale podeszła do tego jak totalny lamus.
Potter wcale nie musiał przesadzać. Szczególnie, że Greengrass znał przecież tę drugą stronę Bletchleyówny. Tę, która zdecydowanie była w stanie pokazać kły równie ostre, co wspomniany piwniczny wampir. Kącik ust Greengrassa zadrżał jeszcze raz, gdy przyjaciel oświadczył głosem pełnym patosu i oburzenia, że należałoby zamknąć Prudence Bletchley w Azkabanie.
Ewentualnie na wieczność z wampirem w piwnicy. Ach, Prue. Gdyby tylko wiedziała, że była rozważana jako kandydatka do wspólnej odsiadki z nieumarłym łachudrą, ćpunem i degeneratem potrzebującym wsparcia młodym człowiekiem członkiem ich patchworkowej rodziny. Z pewnością byłaby zadowolona.
Niestety nie tak jak Greengrass, gdyby usłyszał to, że Romek nagle zaczął odrzucać Proroka Codziennego. On zdecydowanie przyklasnąłby tej decyzji. Nie od dziś było wiadome, że Ambroise prędzej zaufałby wróżbie z fusów po taniej herbacie niż tamtemu pismu. We wróżby nawet wierzył.
Zbliżył się do wnętrza pomieszczenia, po czym przejął rzuconą paczkę z papierosami. Pochwycił ją z tak triumfalną miną, jakby właśnie złapał złotego znicza, po czym bez słowa usiadł na brzegu łóżka. Oczywiście, nieproszony, bo granice fizyczne były między nimi były umowne i przeważnie przekraczane.
Wcisnął się na łóżko, wygodnie rozsiadając się obok kokonu złożonego z kołdry, szlafroka i koca cioci Ulki. Innymi słowy: ostatniego bastionu romkowej stabilności psychicznej, jak mógł się domyślać. Ponownie: nie był jednak ekspertem w zakresie funkcjonowania ludzkiej psychiki i niespecjalnie chciał nim być.
Tak, oczywiście, że mógł skorzystać z fotela stojącego w kącie pokoju, ale nie, nie zamierzał tego robić. Zamiast tego oparł się o zagłówek łóżka, moment wcześniej zrzucając podomowe obuwie. Z jakiegoś powodu wydawało mu się to lepszym posunięciem z perspektywy zapewnienia wsparcia straumatyzowanemu koledze.
Wyłuskał fajkę z paczki, wciskając ją sobie w usta. Oczywiście, że nie zamierzał odmówić sobie przyjemności płynącej z palenia. Wyciągnął zapalniczkę, odpalając papierosa, po czym zaciągnął się nim parokrotnie, zanim w ogóle zdecydował się podjąć dyskusję na temat ewidentnie dręczący Pottera.
- Prudence Madison Bletchley w piwnicy obok Astarotha? - Powtórzył po chwili, dmuchając dymem w stronę sufitu. - Och, niech mnie szlag, chciałbym to zobaczyć, ale Rina by mnie zabiła - stłumił uśmiech, bardzo lekko potrząsając przy tym głową.
Niestety, jak atrakcyjne nie byłoby to rozwiązanie, podrzucenie Rothowi tyciej przekąski nie wchodziło w grę. Abstrahując od tego, że sam Greengrass raczej nie podzielał antypatii Romka. Już nie. Kulturalnie zachował jednak to zdanie dla siebie. Potrafił zamknąć jadaczkę, gdy było trzeba.
- Masz rację, Bletchleyówna na pewno zasługuje na osobne miejsce w panteonie czarodziejów i czarownic, którzy mają już specjalną rezerwację w Azkabanie - to nawet nie było kłamstwo, przynajmniej z perspektywy przepisów prawa tyczących się nekromancji - ale niestety nie można tam kogoś wsadzić za przypuszczenie usiłowania popełnienia zbrodni. Nawet z naszymi znajomościami. A tak się nieszczególnie składa, że jeśli się nie mylę, ten twój duch najwyraźniej zabrał ci wszystkie wizualne ślady napaści - zauważył, obracając papieros w palcach. - Rzecz jasna, mógłbyś dać sobie po twarzy i powiedzieć, że to ona, ale nikt mądry nie uwierzy, że dosięgnęła ci do ryja bez drabiny. Niestety nie wygląda też, jakby potrafiła atakować ludzi poprzez rzucanie się na nich z wysokiego drzewa - jak zwykle racjonalny i pomocny, nieprawdaż? - No, chyba że jakoś udowodnisz jej bycie nielegalnym animagiem. Polatuchą syberyjską albo czymś takim - stwierdził, niestety, raczej powątpiewając w powodzenie tego planu.
Kolejny przykład bezkarności ludzi mierzących metr pięćdziesiąt w kapeluszu i wyglądających tak, jakby miał ich zmieść pierwszy lepszy podmuch wiatru. Matka natura doskonale wiedziała jak powinna zrekompensować Bletchleyównie wszystkie inne defekty, kiedy dawała dziewczynie te konkretne cechy wyglądu. No i wzrost pasujący do charakteru gremlina.
Oczywiście nie dało się nie zauważyć, jak blisko było, by świat utracił przez to kogoś tak wyśmienitego jak Potter. Ambroise zaciągnął się ponownie i spojrzał na przyjaciela z czymś, co mogłoby uchodzić za współczucie, gdyby nie lekko złośliwy błysk w jego oczach. Przyjrzał się Romulusowi z miną, którą wielu mogłoby odczytać jako współczującą. Niestety tylko ci, którzy nie znali go tak dobrze.
- Świat by przetrwał, ale byłby o wiele głupszy. Dałby radę. Jakoś. Kulawo, bez wdzięku, bez błysku. Choć nie. Może jednak z tym ostatnim... ...bo na szczęście, jak dobrze wiemy, zostawiłeś mi po sobie kilka egzemplarzy Magii w spektrum kulturowej dysocjacji z własnoręcznym zamaszystym podpisem. Gdybyś rzeczywiście zginął, twoja śmierć stałaby się dla mnie trampoliną finansową. Nie mówię, że nie cieszę się, że żyjesz, ale miałem już pomysł na nekrolog do Magiterapeuty - rzucił całkiem lekkim tonem.
W końcu martwy autor to dobry autor, czyż nie? Zwłaszcza taki, który z pewnością zdążył przed śmiercią zaznaczyć we wszystkich możliwych wstępach swoich publikacji, że jego duch może nawiedzać czytelnika, jeśli ten nie doceni jego kunsztu pisarskiego. Ludzie kupowaliby książki Pottera tylko po to, żeby sprawdzić, czy tak się stanie.
Zaciągnął się ponownie, zerkając przez okno. Nie wyglądał na przejętego. Wiedział, że jego przyjaciel mógł jeszcze przez godzinę leżeć w pościeli i cytować samego siebie albo rozprawiać na temat [i]
Zamilkł na chwilę, z przyjemnością zaciągając się dymem, po czym dodał niemal filozoficznym tonem:
- Ale nie martw się. Zostałeś ocalony przez siły wyższe, które uznały, że jeszcze nie nadszedł czas, bym musiał organizować twoje ostatnie pożegnanie - kiwnął głową. - Niezmiernie cieszy mnie ten fakt, szczególnie, że mamy inne plany na imprezę tygodnia - do rzeczy, prawda?
Do rzeczy. Nie mamy całego dnia.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Albo Roman
Przygrzewają, odgrzewają
Potem wody dolewają
To zupa Romana
Wysoki - mierzy 193 cm. Elegancki, wyprostowany, z reguły z pogodnym uśmiechem na twarzy, ale często można również spotkać niecne ogniki w jego oczach, szczególnie kiedy przebywa w towarzystwie zaprzyjaźnionych sobie osób. Oczy szaroniebieskie, włosy ciemnobrązowe. Cechuje go nieskazitelnie gładka skóra, bez jakichkolwiek niedoskonałości. Nie uświadczy żadnych blizn. Ubiera się elegancko, zawsze adekwatnie do sytuacji. Bywa, że w jego towarzystwie kręci się biały, puchaty kot.

Romulus Potter
#5
31.05.2025, 22:54  ✶  
Otuliłem się szlafrokiem, jakby miał mnie chronić nie przed chłodem, a przed wspomnieniem o wampirach.
– Ja też... tylko z sympatii do Geraldine nie zgłosiłem tego krwiopijcy jako zagrożenia. Chociaż, nie oszukujmy się, ukrywa się przed światem, co samo w sobie działa na jego niekorzyść. Kłamie, a wampirzego kłamcę społeczeństwo pożarłoby żywcem w mgnieniu oka. Wystarczyłoby jedno słowo. – Pac!, i po piwnicznym kwiatuszku. Miałem ochotę poprzebijać te jego romantyczne woreczki z krwią, żeby usechł z pragnienia jak zgniła gerbera.
Obrzydlistwo. A jak sobie teraz przypomnę moją własną, jeżynową krew, która w tym całym chaosie aż mnie kusiła, żeby ją polizać... FUJ. FUJ DO KWADRATU. FUJ DO POTĘGI ENTEJ. Wampiryzm był paskudny, obrzydliwy, antymoralny. Wstrętne, łażące trupy.
A przecież nie tylko trupy bywają odrażające. Żywe jednostki też potrafią napsuć więcej krwi niż setka Nosferatu. Chyba że Prudence była jakimś pieprzonym ghulem z dożywotnim pakietem na nawiedzanie mojej egzystencji.
– Szkoda polatuchy syberyjskiej. Ja... tak bardzo jej nie znoszę. Ma tę swoją chorobę Milforda, mózg jak Departament Tajemnic, pamięć jak kometa, a mimo to jest idiotką. Kretynką. Świetnie zakamuflowaną pomyłką ewolucji. Działa mi na nerwy, na nerwy mojego nerwu błędnego.
– A najgorsze? Że dałem się nabrać samemu sobie. Kilka dni temu, w Ministerstwie, kiedy załatwiałem sprawy podatkowe, spotkałem ją. I co zrobiłem? Spróbowałem być miły. MIŁY! JA! DLA NIEJ! Pomyślałem, Hej, Romek, jesteście dorośli, może czas zakopać topór wojenny. Ale NIE. NIE DA SIĘ. Nie z nią. Traf chciał, że utknęliśmy w windzie i zaczęliśmy spadać. W ciemność. Przez wieczność. A ona nawet wtedy nie potrafiła się zachować jak człowiek. Ja, grzeczny jak duch w święta, a ona... po prostu zasłużyła na osobne piętro w piekle dla społecznie upośledzonych blondynek z pamięcią absolutną – warknąłem, z miejsca współczując Eliasowi, że akurat ją dostał w pakiecie bliźniaczym. To, co odwaliła w lesie, było już kompletnym pogwałceniem wszystkiego, co magiczne i przyzwoite. Pokręciłem głową, próbując wypchnąć to wspomnienie z głowy, ale ciało pamiętało. Miejsce, w które mnie trafiła, dalej mrowiło. Żadnych śladów, żadnych dowodów. Więc i Azkabanu nie będzie. Granice sprawiedliwości.
– Ech, naprawdę doceniam ten nekrologowy gest. Miło wiedzieć, że jeśli skończę marnie, to przynajmniej ktoś ładnie mnie opisze. Mogę przekazać ojcu, żeby w razie czego oddał ci cały mój spadek. Co moje, też twoje – mruknąłem, choć z lekkością, jakbym mówił o śniadaniu. Ale nekrolog... to osobna sprawa. A Prudence, jakżeby inaczej, też musiała się w to wtrącić. [Ale to pewnie poruszymy w Mungu albo nie, więc piszę z przymrużeniem oczu i z zasłoniętymi piersiami.]
Prychnąłem, bo wciąż miałem Prudence Bletchley w głowie. Niezależnie od podsuwanego mi tematu.
– Nekrolog... WYOBRAŹ SOBIE, że PRUdence jest przekonana, że Cornelius nie napisałby mi nekrologu OSOBIŚCIE! Jakbyśmy byli jakimiś ledwo-znajomymi z mugolskiego kościoła... Nie wiem, w co tam oni wierzą, ale... Ona... ona naprawdę sądzi, że zna nas lepiej niż my sami! ŻMIJA. PODŁA, SMUTNA ŻMIJA. KIJ JEJ W SZYJĘ – syknąłem. Trzymałem papierosa jak różdżkę w pojedynku na śmierć i życie. W kilku momentach aż zatrzęsła mi się ręka. Ale dym działał. Dym był moim terapeutycznym patronusem. Moim wybawieniem.
Zresztą, Ambroise też. Był mi jak brat, więc cieszyłem się, że tu przyszedł. Wcale nie cieszyłem się z przywitania dnia, tylko z jego obecności. Pędziliśmy przez dorosłe życie, więc takie poranki jak kiedyś nie zdarzały się za często. Poza tym po tej nocnej traumie, warto było ujrzeć sprzyjające oblicze przyjaciela. Szczególnie, że mi całkiem sprawnie odwracał uwagę od tej mendy, planami na imprezę tygodnia.
– Ognisko – powiedziałem nagle, jakbyśmy cały czas rozmawiali tylko o tym. – To będzie impreza tygodnia. I pewnie pojawi się też Prudence. Nikomu nie życzyłbym jej towarzystwa... Cholera. Myślisz, że Benjy już z niej wytrzeźwiał? Kiedyś coś tam do niej czuł... Ugh. – To dopiero paskudny defekt. Gdybym miał się kochać w takiej żmii... Merlinie, uchroń!
A Prudence... Wszędzie Prudence! Chyba nie byłem w stanie odpuścić. Ta rana nie istniała, ale bolała. Najgorszy rodzaj bólu. Taki, którego nie możesz nikomu pokazać. A ja miałem pisać książkę. Drobna publikacja, nic wielkiego. Ot, trochę mądrych słów o ogniu i duszy. Papier czekał na biurku, gotów przyjąć mój geniusz. Ale moje śniadanie zostało brutalnie przerwane i cały dzień szlag trafił, bo... BO BYŁEM Z PRUDENCE BLETCHLEY. W nieprzyjaznym lesie. I to było najgorsze. Po prostu najgorsze.
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#6
02.06.2025, 16:52  ✶  
Ambroise siedział na skraju łóżka, opierając się plecami o zagłówek, ramieniem zaś niemal ocierając się o ramię Romulusa. Zapalony papieros tlił się w jego palcach. Cienka strużka dymu unosiła się leniwie ku sufitowi a wzrok Greengrassa błądził gdzieś za nią po przestrzeni sypialni. Nieco za ciemnej, jak na jego gusta, ale Potter najwyraźniej potrzebował półmroku, robiąc sobie z niego swoistą część scenografii do wygłaszania dramatycznych monologów.
Bowiem to bardzo szybko przestała być rozmowa a zaczęła być tyrada.
Dym snuł się ospale ku sufitowi. Unosił się wokół nich pod postacią smukłych, powolnych spirali. Ambroise zawiesił się na milczeniu. Niby był obecny, teoretycznie słuchał wypowiedzi przyjaciela, ale jednocześnie bardzo szybko powrócił do palenia szluga. Zamarł z papierosem wetkniętym między wargi i spojrzeniem wbitym gdzieś w środek niczego.
Nie musiał zresztą specjalnie włączać się w dialog. Romek i tak sam mówił za dwóch. Wyrzucał z siebie kolejne fale złości, przy których Ambroise świadomie po prostu pozwalał mu płynąć. Przekleństwa, epitety, obrazowe porównania: to wszystko leciało z Romka niczym woda z pękniętej rury, a on ani razu mu nie przerwał. Czekał aż kumpel skończy sam.
Nie próbował tłumaczyć niczyjego zachowania, usprawiedliwiać żadnej z krytykowanych osób, nie rzucał żartów ani nie ironizował. Nie musiał. Tym razem naprawdę postanowił to sobie darować, bowiem potrzebował przyjaciela w nieco lepszym humorze. Trochę bardziej ogarniętego, mniej skorego do ciągłych narzekań. Jednym słowem: wyładowanego.
Poza tym, Romulus miał prawo do furii. Po nocy, którą obaj najchętniej wymazaliby z pamięci, w końcu musiał powiedzieć wszystko na głos, nawet jeśli robił to w dosyć nieuporządkowany sposób. Ambroise zaś wolał być milczącym odbiorcą niż kolejnym zapalnikiem jeszcze większej furii Romka. Zdecydowanie nie chciał podsycać nerwów przyjaciela.
Romulus był dostatecznie wściekły. Na Astarotha. Na Prudence. Na wszystko. A Roise to rozumiał. No, przynajmniej próbował to rozumieć. Słuchał jak przyjaciel pomstuje na krwiopijcę w piwnicy. Całe szczęście nie musząc wysłuchiwać jak popada w coraz bardziej makabryczne fantazje o przebijaniu woreczków z krwią i o zgniłych gerberach. To byłoby odrobinę za dużo, nawet jak na niego. A lubił gerbery.
Greengrass nic nie mówił. Zaciągał się szlugiem i patrzył w przestrzeń między lampą na suficie a zasłoną. Niezależnie od wszystkiego, co padało z ust Pottera, tylko kiwał głową. Reagował. Raz wolniej, raz szybciej, ale nieodmiennie dawał znać, że słucha przyjaciela. Od czasu do czasu mruczał pod nosem krótkie mhm, mając wrażenie, że zamienił się z nim miejscami, ale łaskawie o tym nie wspominał. Teraz to on ewidentnie był półprzytomnym terapeutą z duszą moralnie skacowanego filozofa, który przyjmował pacjenta w systemie wizyt domowych.
O dziwo, nie miał z tym problemu.
Romek potrzebował wyładowania? Ależ proszę bardzo, zamierzał mu na to pozwolić. Nawet, jeśli Romulus zdecydowanie zaczynał się zapętlać w zeznaniach. Przeskakiwał od Prue do wampiryzmu i z powrotem do wydarzeń, jakie musiały mieć miejsce w lesie, choć Roise w dalszym ciągu chuja o nich wiedział. Nie miał zielonego pojęcia, co tam zaszło, ale ten temat powrócił z impetem. Zupełnie tak, jakby Romulus właśnie ocknął się po koszmarze na jawie i musiał jeszcze raz opowiedzieć go na głos, żeby upewnić się, że to wszystko naprawdę miało miejsce. Tyle tylko, że...
...gubił połowę faktów? Dużo detali? No cóż, przynajmniej nie wymagał głębszych komentarzy na ten temat.
Kiwnął głową, kiedy Romek zakończył jeden temat. Mruknął cicho coś między mhm a ta w momencie przejścia do tyrady o Prudence. A właściwie: o tej jednej, osobnej, specyficznej kategorii istot, do której Prudence należała według jego kumpla.
Znał Romulusa na tyle dobrze, wręcz doskonale, żeby wiedzieć, że w momentach takich jak ten raczej nie było sensu próbować wchodzić mu w słowo. Nie to, by nawet bez tej wiedzy Ambroise miał w planach snucie rozległych, wściekłych monologów na dwa tematy, które w tym momencie w ustach Pottera zlały się w jeden wściekły rant.
Jego mina też pozostawała względnie neutralna. Jedynie w pewnym momencie (dokładnie wtedy, kiedy Romek nazwał Bletchley społecznie upośledzoną blondynką) uniósł lekko brew, ale w dalszy nie odezwał się ani słowem. Prawda była taka, że fakt wymienienia błędnego koloru włosów rozbawił go bardziej niż powinien. Może dlatego, że był rzadką pomyłką w na ogół doskonałej spostrzegawczości Pottera.
Chwilowo przemilczał tę nieścisłość. Zachował ją w myślach na później. Na pewno miała nadarzyć się okazja.
- Napisałby ci nekrolog - powiedział spokojnie. - Cornelius. Napisałby twój nekrolog. Osobiście. Każdy z nas napisałby jakieś słowa na twój temat. Pewnie nawet zrobilibyśmy razem. Usiedlibyśmy wspólnie w celu napisania kilku wersji mów pogrzebowych i szkicu nekrologu do wydania we wszystkich możliwych gazetach. Każdy dałby coś od siebie. Może trochę spieralibyśmy się o przymiotniki, ale ostatecznie ja bym ci jakieś wybrał, skoro robisz ze mnie dziedzica - ledwo widoczny uśmieszek przemknął mu po twarzy. - Dzięki, tak na marginesie. Powiedziałbym, że nie trzeba, ale obaj wiemy, że nie gardzę galeonem nie od ojca. Nie będę kłamać, nie? - Wzruszył ramionami, rzucając to z taką naturalnością, jakby mówił o planowanej naprawie dachu.
Zresztą. Dokładnie to miał przecież do zrobienia. Dach domu w Whitby wymagał naprawy jeszcze przed całkowitym nadejściem jesieni. Jeśli poszycie zostanie w tym stanie, zima niechybnie przyczyni się do wychłodzenia i zawilgocenia poddasza a wiosnenne roztopy do trudno odwracalnych uszkodzeń w strukturze budynku. Rosie nie zamierzał na to pozwolić.
Wystarczyło, że już i tak oboje z Geraldine zaniedbali swoją nadmorską własność podczas prawie dwóch lat, jakie spędzili z osobna. Każde w swoim świecie. Żadne na doglądaniu wspólnej nieruchomości. Oczywiście, płacił rachunki, uiszczał podatki gruntowe i tak dalej, ale gdy wrócili w tamto miejsce na samym początku września, dom okazał się być w gorszym stanie niż Greengrass mógłby przewidywać.
Zupełnie tak, jakby minęła dekada, jeśli nie więcej, od dnia, gdy opuścił sypialnię, odchodząc z nastaniem poranka.
Tak czy siak, miał na to fundusze. Własne, nie rodzinne. Starannie dbał o to, żeby było go stać na prowadzony styl życia. Nieczęsto uciekał się do sięgania do rodzinnego skarbca, nawet jeśli teoretycznie miał do tego prawo jako dziedzic. Wolał mieć własne środki. Nie dało się jednak ukryć, że ta nieoczekiwana naprawa, zniszczone mieszkanie w Londynie i spalona niewydana książka miały kolejny raz opóźnić jego plany porzucenia Munga i otwarcia własnej działalności.
Momentami, szczególnie patrząc na Romka, naprawdę zastanawiał się nad swoimi obiekcjami wobec obrotu forsą Thomasa. Zaraz po tym wracał jednak na ziemię. W przeciwieństwie do przyjaciela, nie był jedynakiem. Wolał, żeby to jego siostra mogła korzystać z rodowych zasobów, miała od niego mniej możliwości zarobku.
Gdy zaś chodziło o kwestię rodzeństwa...
- Astaroth mnie irytuje. Fakt. Chujowo mieć tu wampira. Tak po prawdzie... ...chujowo gdziekolwiek mieć wampira - przyznał po chwili. - Mhm. Ale jakkolwiek mnie drażni... ...jest moim przyszłym szwagrem. Nie zgłasza się przyszłego szwagra do Ministerstwa, nawet jeśli ssie krew, więc raczej słusznie, że ty też go nie podpierdalasz. Dobrze wiedzieć, że nadal nie jest z ciebie sześćdziesiona - wzruszył ramionami, uśmiechając się przy tym pod nosem, po czym zaciągnął się wreszcie po raz kolejny.
Dym wypełnił mu płuca. Zamilkł. Nie było potrzeby rozwijać dalej tematu. Wystarczyło spojrzenie, jakie posłał w kierunku Romulusa. Te wszystkie: nie podpierdala się rodziny do władz, nawet jeśli jest krwiopijcza oraz Geraldine wie, z kim się zadaje i kontroluje brata a także poza tym chyba obaj mamy gorsze zdanie o Ministerstwie niż o wampirach (tak, nawet ty) zawierały się w jednym uważnym kiwnięciu głową. Mógł więc przejść dalej.
Najwidoczniej tym razem do obrabiania dupy ich trzeciego kompana, bowiem nie zamierzał wracać do tematu Prue, nawet jeśli znowu się pojawiła.
- Benjy - powiedział wolno, bowiem musiał zastanowić się nad tym, czy w ogóle warto zaczynać. - Nie wiem, co mu siedzi w głowie. Zachowuje się dziwnie - tu urwał, unosząc jednak brew, chcąc podkreślić tym, że to naprawdę coś znaczyło, bo Benjy od zawsze był dziwny, ale tym razem to było coś innego.
Coś, co wymykało się klasyfikacji dotychczasowej osobliwości Fenwicka czy tam Rookwooda. Gdy to mówił, popiół z trzymanego przez niego papierosa opadł na podłogę. Ambroise nie zauważył tego faktu (albo raczej wyjątkowo udawał, że tego nie zauważa).
Po chwili, wciąż spokojnym głosem, dodał:
- Jeśli chodzi o to wydarzenie tygodnia - zaczął, powracając do tematu i spoglądając w bok, bezpośrednio na Romka. - Potrzebuję przysługi - no cóż, przecież nie zamierzał kluczyć wokół, nie mieli całego dnia; zresztą nigdy tego nie robił, nie w stosunku do przyjaciela. - Chciałbym mieć chwilę sam na sam z Geraldine. Dziś wieczorem. Nie jakoś wybitnie długo. Po prostu potrzebuję momentu bez towarzystwa. Muszę wywabić ją od ogniska, ale sam nie mogę tego zrobić. Jeszcze nie wiem, gdzie... ...ani dokładnie, co i jak... ...to otwarta kwestia. Wiem tyle, że to doskonała okazja. Potrzebuję też kogoś, kto może zająć resztę, odwrócić ich uwagę od tego, że nas nie ma, zaaranżować jakieś... ...coś. Cokolwiek. Wiem, że potrafisz - nie zamierzał mówić Romkowi, co ma robić.
Nie odradzał mu też tego, co momentalnie przyszło mu do głowy. No cóż.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Albo Roman
Przygrzewają, odgrzewają
Potem wody dolewają
To zupa Romana
Wysoki - mierzy 193 cm. Elegancki, wyprostowany, z reguły z pogodnym uśmiechem na twarzy, ale często można również spotkać niecne ogniki w jego oczach, szczególnie kiedy przebywa w towarzystwie zaprzyjaźnionych sobie osób. Oczy szaroniebieskie, włosy ciemnobrązowe. Cechuje go nieskazitelnie gładka skóra, bez jakichkolwiek niedoskonałości. Nie uświadczy żadnych blizn. Ubiera się elegancko, zawsze adekwatnie do sytuacji. Bywa, że w jego towarzystwie kręci się biały, puchaty kot.

Romulus Potter
#7
02.06.2025, 18:13  ✶  
Taka to była rozmowa, że w zasadzie prowadziłem monolog, ale, prawdę mówiąc, nawet tego specjalnie nie zauważyłem. Przestawiłem tylko pozłacaną popielniczkę z szafki nocnej na kołdrę między nami, bo nie chciałem mieć paprochów w pościeli. Co to, to nie! W tych kwestiach byłem od zawsze trochę księżniczką... Przed snem skrzat musiał dokładnie sprawdzić łóżko. Absolutnie nic nie mogło się tam znaleźć. Ani zbłąkane ziarenko piasku, ani jeden, nawet najbardziej introwertyczny pajączek.
Paliłem z błogim uśmiechem i uczuciem absolutnego zwycięstwa. Zero lasu, zero dziczy. ZA-PAS PAPIEROSÓW. Święty spokój. Strefa wolna od Prudence Bletchley. Żyć, nie umierać. Żadnych patyków wbitych w obojczyk. Albo z różdżek jeżynowych, bo to też wchodziło w grę.
– No co ty… Swoich się nie podpierdala, nawet jeśli są wampirzymi krewnymi… Czekaj! Zaraz! Czy ty właśnie powiedziałeś przyszłym szwagrem?! – przerwałem, bo temat wymagał absolutnej zmiany kursu. Zresztą, zaręczyny Ambroise’a i Geraldine planowałem od wieków. Dosłownie od wieków. Miałem już rozpisany ślub, rozrysowaną dekorację, a nawet zaplanowany wieczór kawalerski. Może zwłaszcza ten wieczór kawalerski, bo w moich wizjach byłem oczywiście świadkiem, drużbą honorowym, najważniejszą osobą po Pannie Młodej. Wiadomo. Miałem nawet gotową mowę toastową, chyba że spłonęła w ostatnim pożarze. Ale nie szkodzi. Napisałbym nową. Tak samo jak moi chłopcy napiszą mi kiedyś wzruszające ostatnie pożegnania. Wiedziałem, ja to wiedziałem, że mogę na nich liczyć.
– Rozumiem, że nie zamierzasz jej zaliczyć w krzakach...? – rzuciłem niewinnie, jakbym WCALE się nie domyślał NAJWAŻNIEJSZEGO. Wydarzenie tygodnia... Nie, to miało być WYDARZENIE TYGODNIA. SERIO COŚ WOW. Nie tylko powrót ogniska wśród wariatów.
– Wiesz, że możesz na mnie liczyć. Mam od ojca cały zapas papieru, więc w razie czego możemy porobić origami… A tak na serio, nie zamierzasz chyba zrobić tego bez nas? Ślub z tobą to jak ślub z nami. Też możemy powiedzieć romantyczne tak. Jak będzie trzeba, to z Benjym założymy sukienki, żeby nie było tak za męsko – zaproponowałem radośnie, całkiem poważnie i całkiem niepoważnie jednocześnie. Elias, wiadomo, za odpowiednią motywacją finansową też by się przebrał. A Benjy… On był swój chłop, mimo udziwnień, więc też. Cornelius pewnie szukałby swojej sukienki tygodniami, bo musiałaby być perfekcyjna, z odpowiednim drapowaniem i kolorem zgodnym z aurą dnia, ale... bylibyśmy do tego zdolni. Bez problemu.
Chociaż, prawdę mówiąc, może lepiej nie podpowiadać Ambroise’owi, że zamiast drużbów może mieć pastelowe druhny. Tatuś by tego nie pochwalił. Za dużo wrażeń jak na jedną kolumnę towarzyską w Czarownicy. Chyba że planowany był kameralny ślub. Ale prasa… prasa zawsze się przeciśnie. I tak szczerze, całkiem ładnie wyglądałbym w pończochach i pełnym makijażu. Jestem tego absolutnie pewien.
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#8
02.06.2025, 21:56  ✶  
Och, oczywiście, że wiedział, co właśnie zrobił. Co zasugerował, co wręcz otwarcie powiedział. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że aktywował zmysł Pottera do wykrywania nawet najmniejszych przesłanek mogących prowadzić do pozyskania materiału na cieplutkie, pyszne ploteczki. Wystarczyło zaledwie jedno określenie. Właściwie to dwa słowa: przyszły szwagier. Nawet się nie zająknął.
- Powiedziałem? - Powtórzył po Romulusie w taki sposób, jakby zupełnie nie zwrócił uwagi na to, że mógł powiedzieć coś takiego.
Tak absurdalnego? Niedorzecznego? Wziętego całkowicie z dupy? No, bo przecież nie było żadnych podstaw i przesłanek ku temu, aby to mogło mieć jakikolwiek sens, czyż nie?
Był w świeżym związku, trwającym od niespełna kilku dni, dokładnie rzecz biorąc: od pół tygodnia. Poza tym czyż nie był tu drugim największym materiałem na wiecznego kawalera? Większym nawet od Eliasa, któremu również jakoś specjalnie nie spieszyło się do ożenku? Mniejszym tylko od jego aktualnego rozmówcy?
To nie tak, że związek z Geraldine mógł liczyć w latach, niemalże idących w dekady. I nie tak, że już wcześniej rozważał zmianę stanu cywilnego. Szczególnie nie przed dwoma laty, zanim wszystko poszło w pizdu. Jak obecnie wiedział, choć nie był to dla niego powód do dupy i wolał przyjmować wersję, że czemuś jednak zapobiegł (no, poza oczywistemu byciu szczęśliwym), zupełnie bezcelowo.
Nie, nie. Wcale.
Zachowywał przy tym pokerową twarz. Może niezupełnie kamienną, zdecydowanie nie robił swojej typowej oziębłej miny. Był raczej wyjątkowo spokojny, opanowany i ze wszech miar przyjacielsko neutralny. Jak ktoś, kto nie miał zielonego pojęcia o tym, co właśnie zostało mu zainsynuowane, ale z łaski swojej nie wziął tego za obelgę. Po prostu dawał przyjacielowi do zrozumienia, że to najpewniej było przesłyszenie .
No, oczywiście. Przecież nie zamierzał tak łatwo sprzedać Romulusowi całych swoich planów. Szczególnie teraz, gdy już wzbudził zainteresowanie Pottera. Pod tym względem czerpał wręcz sadystycznie mocną satysfakcję z wyglądania tak, jakby nagle, dosłownie w przeciągu ułamka sekundy stał się ofiarą domysłów wyssanych z palca. Kto wie, może nawet bezpodstawnych zarzutów.
W dodatku połączonych z sugerowaniem mu jakichś niezdrowych, dewianckich skłonności nie tylko do publicznego negliżu, lecz także do dopuszczania się czynności intymnych w miejscu, w którym (na Merlina!) przecież były dzieci!
Musiał, po prostu musiał posłać Romulusowi karcące spojrzenie, jednocześnie nerwowo zaciągając się papierosem, bo sama sugestia wystarczyła, aby naprawdę głęboko się oburzył. Był wyjątkowo zażenowany takimi insynuacjami. W końcu należał nie tylko do elitarnej, szlachetnej grupy czarodziejów czystej krwi, ale także do zacnego, znamienitego grona wysoko wykształconych pracowników szanowanej instytucji, jaką był Szpital Świętego Munga.
Gdyby miał szesnaście lat, nie niemal trzydzieści trzy, pewnie w tym momencie uniósłby wysoko brwi i rzucił Romkowi bardzo jednoznaczne, niezmiernie wymowne spojrzenie. Po jego twarzy przemknąłby dosyć cwany, odrobinę prowokacyjny, niezmiernie zadowolony z siebie uśmieszek. Na sam koniec wzruszyłby zaś ramionami a potem powiedziałby... ...no, to, co powiedział. Coś, co rzeczywiście opuściło jego usta. Bardzo poważnym tonem.
- Krzaki są niezbyt wygodne, wybrałbym wydmy - odparł gładko, bez krzty zawahania. - Albo paprocie, ale to raczej w czerwcu - dodał tonem znawcy flory.
W szczególności tego, kiedy najbardziej nadawała się do podobnych zdrożnych czynności. No, bo przecież, gdyby miał szesnaście lat, nie trzydzieści dwa...
...a oni właśnie tak się teraz zachowywali, nieprawdaż? No i to była tylko teoretyczna rozmowa dwojga odpowiedzialnych, wyważonych mężczyzn wysokiego stanu i doskonałego pochodzenia.
- Zamierzasz zrobić im warsztaty ze składania papieru? Przy ognisku? - Być może lekko uniósł brwi, patrząc na Romulusa, jednak ostatecznie wzruszył ramionami. - Zajebiście. Są na tym poziomie, że to może być skuteczne. Szczególnie, że mamy alkohol i trawę - oznajmił z wyjątkową lekkością w tonie głosu.
Dokładnie tą samą, której brakowało mu przez ostatnie lata. Dokładnie tą samą, która świadczyła o tym, że miał zajebiście dobry nastrój i nawet koniec świata, jaki poniekąd już nastąpił podczas pożarów nie miał mu tego popsuć. Tym razem nie dopuszczał do siebie możliwości niepowodzenia. Szczególnie nie ze wsparciem Romulusa.
Zaciągnął się papierosem, jednocześnie lekko nachylając się ku Romanowi. Na tyle blisko, żeby jego kolejne słowa dało się uznać za porozumiewawczy szept, nawet jeśli w istocie wcale nie szeptał. Nie miał takiego zamiaru. I tak byli sami.
- Mamy też grzyby. Nie byle jakie. Dwa rodzaje, ale to raczej na koniec wieczoru - stwierdził, bo przecież planowali całkiem długie wydarzenie tygodnia.
To musiało zasłużyć na swoje miano. Szczególnie, że przecież tylko o to chodziło. O nic innego, czyż nie? Nawet jeśli cholernie bawiła go wizja reszty towarzystwa zakładającego kiecę (umówmy się, chętnie by ich takich zobaczył), jeszcze przez chwilę zamierzał trzymać się przyjętej wersji wydarzeń, czyli przesłyszenia. No, ewentualnie seksu w paprociach. No, bo nie w krzakach.
- Wybacz, ale nie marzy mi się orgia. Zamierzam to zrobić bez was - dodał, dopalając papierosa.
No, nie. Z Romulusem to byłoby jak z samym sobą. Gorzej niż walenie konia. Może i był narcystycznym chujem, ale nie aż tak. Zgroza.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Albo Roman
Przygrzewają, odgrzewają
Potem wody dolewają
To zupa Romana
Wysoki - mierzy 193 cm. Elegancki, wyprostowany, z reguły z pogodnym uśmiechem na twarzy, ale często można również spotkać niecne ogniki w jego oczach, szczególnie kiedy przebywa w towarzystwie zaprzyjaźnionych sobie osób. Oczy szaroniebieskie, włosy ciemnobrązowe. Cechuje go nieskazitelnie gładka skóra, bez jakichkolwiek niedoskonałości. Nie uświadczy żadnych blizn. Ubiera się elegancko, zawsze adekwatnie do sytuacji. Bywa, że w jego towarzystwie kręci się biały, puchaty kot.

Romulus Potter
#9
03.06.2025, 13:36  ✶  
O, już miałem wzywać specjalistę od czarodziejskich umysłów… A, chwila. Przecież to JA! Najwybitniejszy magipsychiatra w Anglii... Nie, co ja mówię! W całej Wielkiej Brytanii. A może i w Europie, jeśli akurat nie liczyć tych francuskich szarlatanów z ich teoriami o łagodnym oddychaniu przez różdżkę.
Spojrzałem powątpiewająco na Ambroise’a, bo przecież niemożliwym było, by aż tak się zmienił pod wpływem… piersi Geraldine. No nie. Nie mógł. Albo mógł? Historia zna przypadki, kiedy kobieta zmieniała faceta w jego gorszą wersję. Gorszą z punktu widzenia przyjaciół, oczywiście. Dla samego zainteresowanego to bywało nawet przyjemne. Na szczęście Ambroise żartował. Jeszcze miał jaja. Jeszcze był w nim ten niepoprawny łobuz z zamglonym spojrzeniem i złośliwym półuśmieszkiem. Zachował nie tylko swoją męską wulgarność, ale i poczucie humoru, więc mu wybaczałem. Szczególnie że dzięki niemu przypomniałem sobie o paprociach na czerwiec. Cudownie. Kompletnie wyleciały mi z głowy, podobnie jak moje świeżutkie, pachnące żywicą traumy z lasu. A teraz w mojej głowie były tylko piersi Geraldine i zgrabne kostki Cassandry. No cóż. Życie.
– Jaja sobie robię, ale serio, możemy wykurzyć Geraldine sprzed ogniska, mówiąc, że odczytam swoją pracę naukową o traumach od ognia… – zaproponowałem z kamienną twarzą. – Ojciec z wydawnictwem motywują mnie do tego bym napisał drobną publikację do końca miesiąca, ale ja napiszę i to, i rozszerzoną wersję w postaci książki, bo mi sugerują, że wydadzą poematy jakiegoś zapleśniałego wampira, wyobrażasz sobie?!
Pokręciłem w niedowierzaniu głową, ale machnąłem na to papierosem. Były ważniejsze tematy. Chociażby WYDARZENIE TYGODNIA, a może nawet WYDARZENIE SEZONU!!!
– Ale nie to teraz najważniejsze. Bo generalnie to mogę ZASUGEROWAĆ jej, że przeczytam coś naukowego, a ona nie wie, że nigdy was tym nie zanudzam, więc może się uda i zniknie gdzieś w kierunku wrzosów... albo domu. – Wzruszyłem ramionami i zaciągnąłem się papierosem. Z rozkoszą. Z błogością. Bo mogłem. I nikt mi nie przerwał. Nikt nie miał władzy nad papierosami. Byłem w bezpiecznej strefie.
– Ale wiesz co? Cieszy mnie, że masz trawę i grzybki. Jeśli coś zostanie, rezerwuję resztę dla tej sterty papieru od ojca. Bo przy takim materiale, takim wydarzeniu i takim nastroju… ja nie wiem, czy nie będę musiał pisać tego na kolanie, w trybie akademickim. Jak zwykle. – Roześmiałem się i wysunąłem się spod kołdry, jak wąż ze skóry albo nawet motyl z kokonu, żeby mieć pełen ogląd na Ambroise’a. I wtedy posłałem mu TO spojrzenie. Spojrzenie oceniające. Wgryzające się. Lustrująco-przebijające duszę i umysł Ambroise'a.
– Czyli co? W końcu ruszasz dupsko?! Tak ostatecznie? Będzie oficjalnie? – zapytałem z naciskiem, przypominając sobie tamten raz. Kiedy to Greengrass, jak ostatni amator z melodramatu, nagle się wycofał. Zwiał. Zniknął. NO DEBIL. Miałem wtedy ochotę strzelić go miotłą w łeb. Na szczęście nie miałem miotły pod ręką. Tym razem zamierzałem być gotów. – Bo po tym ostatnim występie to się zastanawiam, czy was nie ZAMKNĄĆ w schowku na miotły. Na przykład do czasu, aż Ger nie złoży Przysięgi Wieczystej, że MA pierścionek od ciebie na palcu. Idioto.
Uniosłem brew. Wcale nie żartowałem. Miałem skrzata na usługach. Mogłem zorganizować romantiko klimacik w tym schowku – światełka, serduszka, zapachowe świece, muzyczka z pozytywki, może nawet te migoczące motylki, co się kiedyś kupiło w Dolinie Godryka. Może nawet z brokatem. Zestaw Zaręczyny w szafie.
– To nie taki zły pomysł. To jest wręcz pomysł GENIALNY – oświadczyłem z miną wynalazcy, który właśnie stworzył eliksir nieśmiertelności. Strzepnąłem popiół do pozłacanej popielniczki i zaciągnąłem się głęboko, jakby to miało pomóc mi utrzymać trzeźwość w tym natłoku myśli.
Benjy był furiatem – w razie potrzeby by sięgnął po topór. Skrzaty były uparte – wykonałyby każdy rozkaz co do literki. Elias… Elias też dałby się przekupić w imię wyższego dobra. A Cornelius? On zrobiłby im playlistę na zaręczyny i dobrał oświetlenie. Ciocia Ula byłaby wniebowzięta, że nam się impreza kroi. Od lat czekała na mój ożenek. Jedno moje słowo i cała akcja byłaby gotowa. Prawdziwe Mission: Engagement. Zamknięci. Zmuszeni do działania. Na zawsze razem. Jak w bajce. Tylko z pierścionkiem i miotłami.
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#10
04.06.2025, 12:41  ✶  
Jakkolwiek mocno podobały mu się próby wkręcenia Pottera w to, że ten w istocie sam wmawiał sobie jakieś niestworzone historie i dopisywał dodatkowe znaczenia do słów, które ich nie miały, doszukując się w nich okazji do płynięcia i rozważania o niebieskich migdałach. Ambroise stosunkowo szybko uświadomił sobie, że jego starania są o kant dupy potłuc. A że od pracy fizycznej, szczególnie w ogrodzie, miał dosyć krągłe i wyrobione pośladki to...
...no cóż. To chyba musiała być dupa Romulusa, ta schowana pod kołdrą, nie inaczej. Ta, w której jego przyjaciel zdecydowanie miał te wszystkie próby wpuszczenia go w maliny, bo on już sam dobrze wiedział. Wiedział i miał rację, cholera.
Oczywiście, że miał. I rzecz jasna, zdając sobie z tego sprawę, nie zamierzał wierzyć w to, co Roise usiłował mu sprzedać. Był na to zbyt cwany. Za głupio mądry. Nazbyt dobrze potrafił odsiać prawdę od... ...no, może nie kłamstwa, ale od prób zakrzywienia rzeczywistości.
No, nie dał Greengrassowi zbyt długiej okazji do rozwinięcia swojej gry i do doskonałej zabawy, jaka mogła z tego wyniknąć. Totalna porażka. Oczywiście, nie Roisa, tylko Romka. Potter sam nie wiedział, co tracił przez to, że przejrzał go już w pierwszych kilku słowach, po czym wyjątkowo gładko przeszedł do snucia planów. A mógł usłyszeć jeszcze rozszerzoną wersję wierutnej ściemy.
- Gdzieś w kierunku wrzosów albo domu, powiadasz? Wolałbym, żeby to było nieco bardziej precyzyjne - oznajmił bez wahania.
Nawet nie drgnął mu przy tym mięsień twarzy, jednak błysk w oczach Greengrassa wystarczył, by zasugerować, że nie, to nie miało wystarczyć.
Potrzebowali bardziej zero-jedynkowego, przewidywalnego rozwiązania. Czegoś, co rzeczywiście miałoby dziewięćdziesiąt dziewięć procent szans na to, że odbędzie się dokładnie tak.
Bez żadnych alternatywnych ścieżek. Bez może tak, może tak. Bez prawdopodobnie. Bez najpewniej. Bla, bla, bla.
Jasne, nie mógł kontrolować wszystkich okoliczności, ale chciał. Cholernie chciał mieć wszystko pod kontrolą. Na tip top. W tym wypadku nie zamierzał ryzykować, że w jego dziewczynie nagle odezwie się wewnętrzna piromanka, fascynatka prac naukowych, największa fanka Romulusa Petera Pottera... ...lub, co gorsza, osoba nagle odnajdująca w nim bezpieczny lek na bezsenność dla siebie i dla swojego brata. Tego, który swoją drogą, mógłby z powodzeniem wyjść z nałogu dzięki zaopatrzeniu się w pakiet magicznych czytanek doktora R.P. Pottera.
Zapomnijcie o rękach, które leczą za pośrednictwem mugolskiego telewizora. Nie potrzeba wam metod audiowizualnych. Wystarczą same nagrania. Satysfakcja gwarantowana. Tylko teraz wyjątkowa promocja: minus trzydzieści trzy procent na wszystkie starsze wydania. A dla pierwszych dziewięćdziesięciu dziewięciu klientów: opaska na oczy zupełnie za darmo.
- Zawsze piszesz w trybie akademickim. Twoja koścista dupa nie zna innej formy - przeuprzejmie poinformował przyjaciela.
No, bo przecież nie mógł pozwolić na to, żeby Romulus również pod tym względem żył w świecie złudzeń i wyobraźni, którą ten akurat miał wyjątkowo barwną i rozwiniętą. Nawet bez grzybów i trawy, choć po tych robił się (jeśli to w ogóle było możliwe) jeszcze zabawniejszy. Zdecydowanie bardziej kreatywny. I może...
...może tutaj leżało sedno? Rozwiązanie ich najbardziej naglących potrzeb?
Zawiesił się na ułamek sekundy, całkiem poważnie myśląc o wyciągnięciu blanta zamiast romanowych papierosów, a gdy uniósł wzrok, niemal się wzdrygnął. Roman nie tylko świdrował go wzrokiem. On dosłownie pożerał go spojrzeniem. Przeżerał na wylot, wżerał się w jego wnętrze z taką intensywnością, że aż...
...o cholera.
Chyba naprawdę był wygłodniały.
- Doskonale wiesz, że Geraldine nie da się do niczego zmusić - rzucił w pierwszej chwili, zamierzając darować sobie dalsze wyjaśnienia, bo przecież obaj wiedzieli, jaką jest Yaxleyówna.
Nie było żadnej siły, która zaciągnęłaby ją do schowka na miotły, jeśli Rina sama by tam nie weszła. Szczególnie w tej jej bieżącej kondycji, którą zresztą już zdążyła dosyć mocno popisać się przed Greengrassem, parokrotnie pokazując mu w praktyce, jak bardzo sprawna była obecnie. Poza tym nie mógł zapomnieć o naczelnej prawdzie: ona nic nie musiała.
- Nie chciałbym skończyć w roli wieszczyngi pieczystej, gdy nie wyjdzie ci ta twoja przysięga wieczysta i Geraldine wrzuci nas obu do ogniska - mruknął wymownie, bez przekonania unosząc przy tym brwi. - A to całkiem prawdopodobne. Zwłaszcza jak nażremy się grzybów. To dobry towar. Naprawdę mocny - kiwnął głową, bo przecież kto jak kto, ale on zdecydowanie znał się na rzeczy. - Tak czy srak, potrzebujemy czegoś lepszego... ...z całym szacunkiem dla twojej naukowej twórczości. Potrzebujemy czegoś, co ją gdzieś przyciągnie, nie wystraszy. Potrzebujemy - urwał na chwilę, całkiem poważnie zastanawiając się nad tym, czego w rzeczywistości potrzebują.
Poza cudem, oczywiście. Poza wszelkimi możliwymi cudami, jakie tylko mogły się wydarzyć. Poza nagłą przychylnością losu. Poza konkretnymi planami. Poza upewnieniem się sześć razy, że tym razem rzeczywiście nie zgubił pierścionka. Trwale czy nietrwale. Nie mógł pozwolić sobie na kolejny przypał z borginowymi klątwami.
Potrzebowali, potrzebowali, potrzebowali...
...cholera wie, czego potrzebowali. Czegoś zgoła wyjątkowego. Czegoś magicznego.

- I sygnet - dodał po chwili dosyć wymownego milczenia, myślami nadal błądząc wokół tematu zapotrzebowania na wyjątkowe pomysły. - Pierścionek i sygnet. Rodowa tradycja - uściślił pokrótce, bo nie miał zielonego pojęcia, czy kiedykolwiek informował...
...cóż, tak naprawdę kogokolwiek z otoczenia, w jaki sposób to wyglądało dla większości mężczyzn z rodziny Greengrass. Nie mówiąc już o tych z głównej linii rodu, na których liczebność obecnie można było dosyć mocno narzekać, ale wciąż: fakt pozostawał faktem. Mieli to poniekąd wpisane w nieoficjalną część rodowego statusu. Z dziada pradziada.
Był pierścionek zaręczynowy i sygnet. Po oficjalnej ceremonii zaślubin, również dosyć prosta, zdecydowanie najmniej rzucająca się w oczy obrączka, jednak to te dwa były najistotniejsze. Jeden kamyk, jak go nazywał Roise, do tego druga symboliczna biżuteria. W tym wypadku przekazywana z rodzinnych zasobów, wyciągana ze skarbca przez rodziców (no, rodzica, bo matki nie widział od chyba dekady) dla syna. Wcześniej należąca do dawnego pokolenia. Tego, które już miało swój czas. Do tego, które odeszło. Pozostawiło po sobie ślad.
W przypadku dalszych krewnych, tych wciąż noszących nazwisko Greengrass, ale z bocznych linii, częściej robiona na zamówienie, już nie tak stara i nie stricte rodowa, ale wciąż istotna pod kątem znaczenia. W przypadku Ambroisa ta konieczność nie istniała. Nie musiał dbać o zlecenie wykonania sygnetu. Jego część dziedzictwa trafiła do niego praktycznie dwa lata wcześniej.
Miała zostać wykorzystana w listopadzie tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku. Później w siedemdziesiątym pierwszym. Ostatecznie została starannie schowana. Zamknięta w szkatule, wcześniej zawinięta w atłasową chustkę i ukryta w puzderku. Już nie czekająca na chwilę taką jak ta.
Mimo to, jakimś cudem się doczekała.
- Żenię się. Tak, Potter, jesteś genialny w dedukcji - dorzucił mimochodem, nawet nie zdając sobie sprawy, bo...
...potrzebowali, potrzebowali, potrzebowali...
- Oficjalnie ruszam dupę, ale teraz... ...teraz to sam się zamknij. Jeśli potrzeba, w szafie. Myślę - machnął ręką w kierunku, zaciągając się fajką.
Potrzebowali, potrzebowali, potrzebowali...
...cholera wie, czego potrzebowali. Czegoś zgoła wyjątkowego. Czegoś magicznego.
Czegoś...
...magicznego.
Czegoś. Magicznego.
Magicznego.
Potrzebowali...

- ...magibobrów - rzucił ni stąd, ni zowąd, zupełnie z dupy, jakby w dalszym ciągu o tym rozmawiali.
Bo rozmawiali, co nie?
- Potrzebujemy magibobrów. Geraldine nigdy nie odmówi sobie okazji do schwytania jakiegoś - może już mówił sobie, że nie zamierza bawić się w strzelające girlandy i ściąganie pawi, ale bobry to było coś innego.
Poza tym wcale nie musieli ich faktycznie mieć. Wystarczyło zaaranżować okazję, dzięki której jego dziewczyna uwierzy, że mogły nagle pojawić się w okolicy.
Bingo.
- Masz agenta, nie - to nie było pytanie. - Mówiłeś, że ten agent wszystko ci załatwi - tym razem odwzajemnił spojrzenie Pottera niemalże z tą samą intensywnością, z którą ten świdrował go przed chwilą. - Żenię się, Roman - tym razem świadomie to podkreślił. - Dwa... ...nie, trzy magibobry. Na cito - nie żartował, dlatego sięgał do medycznej terminologii.
Nie. Robiło się poważnie.
No, poważniej...
- Poza tym przestań tak się na mnie lampić, bo jeszcze pomyślę, że chcesz mnie wyruchać przed nocą poślubną, zanim Geraldine to zrobi - uniósł brwi, kręcąc głową i przygryzając policzki od wewnątrz.
Siedzieli w jednym łóżku. Potter naprawdę miał niepokojący wyraz twarzy i świadomość, że to ostatnie wspólne kawalerskie podrygi. Niby był babiarzem, ale cholera. Lepiej było nie ryzykować.
- Lepiej myśl o bobrach - on myślał.
Och, myślał.
Bobry i cycki. Cycki i bobry. To był plan.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Pan Losu (40), Ambroise Greengrass (10081), Romulus Potter (3668)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa