30.05.2025, 03:47 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 04.06.2025, 12:46 przez Ambroise Greengrass.)
przedpołudnie, 12.09.1972, Exmoor
O godzinie jedenastej przedpołudniem słońce wisiało już wysoko, łagodząc szarość mglistego poranka. Pogoda nadal nie była zbyt ładna. Chmury przysłaniały większość nieba, ale w Exmoor było zdecydowanie ładniej niż w Londynie, który w dalszym ciągu tkwił pogrążony w trwodze i lęku po wszechobecnych pożarach.
Konflikt zaogniał się coraz bardziej. Wojna już nie pukała do drzwi. Ona na stałe zagościła w życiach ich wszystkich. Miała zostać z nimi...
...na ile? Z pewnością nie na stałe. To nigdy nie było na zawsze. Przecież mieli już podobne doświadczenia, choćby w przypadku Grindelwalda, który ostatecznie upadł, gdy Ambroise miał sześć lat. Jednak tym razem chyba czekała ich co najmniej powtórka.
To nie miało wygasnąć tak łatwo. Wbrew założeniom Greengrassa optymistycznie czynionym wtedy z końcem jesieni tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego, konflikt trwał już praktycznie dwa lata. Ileż zmieniło się od czasu, gdy trwoga rozlała się na całą Wielką Brytanię wraz z orędziem wygłoszonym przez Voldemorta.
W ostatnich dniach wyjątkowo często wracał pamięcią do tamtego dnia, ponieważ to właśnie dwa dni później miał spotkać się ze swoim niedoszłym teściem, żeby dopiąć ostatnie kwestie przed potencjalnym zostaniem rodziną. Do oficjalnej wizyty nigdy nie doszło, nawet jeśli Ambroise zadbał o podtrzymywanie wcześniej rozpoczętej korespondencji i ostatecznie otrzymał wszystko to, czego potrzebował.
Miał zgodę.
To musiało im wtedy wystarczyć, szczególnie, że tego samego dnia podjął z Geraldine decyzję o przeniesieniu się na trochę do letniej chatki nad morzem. W miejsce, o którym tylko oni wiedzieli, a które nagle z weekendowego i urlopowego gniazdka stało się ich głównym miejscem zamieszkania i stałą bazą wypadową. Podróże do Londynu i do Doliny Godryka były wtedy przeważającymi trasami, jakie robił.
Oczywiście, nadal odwiedzał większość pacjentów, którzy nie zrezygnowali z jego usług pod wpływem obaw o wpuszczanie obcych do rodowych posiadłości. Pozyskał nawet całkiem sporo nowych klientów, którzy już nie ufali Mungowi, jednak prywatne podróże musiał odłożyć na później. Najpierw potrzebowali na nowo poukładać swoją sytuację mieszkaniowo-życiową, odnajdując się w cieniu nowej rzeczywistości, gdzie zresztą chcieli pozostać. A przynajmniej tak im się wydawało w tamtym momencie.
W rzeczywistości bardzo trudno było pozostać na marginesie. Nie mieszać się w konflikt, nawet jeśli teoretycznie był on cudzy. Nawet, jeśli oni uważali się za neutralnych. Mających swoje poglądy, ale nie zacietrzewionych. Jednocześnie też, przynajmniej w przypadku Greengrassa, nie przesadnie wymuszenie postępowych.
To zresztą nie zmieniło się od tamtej pory, bowiem o ile Ambroise nie popierał większości postulatów Śmierciożerców, o tyle też nigdy nie był i nie miał być zwolennikiem magicznego świata bez podziałów i barier. Wierzył może nie tyle stricte w wyższość czystości krwi samej w sobie (choć to był zdecydowanie głębszy temat; na niektórych płaszczyznach oczywiście, że było dokładnie tak), co w zależność między wyższym urodzeniem i czystszym rodowodem a skutecznością w dokonywaniu słusznych wyborów, dbaniu o dobro czarodziejskiej społeczności i szacunek dla tradycji.
Nie zamierzał wyganiać mugolaków. Nie popierał masowych mordów przez wzgląd na jakiekolwiek pochodzenie, ale bez wątpienia nie był fanem wszechobecnej postępowości i parytetów ustanawianych przez wzgląd na bycie członkiem uciemiężonej grupy. Mimo upływu lat i zacieśnianiu się więzów magicznej wojny, nadal trwał przy swoim twierdzeniu, że władza to przywilej, na który nie każdy zasługuje. W jego oczach nie zasługiwała na nią żadna z jawnych stron konfliktu.
Nie chciał być kimś, kto bierze jakiekolwiek strony. Kto uczestniczy w nieswoich walkach, kto nadstawia głowy za cudze idee. Tak jak wtedy przed laty, Roise chciał po prostu żyć w swojej wersji spokoju (która, umówmy się, poniekąd nigdy nie była spokojna, ale była jego; później jego i jego dziewczyny). Ale to już nie było możliwe. Bańka pękła.
Pożary, piekielne dwie noce dyżuru w Mungu. Jako uzdrowiciel, Ambroise widział wcześniej śmierć i rozpacz, ale to było coś innego. Jeśli miał być uczciwy wobec siebie, nie potrzebował więcej czasu, więcej analiz, więcej prób.
To wszystko zmieniało człowieka. Przesuwało granice tego, co naprawdę istotne. Jeszcze kilka dni temu wahałby się. Może nie zrezygnowałby, ale odwlekałby ten moment. Nie tyle z ostrożności czy z przyzwyczajenia, ale z niemal nazbyt poważnego podejścia do poszukiwania właściwych okoliczności.
Tym bardziej, gdy miał pewność, że oboje chcieli tego kolejnego kroku, pchnięcia relacji na te oficjalne tory. Powiedzieli to sobie, postawili sprawę jasno raptem na kilka godzin przed pożarami. Nie potrzebowali wtedy tych deklaracji. Wrócili do siebie, mieli budować wspólną przyszłość. Wszystko między nimi było jasne. Ale jasność nie oznaczała domknięcia. To właśnie dzisiaj miało się zmienić.
Potrzebował tylko chwili, w której będzie mógł zadbać o to, aby wszystko poszło dokładnie tak jak powinno. Miał cały dzień, by zgrać to z wieczornym ogniskiem. I jedną rzecz do załatwienia, zanim wszystko będzie gotowe. Czekała go jeszcze jedna rozmowa przed tą konkretną. Jedna związana właśnie z tym tematem.
Zamierzał się oświadczyć. Planował się ożenić. Nie chciał odkładać tego na bliżej nieokreśloną przyszłość.
Tak, był pewien. Już od dawna. To tylko życie było zbyt niepewne. A przynajmniej w pewnym momencie tak to sobie powtarzał. Ale to już nie miało znaczenia.
Teraz nie chciał już czekać na idealny moment. Nie wierzył w nie. Widział zbyt wiele śmierci, zbyt wiele urwanych historii, zbyt wiele oczu, które nigdy nie zdążyły napotkać spojrzenia ukochanej osoby, na której przybycie tak bardzo czekały. Miał tylko to jedno. Jeden pewnik, za jaki mógł ręczyć: dziś, ten jeden wieczór przy ognisku, gdy będą mogli na chwilę udawać, że nic ich nie goni, nic nie wisi nad ich głowami.
Poniekąd miał ułatwioną sprawę, bowiem nie był to pierwszy raz, kiedy robił podobne plany. Tak po prawdzie, poczynił je już przed laty. Miał je niemal dopięte na ostatni guzik a odtworzenie więcej niż zalążka z nich okazało się tym łatwiejsze, że w pewnym momencie swojego późniejszego kryzysu egzystencjalnego przetransportował większą część swoich gratów nie do Doliny a na wieś. Nie chciał ryzykować, że członkowie rodziny zaczną zadawać mu pytania, gdy będzie je palić.
Dom letni Ursuli stał pusty przez większość czasu. Ponadto miał rozległe tereny i naprawdę olbrzymi strych, więc zatarganie tu tych wszystkich nieudanych pamiątek i niewykorzystanych akcesoriów zdawało się być całkiem rozsądną opcją. Traf chciał a może to raczej była ckliwość i nostalgia, ale przecież oczywiście, że nie, że nigdy tak faktycznie niczego nie spalił. Zamknął to na ostatnim piętrze w szafie pod skosami. Dokładnie tak jak próbował zamykać w sobie własne odczucia z tym związane. I nie, nie zapomniał. Oczywiście, że pamiętał.
Teraz to mogło być na nowo przydatne. Ba, miało takie być. Zaczął to robić już wczoraj. Jeszcze zanim uświadomił sobie, że Prudence i Romulus zniknęli, on sam też wsiąkł na wiele godzin. Tak po prawdzie, był jedną z pierwszych osób, które uświadomiły sobie fakt zaginięcia przyjaciół właśnie z tego powodu.
Brzmiało egoistycznie? No trochę. A jednak dokładnie tak brzmiała prawda. Greengrass potrzebował Pottera, nie mógł go znaleźć, cała reszta historii potoczyła się już sama. W bardzo znany sposób. Całe szczęście, mając raczej dobre zakończenie, choć co poniektórzy pewnie nadal odsypiali zszargane nerwy.
On nie miał zamiaru tego robić. Prawdę mówiąc, przespał się może z godzinę, nie więcej niż półtorej, zanim obudziło go wyjście Geraldine, która musiała załatwić naglące sprawy z Artemis. Wrócili praktycznie po nastaniu świtu, oboje wstali wcześnie rano. Miał zatem cały dzień przed sobą. Nie zamierzał go tracić. Zniknięcie z domu o świcie, szybka wizyta w Londynie, kilka rozmów, jedna krótka wymiana zdań.
Praktycznie bez śniadania wybył do Londynu. Wrócił na wieś tuż przed jedenastą z uczuciem, że czas się nie tyle zatrzymał, co patrzy na niego z ukosa i daje mu tę jedną szansę. Zamierzał tego nie schrzanić, nie tym razem.
Nie planował niczego spektakularnego. Nie chciał poklasku, wzruszonych okrzyków, żadnych girland sypiących magiczne konfetti przypominające skrzące płatki śniegu ani fajerwerków błyskających na nieboskłonie, które układałyby się w kształty czy napisy. To nie był jego styl. Nie był to też styl Geraldine.
Zresztą. Mimo całej pewności, jaką miał w sobie, nie postawiłby ich w sytuacji, w której w momencie wykonywania najbardziej osobistego gestu, spoglądałoby na nich wiele par zaciekawionych oczu. Nawet oczu przyjaciół, bliskich im ludzi, poniekąd członków rodziny.
Z całą gamą uczuć, jakie żywił do wszystkich zgromadzonych w domu w Exmoor i mających brać udział w ognisku, Ambroise chciał, żeby to było coś zupełnie prywatnego. Niewymuszonego konwenansami. Szczerego.
To miał być ich intymny moment. Prawdziwy. Ich własny. Niczyj więcej. Mogli chwalić się tym w swoim czasie, nawet niekoniecznie w trakcie późniejszych godzin, choć z pewnych względów mogłoby to być dosyć nieuniknione.
Jednakże nie wybiegał jeszcze tak daleko w przyszłość. Wpierw chciał mieć pewność, że będzie w stanie dopiąć wszystko w taki sposób, w jaki chciał, aby to wyglądało. I choć teoretycznie mógłby próbować zrobić to na własną rękę...
...chyba nie chciał podejmować ryzyka, że coś przy tym schrzani. Nawet z całą tą wrodzoną i nabytą pewnością siebie, jaką miał, to była zbyt istotna sprawa. Jego standardy były zaś na tyle wysokie, że nie chciał dopuścić do sytuacji, w której wszystko nagle wymknie mu się spod kontroli w najbardziej żenujący możliwy sposób. Może nie miało być zupełnie idealnie, ale...
...no, dobrze... ...miało być idealnie. Perfekcyjnie, doskonale, zgodnie z tym, na co zasługuje jego dziewczyna. Dokładnie tak jak to powinno wyglądać w jego oczach, szczególnie w wypadku, w którym dostatecznie długo odwlekali ten moment.
No cóż. On go odwlekał, czego jak najbardziej miał świadomość. Teraz powinno być zatem doskonale, lepiej niż kiedykolwiek, kiedy robił już te plany. Bez przesadnych ekstrawagancji, bez głupot w stylu pawi wpuszczanych do ogrodu Ursuli albo na plażę (jeszcze nie do końca wiedział, gdzie to miało wypaść lepiej; aranżacja miejsca, nie pochód ptactwa). Ale dokładnie w ich stylu. Z wyważeniem pomiędzy zaskoczeniem a dobrym smakiem i właściwie serwowanymi niespodziankami, których na ogół żadne z nich jakoś specjalnie nie lubiło.
Tym razem jednak liczył na to, że ta miała zostać odebrana i przyjęta jak najlepiej. Planował faktycznie dołożyć wszelkich starań ku temu, aby było doskonale. Nie wyśmienicie. Doskonale. Rzeczywiście doskonale. A do tego zdecydowanie potrzebował tej jednej osoby. Tym razem bardzo konkretnej.
Romek był jedynym wyborem. Niezależnie od wszystkiego. Roise zostawił płaszcz przewieszony przez poręcz schodów i ruszył korytarzem w stronę saloniku obok kuchni. Nie spodziewał się go tam (Potter raczej odsypiał nocne eskapady), ale to była pierwsza przestrzeń, którą należało wykluczyć.
Wiedział, że Romek często zaczynał dzień przy herbacie z przesadną ilością miodu albo innego słodzika i notatnikiem, którego nikt inny nie miał odwagi otwierać, bo zawierał w sobie magipsychiatryczne mądrości na temat... ...cóż, prawdopodobnie ich wszystkich.
Jednak teraz stół był pusty a w powietrzu nie było czuć ani miodu, ani herbaty, tylko lekki zapach róż z zasuszonego bukietu na parapecie przy oknie. Dokonując (braku?) tego odkrycia, mógłby odpuścić, przyjmując wersję o zasłużonym odpoczynku Romulusa, ale...
...no właśnie. Teraz, kiedy już wiedział, że przyjaciel żyje, że jest cały, że wrócił… ...to dokładnie do niego chciał pójść z tym fantem. Do niego, bo Romek znał ich historię, jego i Geraldine, niemal od samego początku. Bo to jemu opowiadał wiele lat temu o tym, że może to już czas, może pora się oświadczyć. Nie jeden, nie dwa razy. Parokrotnie na przestrzeni kilku lat zanim wszystko się posypało. Bo to u niego szukał rady, gdy wszystko zaczynało się sypać. Po ataku w Dolinie Godryka, tuż przed śmiercią Amandy.
Promienie słońca nieśmiało sączące się przez wysokie okna rozlewały się po drewnianej podłodze holu, gdy przemierzał rozległą przestrzeń, moment później pokonując schody i kierując kroki do drzwi nieswojej sypialni, w które całkiem ostentacyjnie załomotał. Brakowało jeszcze tego, żeby głośno oznajmił: wstawaj, słoneczko, już prawie czternasta (w istocie nie było jedenastej, ale jedenasta to prawie południe a od dwunastej raptem moment i jest czternasta, a oni mieli mało czasu, bardzo mało czasu), bo humor miał dostatecznie dobry, aby faktycznie móc rzucić dwa czy trzy podobne teksty.
Jednakże chwilowo uciekł się wyłącznie do zapukania. Raz, drugi, trzeci, po siódmym mogłoby to nawet brzmieć jak napierdalanka w drzwi, gdyby nie fakt, że było całkiem rytmiczne i przyjęło formę wystukiwania hymnu ulubionej drużyny quidditcha Romka.
Rise and shine, słoneczko, pora być żwawym niczym złoty znicz i zajebiście, kurwa, przydatnym.
Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down