• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Klinika magicznych chorób i urazów v
1 2 Dalej »
[09.09.1972] 3:33 || Roise, Romy, Prue, Corio

[09.09.1972] 3:33 || Roise, Romy, Prue, Corio
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#1
30.05.2025, 19:50  ✶  
początek dnia, 09.09.1972, Mung

- Romulus! Roman! Roman! - Normalnie nie podnosiłby głosu, usiłując przebić się przez chaos, hałas i zamieszanie, jakie przecież na co dzień panowało w Mungu.
Jednak to nie było na co dzień. Nie tej nocy. A może już raczej nie tego poranka? Nawet nie próbował sprawdzać godziny, jaka gościła na zegarze. Mogła być druga, trzecia, cholera, mogła być nawet piętnasta a Ambroise nijak by tego nie zauważył.
Wszystko zlewało mu się w jeden nieustający ciąg ganianiny po przepełnionych korytarzach. Ludzkiego kaszlu, ran i wymiotów. Zapachu spalenizny i dymu. Popiołu i pyłu jakimś cudem dostającego się nawet do uszu, mimo przebywania pod dachem, nie na ulicy.
Może ze względu na to, że drzwi do Munga nie zamykały się nawet na trzy sekundy? Roise mógł być na zupełnie innym piętrze niż to, które mieściło wejście do szpitala, ale i tak zdawał sobie z tego sprawę. Co rusz przybywało mu bowiem rannych, poturbowanych i przerażonych. Niektórych niemal od razu odsyłał dalej do stażystów z powodzeniem mogących zająć się pomniejszymi przypadkami. Innym nie dało się już pomóc.
Jeszcze inni? Potrzebowali wszelkiej możliwej pomocy. Im zaś - personelowi Munga zdecydowanie brakowało rąk do pracy. Musieli wkładać je w zbyt wiele miejsc na raz, próbując interweniować w kwestii zdecydowanie nazbyt wielu przypadków. Tak licznych i zbieżnych, że nawet posiłkowanie się zasadami triażu nic nie dawało.
Nie dało się bowiem odpowiednio klasyfikować przypadków w momencie, w którym dosłownie wszystko było priorytetem. Wystarczyło zaledwie pół godziny spędzone w tym nowym rytmie szpitala (albo raczej w jego braku), aby Ambroisa zaczęła ćmić głowa.
Był nie tylko zgrzany, ale wręcz zlany potem. Włosy lepiły mu się do karku i do czoła. Dawno zdjął wierzchnią część szpitalnego mundurka, którą pospiesznie narzucił na prywatne ubranie, bo nie miał czasu przebrać się w służbowe ciuchy. Nie był na dyżurze, gdy to wszystko się zaczęło, zaś później zdecydowanie nie było przestrzeni, aby mógł pozwolić sobie na stratę czasu.
Praktycznie od razu zaczął zajmować się czynnościami medycznymi. Rzucił się w wir pracy, ani na chwilę nie odrywając się od działania. Zupełnie stracił poczucie czasu. Kiedy wydawało mu się, że powódź ludzi dobiegała konca, pojawiali się kolejni potrzebujący. Jakiegokolwiek zewnętrznego wsparcia natomiast w dalszym ciągu nie było.
Kiedy więc zobaczył tył czupryny jednego z ludzi, których rozpoznałby nawet wyłącznie po zwichrowanej kępce włosów na samym czubku głowy, nie wahał się ani przez chwilę. Być może nie stanął pośród tłumu i nie zaczął machać rękami, próbując zwrócić na siebie uwagę Romulusa. Nie był jeszcze aż tak półprzytomny, jednak zdecydowanie podniósł głos, żeby zwrócić na siebie uwagę Pottera, który chyba akurat wychodził.
Greengrass nie zamierzał tracić okazji. Bez chwili zawahania ruszył w kierunku przyjaciela, wyciągając ramię, żeby złapać go za brzeg płaszcza zanim zupełnie straci możliwość skorzystania z niesamowitych zdolności medycznych magipsychiatry, który z potrzeby chwili mógł stać się prawdziwym bohaterem dnia.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Bloody brilliant
Soft idiot, a sappy motherfucker, a sentimental bastard if you will
Wysoki, bo 192 centymetry wzrostu, postawny, dobrze zbudowany mężczyzna. Czarnowłosy. Niebieskooki. Ma częściową heterochromię w lewym oku - plamę brązu u góry tęczówki. Na jego twarzy można dostrzec kilka blizn. Jedna z nich biegnie wzdłuż lewego policzka, lekko zniekształcając jego rysy, co nadaje mu surowy wygląd, mimo to drobne zmarszczki w kącikach oczu zdradzają, że często się uśmiecha lub śmieje. Inna blizna, mniejsza, znajduje się na czole. Ma liczne pieprzyki na całym ciele. Elegancko ubrany. Zadbany. Bardzo dobrze się prezentuje.

Cornelius Lestrange
#2
31.05.2025, 14:56  ✶  

Żadna noc w Londynie nigdy nie była tak przerażająca, jak podczas tego pożaru, kiedy ogień pochłaniał wszystko wokół, a płomienie nie miały zamiaru odpuścić nawet na chwilę.

Jego obowiązki, jako szefa biura koronera w Ministerstwie Magii nie zwalniały go od konieczności reagowania na nagłe kryzysy, a te, które nadeszły tej nocy, przekraczały wszystko, co do tej pory znał, wszystko działo się jak w przyspieszonym tempie, a Cornelius, mimo że miał już za sobą długie lata doświadczeń, czuł, że ta noc go przerasta. Mimo to, jego umysł pozostawał skupiony na jednym, na tym, żeby zrobić wszystko, co w jego mocy, aby ratować tych, którzy jeszcze mogli być uratowani, i by zachować choć odrobinę porządku w zamieszaniu, pilnować struktur tam, gdzie mógł to robić, pośród jego ludzi, którzy wyszli w teren. We własnej głowie przeliczał, co musi zrobić, ile jeszcze może zrobić, by uratować chociaż tego metaforycznego jednego człowieka z piekła, które ogarnęło Londyn.

Cornelius nie wiedział, ile dokładnie czasu minęło, odkąd rzucił ostatnie rozkazy, zanim sam, jak idiota, jak stary idiota, który nie zna już swojego miejsca, ale zadeklarował wzięcie na siebie akcji terenowych, żeby nie robiła tego druga koroner, wyszedł na ulice, do tego piekła, w którym zdolność racjonalnej oceny sytuacji była bezużyteczna, ponieważ okoliczności zmieniały się, jak w kalejdoskopie, ale jednocześnie była jedyną rzeczą, która powstrzymywała Londyn przed całkowitym zawaleniem się w sobie, bo tylko trzeźwy osąd mógł pomóc opanować sytuację. Ogień nie był zwyczajny, nie był nawet magicznie wzniecony w tym klasycznym sensie, jako wynik nieudanego zaklęcia, o nie, on miał w sobie coś z klątwy, coś z plugawej, mrocznej mocy. To musiało być działanie z premedytacją, atak ze strony popleczników Voldemorta, gorszy od wszystkiego, co widzieli do tej pory, a widzieli już naprawdę wiele, przez lata spędzone pośród różnych obliczy zniszczenia i śmierci, głównie celowo zaplanowanych...

Prudence, mimo wszystko, zignorowała wszelkie zalecenia Corneliusa i ruszyła za nim, choć nie prosił o to, nawet nie rekomendował, by opuszczała bezpieczne miejsce. Widział, jak z determinacją podążała za nim, kiedy razem wychodzili na zewnątrz, gdzie nocne niebo zostało przytłoczone ogromem ognia i dymu, szanował ją za to, że tym razem była wyjątkowo zdeterminowana i nie odlatywała myślami. Na ulicy, wśród chaosu, udało im się znaleźć kolegę, którego z pomocą wyciągnęli ze zgliszczy. Mężczyzna był ranny, pokryty pyłem i popiołem, jego ubranie zostało spalone, a twarz osmolona w taki sposób, iż nie trzeba było być na miejscu zdarzenia, żeby wiedzieć, że dostał ognistą klątwą, ale nie miał tyle szczęścia, co Lestrange, jego stan był bardzo niestabilny, ich współpracownik został ogłuszony i pozostał w płonącym budynku, którego strop zawalił mu się na głowę. Kolega był młody, kiedyś pełen werwy i energii. Teraz jego twarz była pokryta oparzeniami, a oddech słaby i nierówny, sugerując, że każdy oddech mógł być ostatni, ale ze względu na wiek i silne ciało, miał jeszcze szanse przeżycia, dlatego znaleźli się z nim w szpitalu, ciągnąc go przez pół miasta. Potrzebował natychmiastowej interwencji specjalisty znającego się na urazach pozaklęciowych, żeby przeżyć, w tym wypadku, Lestrange zamierzał mu to zapewnić, korzystając z przywileju machania odznaką Ministerstwa i torowania sobie drogi w budynku, nawet jeśli, co poniektórzy, pewnie uznaliby to za nadużywanie władzy. Miał to gdzieś, nie mógł przejmować się wszystkimi, a członkowie ekipy ratunkowych zasługiwali na pierwszeństwo przed cywilami, w końcu to oni narażali życie dla dobra tych drugich.

Lestrange wiedział, że nie wyglądał jak on, kiedy wszedł do szpitala, jego wygląd był zupełnie odmienny od tego, kim był na co dzień. Włosy, które zwykle były starannie uczesane, teraz były nadpalone i zwichrzone, kiedyś były ciemne, teraz przybrały siwy odcień popiołu, a twarz pokryła mu warstwa pyłu i smolistego brudu. Miał pobrudzone, poniszczone ubrania służbowe i płaszcz, który nadawał się do wyrzucenia, ale tym konkretnym razem nie przejmował się takimi detalami, to nie było najgorsze, w głowie powtarzał sobie, że musi być silny, bo ludzie na niego patrzyli, to od niego zależała część decyzji i zarazem życie tych podwładnych, którzy jeszcze nie stracili nadziei, tylko działali w walce z żywiołem. Trzymał się sztywno, pomimo dźwigania ciężaru ciała kolegi, bo lewitacja nie wchodziła w grę, nie przy tym tłoku, jaki panował w szpitalu świętego Munga.

Udało im się zwrócić uwagę kobiety, którą Corio znał z dawnych lat, Mirandy z urazów pozaklęciowych, która miała kiedyś inne nazwisko na identyfikatorze, a jej włosy nie były siwe, ale spojrzenie nie zmieniło się wcale, nadal było czujne i ostre. Napotkała jego wzrok tylko na ułamek sekundy, wystarczająco długo, by zrozumieć wszystko, zaraz potem pociągnęła ich wspólnego przyjaciela w głąb skrzydła, krzycząc coś do stojących przy kontuarze praktykantów. Nie zatrzymała się, nie próbowała z nimi rozmawiać, to było dobre i złe, świadczyło o chaosie, jaki panował na korytarzach szpitala, bo już nikt nie zbierał wywiadu.

Po oddaniu kolegi pod opiekę uzdrowicielki, która szybko zajęła się urazami i próbowała ocalić mu życie, mogli odetchnąć, lecz ta chwila spokoju trwała krótko, bo nagle, bez ostrzeżenia, cała scena wybuchła kolejnym zamieszaniem, a Cornelius i jego podwładna znaleźli się w epicentrum kolejnego chaosu. Lestrange, odkąd opuścili Ministerstwo, starał się nie zgubić Prudence, ale w momencie, gdy na korytarz wlał się tłum ludzi, z tego, co rozumiał z głośnych komentarzy, wyciągniętych z walącego się budynku targu, Bletchley zupełnie zniknęła mu z oczu.

Albo Roman
Przygrzewają, odgrzewają
Potem wody dolewają
To zupa Romana
Wysoki - mierzy 193 cm. Elegancki, wyprostowany, z reguły z pogodnym uśmiechem na twarzy, ale często można również spotkać niecne ogniki w jego oczach, szczególnie kiedy przebywa w towarzystwie zaprzyjaźnionych sobie osób. Oczy szaroniebieskie, włosy ciemnobrązowe. Cechuje go nieskazitelnie gładka skóra, bez jakichkolwiek niedoskonałości. Nie uświadczy żadnych blizn. Ubiera się elegancko, zawsze adekwatnie do sytuacji. Bywa, że w jego towarzystwie kręci się biały, puchaty kot.

Romulus Potter
#3
01.06.2025, 18:07  ✶  
Dwa koty – biały i różowy. Konkurowały ze sobą o puchatość zadka. E, śmiałem się! Całe ciała miały puchate, więc wolałem nie weryfikować, ile tej sierści zdążyło już pokryć wewnętrzną i zewnętrzną część mojej marynarki.
W przeciwieństwie do innych, żyłem w świecie, w którym uważałem, że wyglądam bosko. Mimo śmierci, mimo osmolenia, duszenia w piersi i totalnego zmęczenia, bo miałem za sobą nieźle długi i wyboisty kawał terenu Londynu, który pokonałem z przepiękną i, niestety, ranną kobietą u boku, ale… UDAŁO SIĘ. Byłem tu. I właściwie już wychodziłem jako bohater.
Podobało mi się to uczucie. Podobało bardzo. Łechtało ego, co było dla mnie równie uzależniające, co dym papierosowy. Tego z kolei cholernie potrzebowałem, ale zamierzałem wsunąć papierosa do ust dopiero po wyjściu. Tu tłoczyło się zbyt wielu ludzi. Harmider jakich mało, więc...
Spieszyłem się, ale nie mogłem zignorować krzyku, który przebił się ponad inne. Znajomy głos – chropowaty, lekko zachrypnięty, ale znajomy, bardzo, a nawet niezwykle znajomy. Znał moje imię. Znał też moje przezwisko.
Obróciłem się w chwili, gdy Ambrosie alias Ambroży zaczął mnie ciągnąć za płaszcz. Uśmiechnąłem się i obróciłem całkiem.
Chciałem mu pokazać, że byłem bohaterem. Tak, bohaterem bardzo, bo miałem dwa puchate koty w ramionach. Patrz, koleżko, na Lilkę! Cała i zdrowa, choć przerażona. Nawet, dzięki mnie (oczywiście!), nie była szczególnie usmolona, gdyż większość nocy spędziła pod moją marynarką. Czego nie mogłem powiedzieć o Panu Puszku, ale on był indywidualistą. Połowę drogi postanowił biec na własnych łapach, własnymi ścieżkami, właściwie pokazując nam najbezpieczniejsze przejścia. Tak myślałem. Tak czułem. Bo żyliśmy, kiedy Londyn się palił i walił.
– Objaw chronicznego ratownictwa społecznego – skwitowałem, nachylając się i poklepując go po ramieniu. – Zamiast dnia wolnego, ekspozycja na stres w wysokiej dawce, bo ktoś musi być dorosły. Cieszę się, że widzę cię w twojej typowej, ambrożowej okładce.
Pewnie bym się przyjacielsko lub wręcz bratersko przytulił, ale miałem koty na ramionach.
– Bo to oznacza, że jesteś cały i zdrowy – dodałem z wyraźną ulgą. Uśmiechem, można by powiedzieć, że żelaznym uśmiechem radości i ulgi. Zostało już tylko trzech – Elias, Benjy i…
CORNELIUS. Cornelius tu był! Ujrzałem go kątem oka. A może raczej – kątem przerażonego oka. Bo przecież… była trzecia nad ranem. Okazywało się, że nas również było troje. A skoro tak się sprawy składały w całość, musiałem spojrzeć na zegarek. I to szybko.
Posadziłem Puszka na ramieniu. On już wiedział, że potrzebowałem wolnej ręki. Zrobił to posłusznie. A ja... zamarłem.
Po dobrym humorze nie było już śladu. Uśmiech zniknął. Na zegarku widniała trzecia trzydzieści trzy. To oznaczało tylko jedno: koniec z racjonalnym ruszaniem w jakimkolwiek kierunku. Nadeszła pora nadchodzącej katastrofy.
– Patrz. Jest też Cornelius – mruknąłem, kiwając nosem w jego kierunku. – Trzech świadków. Godzina trzecia trzydzieści trzy. Budynek pełen magii, traumy i tajnych procedur. To nie przypadek, Ambroż. To nie przypadek. To aktywacja. Ktoś odpala zakodowany rytuał przez naszą obecność. Jesteśmy jak pieprzone symbole w równaniu. Tak się otwierają portale. Tak się zaczyna przenikanie światów. Tak się budzi coś, co powinno spać. Prawdziwa katastrofa.
Może mówiłem to przesadnie poważnie, ale nie mogłem sobie z tego żartować. Rozejrzałem się panicznie wokół. Koty to wyczuły. Spięły się. Czułem to. Było źle. Ale najgorsze dopiero przed nami.
Wallflower
Please forgive me if I don't talk much at times.
It's loud enough in my head.

Prudence jest szczupłą kobietą, która mierzy 163 centymetry wzrostu. Ubiera się raczej niezbyt kontrowersyjnie, schludnie, miesza się z tłumem. Wybiera stonowane kolory. Jej włosy są długie, proste w odcieniu czekoladowego brązu, często wiąże je w kok na czubku głowy. Oczy ma jasnobrązowe. Zapach, który wokół siebie roztacza to głównie woń kojarząca się ze szpitalem, lub medykamentami, jednak przebijają się przez nią owocowe nuty - głównie truskawki.

Prudence Bletchley
#4
02.06.2025, 14:57  ✶  

Londyn nie był już bezpiecznym miejscem, które znała jak własną kieszeń. Spędziła w nim przecież praktycznie całe swoje życie, jeszcze nigdy nie wydarzyła się tutaj taka tragedia. Ta noc spowodowała, że nie czuła się już w stolicy jak u siebie. Nie wiedziała, gdzie i czego może się spodziewać. Wiele złego się wydarzyło, wydawało jej się, że ogień się nie zmniejsza, pracownicy ministerstwa zdecydowanie nie radzili sobie z tym co się działo. Nikt nie był gotowy na starcie z takim żywiołem.

Jakoś udało jej się wbić w zwyczajny rytm, chociaż, czy właściwie był bliski do tej normalności? No nie do końca. Wokół panował chaos, każdy działał tak, jak prowadziła go intuicja, grunt, że udało się Bletchley jakoś wrócić do rzeczywistości po tym, co widziała, gdy przemierzała miasto. Miała z tym delikatny problem, jednak to, co przydarzyło się Corneliusowi z biurze spowodowało, że w końcu się ogarnęła. Wiedziała, że nie może sobie pozwolić na kolejne momenty zawahania, czy niedyspozycji, bo czas w tym wypadku mógł naprawdę być istotnym czynnikiem, od którego wiele zależało. Ludzie potrzebowali pomocy, a oni mogli im ją przynieść. Mieli doświadczenie i umiejętności, szkoda było z nich nie skorzystać.

Dotarło do niej to, o czym mówił Cornelius. Rozumiała jego intencje, wiedziała z czego wynikały, rozumiała dlaczego uważał, że lepiej będzie jeśli zostanie w ministerstwie, przynajmniej w tamtej chwili gdy o tym wspominał. Nie była do końca dysponowana, przeżyła dość mocno to, co działo się na zewnątrz, ale poradziła sobie z tymi emocjami. Potrafiła ocenić swoje siły, więc podjęła taką, a nie inną decyzję. Gdyby wiedziała, że nie jest w stanie wrócić na zewnątrz, to na pewno by się nie znalazła ponownie w samym sercu tego dramatu.

To nie tak, że zignorowała jego polecenie, po prostu stwierdziła, że warto jednak zrobić coś innego, bo poczuła się na siłach, aby mu towarzyszyć. Zresztą zamierzała udowodnić mężczyźnie, że nie będzie jego problemem, tylko wręcz przeciwnie - wesprze go podczas tego wyjścia.

To było do przewidzenia, że prędzej, czy później znajdą kogoś ze swoich wśród zgliszcz. Wielu znajomych angażowało się w pomoc mieszkańcom Londynu, wielu ryzykowało swoje własne życia, by uratować, jak najwięcej niewinnych. Każdy z nich mógł znaleźć się na jego miejscu, więc dość oczywistą opcją było udzielenie mu pomocy. Wiązało się to z wizytą w Mungu, co wcale nie było taką najgorszą z możliwości, bo tam też mogli się przydać do czegoś więcej, przecież każdy z nich posiadał wykształcenie medyczne, a i sporo doświadczenia, które nabyli właśnie w tym szpitalu.

Tak jak się spodziewała był on pełen poszkodowanych ludzi. Starała się trzymać Corneliusa i mu przy tym nie przeszkadzać, wiedziała bowiem, że to nie jest moment, w którym powinna być czyimkolwiek ciężarem. Towarzyszyła mu, żeby go wesprzeć, póki co chyba nie wychodziło jej to tak najgorzej. Nie zaliczyła żadnego momentu zawieszenia, co było całkiem pozytywnym zaskoczeniem.

Poszkodowanym zajęła się znajoma uzdrowicielka, co gwarantowało, że trafił w dobre ręce. Mogli odsapnąć, przynajmniej pozornie. Ledwie bowiem udało im się go dostarczyć na miejsce (tak, właściwie to Corio wziął to bardziej na siebie, ona podążała za nim niczym cień, by nie zgubić się w tłumie), a w szpitalu zrobiło się zamieszanie.

Nie ma się, co dziwić, nie było to w tej chwili najbardziej stabilne miejsce. Wielu ludzi potrzebowało pomocy medycznej, co powodowało, że w Mungu robił się tłok. Rzeka poszkodowanych rozmyła się po korytarzu w momencie, w którym mogli w końcu odetchnąć, odpocząć te kilka minut. Przez to Prue straciła z oczu swojego szefa, gdzieś jej zniknął, a to było sporym osiągnięciem zważając na to, jak wyróżniał się w tłumie.

Była jednak pewna, że znajdował się gdzieś w szpitalu, był więc względnie bezpieczny, tak jak i ona, która została pociągnięta gdzieś w głąb korytarza, to wcale nie było trudne, bo była drobna, na tyle drobna, że nie mogła się zatrzymać, przynajmniej na początku, w końcu udało jej się jakoś wyplątać z tego zamieszania. Oparła się o ścianę i odetchnęła głęboko. Wokół znajdowało się wielu poszkodowanych, na pewno będzie mogła komuś pomóc.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#5
02.06.2025, 19:48  ✶  
Trzecia trzydzieści trzy.
Dziewiąty dziewiąty.

O tak. Zdecydowanie mogło w tym coś być, jednak Ambroise nie miał świadomości tego, o jakiej godzinie złapał Romulusa za rękaw. W jego świecie obecnie liczyły się inne rzeczy. W tej chwili usiłował zatrzymać przyjaciela, żeby zaciągnąć go do roboty. Potrzebował Romulusa. Gdyby nie był tak bardzo zafiksowany na pracy, naprawdę cholernie ucieszyłby go widok romkowej mordy i...
...i dwóch kocich pyszczków. Potter rzeczywiście zgarnął oba koty. Ambroise nie zamierzał życzyć mu tego, by Merlin obdarzył go za to licznymi dziećmi (bez przesady), jednak w momencie, w którym dostrzegł dwa zwierzaki i Romulusa, który wyglądał, jakby również był względnie cały i zdrowy, momentalnie jeszcze mocniej uwierzył w to, że przyjaciel zdecydowanie miał na górze jakieś chody.
- Cieszę się, że cię widzę, stary - rzucił jednak tylko, na ten moment nie sięgając ku Lilii, żeby jej nie spłoszyć.
Musieli jakoś inaczej podejść do sprawy. Potrzebowali wpierw zająć się tym jednym, później przejść do rzeczy z całą resztą tego, do czego Potter był już teraz całkowicie niezbędny. Zresztą nie minęła nawet minuta, odkąd zaczęli rozmawiać, a Romek już coś zauważył.
Cornelius. Rzeczywiście. Cholera, nie mogło lepiej się złożyć, nawet jeśli Lestrange sam z siebie chyba jeszcze ich nie zauważył. Powinni spróbować do niego podejść, jednakże wcześniej...
Roman. Król foliarzy ludzi oświeconych. Trzecia trzydzieści trzy. Cholera. Dobry był.
- Trzecia trzydzieści trzy. Dziewiąty września tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego. Trzy, trzy, trzy, dziewięć, dziewięć, jeden, dziewięć, siedem, dwa. Jeden, dwa, trzy trójki, siódemka, dwie dziewiątki - zrzucił względnie sprawnie, unosząc przy tym wzrok ponad głowę Romulusa i mrużąc oczy. - Jeden i dziewięć. Dziesięć. Siedem i trzy. Dziesięć. Trzy i dwa. Pięć. Piętnaście. Dwadzieścia pięć. Trzy. Dwadzieścia osiem. Osiemnaście. Czterdzieści sześć - podsumował poważnie.
Jeśli jednak Romulus oczekiwał, że właśnie w tym momencie zakończy się to prowizoryczne przeliczanie prowadzone na głos (choć Roise zdecydowanie mógł dodać dwa do dwóch w myślach i bez wątpienia zrobił to jeszcze zanim zaczął mówić), solidnie się przeliczył. Był to bowiem dopiero wstęp do głównej myśli, jaką Greengrass miał dla Pottera.
- Cztery plus sześć to dziesięć. Zero plus jeden to jeden - prosta matematyka, czyż nie?
No, to teraz rzeczywiście do rzeczy.
Zmierzył Romulusa śmiertelnie poważnym spojrzeniem, ani przez chwilę nie dając przyjacielowi do zrozumienia, że nie bierze jego słów na poważnie, po czym kiwnął głową. Cholera tak naprawdę wiedziała, czy bardziej do Romka, czy do samego siebie. Najważniejsze, że wciąż z tą samą neutralną miną.
- Wiesz, co oznacza cyfra jeden - stwierdzał, nie pytał, bo doskonale wiedział, że Potter znał się na tym temacie.
Jednakże chwilę wcześniej słysząc takie a nie inne słowa padające z ust przyjaciela, zdecydowanie nie zamierzał ryzykować, że ten postanowi dopisać sobie własne znaczenie do tych wszystkich obliczeń. Oczywiście i tak miał to zrobić, bo inaczej nie byłby Romkiem, no, ale... Niemal natychmiast, nie zostawiając żadnej przestrzeni na odpowiedź inną niż jego własna, Roise kontynuował.
- Reprezentuje początek, niezależność, siłę, determinację, ambicję i lidera. Lidera, Potter, jesteś liderem? - Na to pytanie chwilowo też nie oczekiwał odpowiedzi. - Jedynka symbolizuje też pierwszy krok. Najlepiej do mojego gabinetu. Z kotami - stwierdził, nawet przy tym nie mrugając.
Musieli zabrać zwierzęta w jakieś spokojniejsze, względnie bezpieczne miejsce. A tak się składało, że jego gabinet był aktualnie wyłączony z medycznego użytku. Jeszcze dosłownie kilka chwil wcześniej, Ambroise był cholernie niezadowolony z tego powodu, jednak w tej chwili wewnętrznie dziękował za to nie tyle losowi, co własnemu planowaniu i opieszałości majstrów opłacanych przez szpital.
Kiedy udawał się na ponad tygodniowy urlop, złożył zlecenie na zapotrzebowanie wymiany kilku szafek i naprawy spuchniętego parapetu przy przeciekającym oknie. Oczywiście, to wszystko miało mieć miejsce pod jego nieobecność. Rzecz jasna, nie stało się zgodnie z tym założeniem.
Szpitalna złota rączka magicznie odnalazła tam drogę dokładnie pół godziny przed początkiem pożarów Londynu. Z tego względu wszystko było rozgrzebane, poprzesuwane na sam środek albo wyniesione w jakieś inne miejsce. Nie było czasu, żeby to porządkować. Nie w chaosie, jaki zapanował w szpitalu. Zresztą to nigdy nie było miejsce, w którym dałoby się ulokować pacjentów. Nikt nie byłby w stanie kontrolować tego, co działo się wewnątrz pod nieobecność magimedyków a miał tam raczej dosyć różne substancje. Już korytarze były lepsze i łatwiej dostępne.
Zdecydowanie mogli tam zamknąć koty i rzucić romkowe graty, o ile ten miał faktycznie okazać się tym liderem, jakiego potrzebowali do pracy, nie do poddawania się wątpliwościom. Ambroise zamierzał go do tego nakłonić, usiłując zagadać wątpliwości przyjaciela, nawet jeśli sam wierzył w różne fakty. Te przedstawiane przez Romana zaś wcale nie brzmiały aż tak nieprawdopodobnie. Mogły mieć swoje podstawy.
Tyle tylko, że w chwili obecnej sypały się dużo ważniejsze fundamenty. Te związane z pracą. A praca (jak zostało mu wytknięte niecałe dwadzieścia cztery godziny wcześniej) była dla Greengrassa niemal najważniejsza. Potrzebował wsparcia, nie było ich stać na kolejne straty czasu.
Część jego wypowiedzi zlała się z wszechobecnym hałasem, odnośnie czego zorientował się dopiero po chwili. Mimo to postanowił nie wracać do utraconych treści (nie mieli na to czasu), ani na moment nie przerywając gadki. Nie łudził się. Romulus i tak dalej miał przykładać wielką wagę do wszystkich dostrzeżonych znaczeń.
- nowość i możliwości, a także osobistą moc i zdolność do kształtowania własnej przyszłości. Z pewnością będziemy w stanie pokonać rzucone nam przeszkody - zapewnił kumpla, odwzajemniając kiwnięcie, tyle tylko, że brodą, nie nosem.
Portale były istotne. Czasoprzestrzeń była istotna. Inne światy. Alternatywne rzeczywistości. Linie czasowe i tak dalej. To wszystko było cholernie ważne, ale w tej chwili mieli dużo bardziej przyziemne problemy. Zakrzywieniami mogą się zająć, gdy jakieś rzeczywiście postanowi skopać im dupy. Chwilowo robiły to płomienie.
- Zresztą na pewno już jest trzecia trzydzieści cztery - dodał w ramach ostatecznego zapewnienia Romulusa, że nawet jeśli coś jest na rzeczy (a zapewne było) to udało im się przynajmniej częściowo uniknąć wtopy, skoro przeczekali tę godzinę, biorąc się do działania minutę czy dwie minuty później.
- Chodź, musimy go złapać i odstawić koty - odezwał się, praktycznie od razu ruszając w kierunku trzeciego towarzysza, do którego mieli niestety trochę więcej niż dwa kroki.

!Nigdy nie przestawaj leczyć

Foliowa czapka (I)


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Czarodziejska legenda
Przeciwności losu powodują, że jedni się załamują, a inni łamią rekordy.
Los musi się dopełnić, nie można go zmienić ani uniknąć, choćby prowadził w przepaść. Los objawia nam swoje życzenia, ale na swój sposób. Los to spełnione urojenie. Los staje się sprawą ludzką i określaną przez ludzi.

Pan Losu
#6
02.06.2025, 19:48  ✶  
To miejsce pęka w szwach od osób potrzebujących, ale tobie trafił się naprawdę upierdliwy hipochondryk. Mężczyzna łazi za tobą i skarży się na objawy, których zwyczajnie nie ma - jego kaszel jest wyraźnie wymuszony, nie ma żadnych oparzeń, na temat których się zarzeka, chociaż próbujesz obejrzeć jego rany. „Widzi pan? Niech pan dotknie tej skóry, jest gorąca jak diabli”, narzeka i narzeka, odciągając cię od ważniejszych spraw... A wokół brak kogoś, kto mógłby go od ciebie zabrać. Musisz uporać się z tym problemem sam.
Bloody brilliant
Soft idiot, a sappy motherfucker, a sentimental bastard if you will
Wysoki, bo 192 centymetry wzrostu, postawny, dobrze zbudowany mężczyzna. Czarnowłosy. Niebieskooki. Ma częściową heterochromię w lewym oku - plamę brązu u góry tęczówki. Na jego twarzy można dostrzec kilka blizn. Jedna z nich biegnie wzdłuż lewego policzka, lekko zniekształcając jego rysy, co nadaje mu surowy wygląd, mimo to drobne zmarszczki w kącikach oczu zdradzają, że często się uśmiecha lub śmieje. Inna blizna, mniejsza, znajduje się na czole. Ma liczne pieprzyki na całym ciele. Elegancko ubrany. Zadbany. Bardzo dobrze się prezentuje.

Cornelius Lestrange
#7
03.06.2025, 00:00  ✶  

Cornelius zrozumiał, że zgubił Prudence dopiero wtedy, gdy odwrócił się, by rzucić do niej jakieś słowo, przez ramię, ale zamiast znajomej sylwetki zastała go pustka. Został sam, ironicznie, pośród coraz gęstszego tłumu okupującego korytarz szpitala, nie mogącego doczekać się przydziału sali, często-gęsto pomocy uzdrowiciela, lecz nie z winy personelu, tylko z nieludzkiego obłożenia rannymi, jakie przeżywał cały budynek. Lestrange zaledwie na moment spuścił Bletchley ze swoich oczu, ponieważ odwrócił się, żeby zerknąć na nosze obok, a potem rozejrzał się odruchowo, gdy ktoś niemal przywalił mu torbą medyczną w żebra. Stłumił przekleństwo, sunąc wzrokiem za którąś z młodszych stażystem, bo to była jej torba, jedną z tych, których ogarnęła panika, bardzo widoczna, prawdopodobnie zrozumiała... wystarczył rzut oka, by zobaczyć, że nikt z ich przełożonych nie kontrolował sytuacji i zostali puszczeni luźno, zdani sami na siebie, to był cyrk, zupełna porażka, ale czy, tak właściwie, miał prawo to krytykować... no, niezupełnie, skoro sam stracił jedyną osobę, którą miał pod swoimi skrzydłami, nie tylko tego wieczoru, ogólnie, w ramach bycia częścią jednego biura, a która zniknęła, nie wiedzieć, kiedy... Mężczyzna rozproszył się na skutek zamieszania, a potem zamarł, gdy ponownie uniósł wzrok w stronę, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się Bletchley, na pewno szła obok niego, bo już jej tam nie było.

Corio zawiesił się na chwilę, zanim zaczął rozglądać się dookoła, liczył, że zaraz wyłowi ją wzrokiem z tłumu, jej sylwetka znów wypłynie spośród fal ludzi przelewających się przez korytarz, tuż przed nim, chwila-moment i Prue stanie obok, jakby nigdy się nie oddaliła, no, może z jakąś wymówką na ustach, może z rozdrażnieniem, że ją zgubił, albo po prostu z tym charakterystycznym spojrzeniem, które u niej znaczyłoby tyle, co: „miałeś się mną nie przejmować, ale mimo wszystko sądziłam, że zauważysz; nie zauważyłeś, prawda?”, lecz tak się nie stało. Zniknęła, a on nie miał pojęcia, kiedy to się stało, niby Prue była tu bezpieczna, ale odpowiadał za jej wyjście w teren, to jego decyzja wyciągnęła ich oboje z Ministerstwa, więc to on brał odpowiedzialność za to, jak przebiegała ta noc, nie chciał musieć dopisywać Bletchley do listy zaginionych w akcji, wystarczyło, że ta już była dostatecznie długa. Przesunął się w bok, przylegając plecami do chłodnej ściany, żeby móc złapać kilka oddechów, bez zwracania na siebie uwagi, bo wyglądał jak jedna z ofiar, a nie jak ktoś, kto jeszcze chwilę temu dowodził działaniami dwuosobowego zespołu terenowego. Chwilę wcześniej korzystał z przewagi bycia członkiem Ministerstwa, teraz nie chciał zostać wzięty za kogoś, kto potrzebował natychmiastowej opieki medycznej, pytania o jego własny stan zdrowia nie tylko nie były mu w smak, one były mu w niesmak, czułby zniesmaczenie, gdyby takie dostał, bo naprawdę starał się nie myśleć o tym, w jaki sposób wyglądał.

Zamiast tego skupił się na skanowaniu tłumu, szukając wzrokiem Prue, rozglądał się, najpierw w jedną stronę, potem w drugą, przeczesując spojrzeniem korytarz. Na jego nieszczęście, Bletchley była mała, drobna, niska, nie miała jaskrawych ubrań, jak uzdrowiciele z Munga, którzy nosili te wstrętne, limonkowe szaty, teraz wyjątkowo zauważalne, to był chyba pierwszy raz, kiedy Lestrange żałował, że w biurze koronera nie mieli podobnej palety barw, bo wtedy kobieta byłaby dla niego dostrzegalna. Teraz, przez moment, miał wrażenie, że gdzieś mu mignęła, ale rozpłynęła się, gdy mrugnął, jakby to, co zobaczył, było tylko złudzeniem jego zmęczonego umysłu, wytworem wyobraźni, majakiem wzroku desperacko wypatrującego znajomego kształtu, pośród wszechobecnego rozgardiaszu Munga, który dawno przestał mieć jakąkolwiek strukturę. To nie był już ten sam szpital, jaki Cornelius znał, nawet wziąwszy pod uwagę to, że już wcześniej Lestrange nie miał dobrego zdania o procedurach i zwyczajach panujących w tym miejscu, nawet jeśli pracowała w nim jego własna rodzina, a bliska ciotka Dorinda, którą prywatnie się lubił, zasiadała na samej górze tej struktury. Bardzo chybotliwej struktury, bliskiej upadku, pozbawionej sensu, źle zorganizowanej, nastawionej na zysk zarządu, nie zdrowie pacjenta, nie dobro pracownika - tak brzmiała opinia Corneliusa, z którą mężczyzna nawet się nie krył, to było jego praktyczne doświadczenie, podczas pracy tutaj, zanim przeniósł się do Ministerstwa, które może było równie przeżarte układami, ale dawało mu więcej pola do popisu, szczególnie, gdy objął stanowisko na szczycie biura koronera. To stanowisko, które tej nocy stało się pośrednią przyczyną jego utrapienia, zgryzoty, nerwów, siwienia, wszystkiego po trochu, każdego na raz. Lestrange jeszcze nigdy nie był aż tak daleko od bycia opanowanym, przynajmniej w pracy, podczas wykonywania czynności służbowych, jak tego wieczoru, a właściwie, to tej nocy, bo była trzecia...

Trzecia trzydzieści trzy, o cholera, strasznie nie lubił tej godziny, na domiar złego, zaledwie kilka sekund później, w tłumie, dostrzegł twarz Romulusa i coś, co niepokojąco wyglądało na czubek głowy Ambroise'a. Nie ruszył w ich stronę, byli za daleko, między nimi a nim wciąż płynęła rzeka ludzi, zbyt gęsta, by się przez nią przecisnął, czekał na odpowiedni moment i jednocześnie dalej wypatrywał Bletchley, nie mogąc wyzbyć się wrażenia, że wolałby nie dostrzegać powiązania między zegarem na ścianie, a momentem, kiedy na niego spojrzał, pierwszy raz po paru godzinach. Trzy bliskie osoby, trzecia trzydzieści trzy, dziewiąty września, a Prudence wyparowała, to nie był dobry znak... ale co zwiastował?


!Nigdy nie przestawaj leczyć

/Foliowa czapka (I)
Czarodziejska legenda
Przeciwności losu powodują, że jedni się załamują, a inni łamią rekordy.
Los musi się dopełnić, nie można go zmienić ani uniknąć, choćby prowadził w przepaść. Los objawia nam swoje życzenia, ale na swój sposób. Los to spełnione urojenie. Los staje się sprawą ludzką i określaną przez ludzi.

Pan Losu
#8
03.06.2025, 00:00  ✶  
To miejsce pęka w szwach od osób potrzebujących, ale tobie trafił się naprawdę upierdliwy hipochondryk. Mężczyzna łazi za tobą i skarży się na objawy, których zwyczajnie nie ma - jego kaszel jest wyraźnie wymuszony, nie ma żadnych oparzeń, na temat których się zarzeka, chociaż próbujesz obejrzeć jego rany. „Widzi pan? Niech pan dotknie tej skóry, jest gorąca jak diabli”, narzeka i narzeka, odciągając cię od ważniejszych spraw... A wokół brak kogoś, kto mógłby go od ciebie zabrać. Musisz uporać się z tym problemem sam.
Albo Roman
Przygrzewają, odgrzewają
Potem wody dolewają
To zupa Romana
Wysoki - mierzy 193 cm. Elegancki, wyprostowany, z reguły z pogodnym uśmiechem na twarzy, ale często można również spotkać niecne ogniki w jego oczach, szczególnie kiedy przebywa w towarzystwie zaprzyjaźnionych sobie osób. Oczy szaroniebieskie, włosy ciemnobrązowe. Cechuje go nieskazitelnie gładka skóra, bez jakichkolwiek niedoskonałości. Nie uświadczy żadnych blizn. Ubiera się elegancko, zawsze adekwatnie do sytuacji. Bywa, że w jego towarzystwie kręci się biały, puchaty kot.

Romulus Potter
#9
03.06.2025, 15:06  ✶  
– Nie żartuj sobie z tak poważnych kwestii numerologicznych, Greengrass. Uświadomiłeś mi, że to nie tylko schemat trójek, ale też dziewiątek, które są iloczynem dwóch trójek, a jednocześnie sumą trzech trójek, co jest jeszcze bardziej przerażające. To kosmiczna katastrofa, a ty mi mówisz o jedynkach, kiedy doskonale wiesz, że jestem ósemką. NA LITOŚĆ MERLINA I SEKSAPIL MORGANY! Jedynka i ósemka daje dziewięć! DZIEWIĘĆ!!! Trzy trójki i trzy trójki, ale też trzy dziewiątki... – próbowałem to pojąć swoim umysłem, ale to było za wiele. Musiałbym to sobie rozpisać w spokoju na kartce, bo obliczeń było co niemiara, a nie było na to czasu, bo Sąd Ostateczny się zbliżał. Mugole wiedzieli o tym od zarania dziejów. Pył spadał z nieba i palił Londyn, który przecież był centrum Wszechświata, Wszechwiedzy i Wszechżycia.
I CO TERAZ MIELIŚMY ZROBIĆ?! Magipsychiatra, medyk i koroner?! Czy sprawa opierała się na jakiejś jednostce? Dotyczyła umysłu i ciała? Życia i śmierci!? Czy byliśmy wystarczająco silni, by sprostać tak wielkiemu wyzwaniu, jakim było ratowanie świata?!
Uratować dwa puchate koty – prościzna. Uratować rudowłosą piękność – było ciężko, ale się udało. Ale świat?! Może nawet cały wszechświat?!
A mimo to, niezależnie od sytuacji i ogromu nadciągającej katastrofy, ruszyłem z Ambrożem w stronę Corneliusa, zamierzając w końcu również wkroczyć do jego gabinetu, bo przecież nie mogłem ratować świata z kotami na ramieniu. Już przy ratowaniu Cassandry to było kłopotliwe, a co dopiero teraz.
– Poza tym, liderowanie zrzuć na barki Kornela. Ja mam za zadanie utrzymywać was w świetnej formie psychicznej, stąd jestem drużynowym pajacerą. Z klasą, żeby nie było – stwierdziłem i od razu uprzedziłem, żeby mnie nie wrzucał do jednego worka z tymi szlamowatymi cyrkowcami, którym dzieci się gubiły, a po kilku dniach odnajdywały, ale nowe, inne, zabrane chuj wie w jakich okolicznościach.
Czasami korciło mnie, żeby zajrzeć do umysłów tej nietypowej, zdecydowanie patologicznej trupy. Tam zapewne trauma nakładała się na traumę. Może dzięki temu byli wrażliwymi artystami. Tak pisali w gazecie, bo ja osobiście jakoś tego nie czułem.
– CORNELIUSU! – podniosłem głos, bo doskonale widziałem, że nas widział, a potem olał nasze cudowne ciała na rzecz rozgardiaszu albo jakiegoś gościa, przypadkowego dziada, który zawracał mu głowę, kiedy działy się rzeczy ważniejsze, wykraczające poza świadomość społeczną.
Cóż, zamierzałem za wszelką cenę przepchnąć się do niego. Może nawet szybciej niż Ambroż. Tyle tylko... czy będzie mi to dane?

!Trauma Ognia

!Nigdy nie przestawaj leczyć
Czarodziejska legenda
Przeciwności losu powodują, że jedni się załamują, a inni łamią rekordy.
Los musi się dopełnić, nie można go zmienić ani uniknąć, choćby prowadził w przepaść. Los objawia nam swoje życzenia, ale na swój sposób. Los to spełnione urojenie. Los staje się sprawą ludzką i określaną przez ludzi.

Pan Losu
#10
03.06.2025, 15:06  ✶  
Nie dotykają się żadne omamy, ale trauma ognia pozostaje silną. Kiedy w trakcie trwania tej sesji widzisz płomienie, na moment zastygasz w bezruchu przepełniony strachem. Wydaje ci się, że nadchodzą. Kto? Oni... One? Te istoty złożone z dymu i lęków...
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Pan Losu (376), Prudence Bletchley (1871), Ambroise Greengrass (2906), Cornelius Lestrange (2585), Romulus Potter (1605)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa