• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Ulica Pokątna v
1 2 3 4 5 … 9 Dalej »
[13.09.1972 13:09] Too Much - Sexy Romek, Benek Egzorcysta & Słodka Norka

[13.09.1972 13:09] Too Much - Sexy Romek, Benek Egzorcysta & Słodka Norka
Albo Roman
Przygrzewają, odgrzewają
Potem wody dolewają
To zupa Romana
Wysoki - mierzy 193 cm. Elegancki, wyprostowany, z reguły z pogodnym uśmiechem na twarzy, ale często można również spotkać niecne ogniki w jego oczach, szczególnie kiedy przebywa w towarzystwie zaprzyjaźnionych sobie osób. Oczy szaroniebieskie, włosy ciemnobrązowe. Cechuje go nieskazitelnie gładka skóra, bez jakichkolwiek niedoskonałości. Nie uświadczy żadnych blizn. Ubiera się elegancko, zawsze adekwatnie do sytuacji. Bywa, że w jego towarzystwie kręci się biały, puchaty kot.

Romulus Potter
#1
03.06.2025, 21:44  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 03.06.2025, 21:45 przez Romulus Potter.)  
KLUBOKAWIARNIA NORA NORY

– STÓJ! – rozkazałem, gdy znowu drgnął. Tak się nie robi. Nie wtedy, gdy jesteś świadomy, kiedy wszystko już sobie wyliczyłeś i wiesz, że nie można wchodzić do Norki Nory ani przed trzynastą dziewięć, ani po trzynastej dziewięć,tylko DOKŁADNIE o trzynastej dziewięć. Dlatego tkwiliśmy pod oknami już od dobrych ośmiu minut, wyglądając jak dwaj typowie spod ciemnej gwiazdy, a raczej: jeden typ spod ciemnej gwiazdy i drugi jak wyrwany z najnowszego wydania Czarownicy. Uśmiech No. 5, jak się patrzy, panie Potter!
Tak się składało, że było mi na rękę tu przyjść, bo Nora potrafiła robić czekoladowe żaby tak jak lubię. Wiedziałem, bo Ambroise mi często je załatwiał po znajomości, szczególnie kiedy coś chciał i miał niewielkie wyrzuty sumienia. O ogromne go nie posądzajcie. Bez przesady.
Już chciałem wejść, ale czas, ten stary sabotażysta, wlókł się jak smród po Nokturnie. Zerknąłem znowu na zegarek, trochę jak maniak, trochę jak ktoś, kto jednak wie, co robi.
– Benjy, jeśli przestąpisz ten próg przed czasem, spadnie na nas kometa. A może i dwie. To nie jest czcze gadanie. Ja to policzyłem, rozrysowałem, przeanalizowałem, ale nie będę cię zanudzał wzorami. Po prostu podziękuj za ocalone życie – oznajmiłem, jednocześnie przypominając sobie o papierosach. Wcale nie wypaliłem już trzech, skądże. Poczęstowałem również Benjy’ego, bo mam klasę. Bo jestem, do diaska, człowiekiem kultury.
– Mam nadzieję, że jestem tu tylko jak dziwka. Do towarzystwa. Nóg nie rozkładam, wiesz, że mam nie brudzić sobie rączek. Liczę na czekoladowe żaby w miodzie, te moje ulubione. Posypane solą himalajską i gwiezdnym pyłem. Gwiezdnym, Benjy. Nie jakimś tam zwykłym cukrem – rozmarzyłem się, aż sam usłyszałem, jak to zabrzmiało. Ale co z tego?! Może nawet było mi z tą myślą lepiej niż z myślą o seksie. Serio. Bo jestem facetem, a facet nie żyje samymi uniesieniami. Facet kocha też jeść. A ja kochałem czekoladowe żaby od zarania dziejów. Choć pieczonym kurczakiem od naszego rodowego skrzata albo szarlotką od cioci Uli też bym nie pogardził. Zresztą, zrobiłbym dla tej szarlotki więcej niż dla niejednej kobiety.
– Będziesz może coś palił, bo właściwie to takich aktualnie inspiracji potrzebuję. Mam deadline. Do końca miesiąca – rzuciłem niby od niechcenia, ale z dramatycznym westchnieniem. Dowiedziałem się o nim dopiero wczoraj koło południa, ale już wszyscy o tym wiedzieli. Wszyscy, którzy mieszkali przez ostatnie dni u Ulki. Opowiadałem o tym wszerz i wzdłuż, nawet zacząłem pisać coś po pijaku. Jeszcze mnie trzymał kac, więc poza czekoladowymi żabami wciągnąłbym coś jeszcze. I wypił hektolitry lemoniady. To przede wszystkim.
– Przygotuj się. Za minutę wchodzimy. Witaj się od razu. Głośno. Niech nas usłyszą – ostrzegłem, odliczając sekundy na zegarku. Oczywiście miałem zamiar dać mu sygnał. Wszystko miało być zgrane. Punkt trzynasta dziewięć. Inaczej wszechświat eksploduje. Lub, co gorsza, nie dostanę żab. To dopiero byłaby katastrofa. – Uprzedziłeś ją, że będę, że ma mieć żaby?! – zapytałem i nieco się zachłysnąłem, bo czas było wchodzić. Popchnąłem czym prędzej Benka ku drzwiom. Nie było co zwlekać. Lepiej żeby te żaby jednak były.

!Trauma Ognia
Czarodziejska legenda
Przeciwności losu powodują, że jedni się załamują, a inni łamią rekordy.
Los musi się dopełnić, nie można go zmienić ani uniknąć, choćby prowadził w przepaść. Los objawia nam swoje życzenia, ale na swój sposób. Los to spełnione urojenie. Los staje się sprawą ludzką i określaną przez ludzi.

Pan Losu
#2
03.06.2025, 21:44  ✶  
Nie dotykają się żadne omamy, ale trauma ognia pozostaje silną. Kiedy w trakcie trwania tej sesji widzisz płomienie, na moment zastygasz w bezruchu przepełniony strachem. Wydaje ci się, że nadchodzą. Kto? Oni... One? Te istoty złożone z dymu i lęków...
Local Dumbass
Don't you want to stop drop and roll
Til the whole thing burns
Like you earned the flame
It's all the same
bardzo wysoki - 196 cm / atletyczna sylwetka / ciemnobrązowe, półdługie włosy / brązowe oczy / cztery złote kolczyki (małe kółka) w lewym uchu / poparzenie na szyi od prawej strony i części prawego ucha / nadkruszona prawa trójka / luźny, praktyczny styl ubioru / wytatuowany pod rękawami skórzanych albo materiałowych kurtek / sprężysty krok, jakby zawsze gdzieś się spieszył / "francuski" akcent - miękkie r, zmiękczone głoski, cichy głos

Benjy Fenwick
#3
05.06.2025, 02:46  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 05.06.2025, 02:57 przez Benjy Fenwick.)  
Nie chciało mi się żyć - to była moja pierwsza myśl, gdy Romulus zaczął trajkotać o kometach, wzorach i eksplodujących wszechświatach, a ja właśnie zgniatałem filtr trzeciego papierosa na chodniku, wciskając go podeszwą w jakąś smugę starej gumy do żucia. Cholerna trzynasta zero dziewięć, trzynastego września... Trzynasta -  środek dnia, a ja czułem się, jakby była piąta rano, w dodatku piątek po czwartej z rzędu nocnej eskapadzie. Wcale nie chciałem się z nikim spotykać - ani z Eleonorą Figg, której nazwisko znałem tylko z wizytówki przyczepionej do listu Ambroise’a, ani z żadną inną czarownicą, która miała nieszczęście mieszkać w miejscu, na jakim pojawiła się klątwa - gdybym mógł, zostałbym pod kocem jeszcze przynajmniej trzy godziny, ale obiecałem Ambroise’owi, a jak się coś obieca Ambroise’owi, to się potem człowiek musi się z tym tłuc, zwłaszcza wtedy, gdy brzmi to jak: „Benjy, stary, tylko rzucisz okiem, tak profilaktycznie, to moja przyjaciółka.” No to rzucałem, miałem rzucić, ale żeby nie robić tego zupełnie sam, wziąłem ze sobą Pottera. Rosie poprosił, a ja miałem to cholerne zboczenie - dotrzymywać słowa. Nawet jeśli oznaczało to stanie pod drzwiami cudzej cukierni z kacem i teoretykiem katastrof magicznych w roli kompana. Może Roman nie znał się na klątwach, ale ja nie miałem nic wspólnego z traumą, a jakoś przez kilka godzin, będąc w Exmoor, wysłuchiwałem jego opowieści o tym, jak to wewnętrzny chaos magicznego dziecka rezonuje z polem podświadomego lęku opiekuna, albo o czymś równie niepokojącym.
Teraz jednak stałem i patrzyłem na jego profil, oświetlony mdłym światłem pochmurnego wrześniowego popołudnia, podczas gdy on wyliczał, czy spadnie na nas kometa, gdy za bardzo się zbliżymy do progu klubokawiarni. Byłem zbyt niewyspany, żeby się śmiać, ale to nie znaczy, że nie próbowałem się nie śmiać. Zaciągnąłem się papierosem - tak głęboko, że przez chwilę aż mnie zatkało, a potem wypuściłem dym nosem - chciałem go użyć, jako tarczy przed absurdalną ilością słów, które Romulus wypuszczał z siebie w sposób równie niepohamowany, co Fabian po zjedzeniu zbyt dużych ilości cukru, i gdybym nie widział podobieństwa Corneliusa do syna, bez wahania powiedziałbym, że to dzieciak Romulusa. Romek stał obok mnie - czysty, wypielęgnowany, wyprasowany, z błyskiem w oku jak u dzieciaka, któremu ktoś obiecał lizaka na koniec wizyty u uzdrowiciela. Ja za to czułem się jak zużyty pergamin, albo jak zmięta chusteczka do nosa. Miałem ochotę wytknąć Potterowi, że wystroił się nie tylko, jak szczur na otwarcie kanału, ale jak szczur, który miał przy tym pierdolnąć oficjalną przemowę i zrobić zbyt wiele zdjęć z wstęgą. Oczywiście, że tego nie zrobiłem. Lubiłem jego styl i gadanie w sposób, którego wolałem nie analizować. Było… Inne, beztroskie, zawieszone gdzieś między absurdalnością foliarza a dziecięcym entuzjazmem, który pasował do rzeczywistości tak, jak śpiewający kot nebelung do sali sądowej Wizengamotu.
Oparłem się o ścianę obok drzwi cukierni, próbując nie zasnąć na stojąco. Trzynasta, trzynasta zero jeden… Może nie byłem ekspertem od psychomagii, ale byłem dość pewien, że żadna kometa nie orbituje wokół konkretnej godziny we wrześniu, a mimo to, przystanąłem, krzyżując ramiona na piersi, i patrzyłem na drzwi cukierni. Nie wyglądały groźnie - ot, zwykłe drewno, może lekko skrzypiące, może z delikatną poświatą jakiegoś taniego zabezpieczenia, które miało odstraszać łobuzów, ale możliwe, że mi się wydawało, bo z niewyspania mazało mi się przed oczami. Właściwie mogłem jeszcze spać - nie - powinienem spać. Mogłem tu wejść, załatwić sprawę, wyjść, zamiast czekać, aż wybije dziewięć po trzynastej... Wróciłbym do domu, może bym już spał, odsypiałbym kaca po ognisku.
Romulus gadał... O kometach, wzorach, ocalonym życiu. Mój mózg ledwo przetwarzał rzeczywistość, filtrując z jego monologu słowa kluczowe: „dziękuj za życie”, „czekoladowe żaby”, „deadline”. „Ocalone życie” - gówno prawda. Trajkotał już od jakichś piętnastu minut, a ja, z niedopałkiem między palcami, próbowałem nie umrzeć stojąc - trudna sprawa - a to tylko dlatego, że Ambroise poprosił. No i może dlatego, że Romek wyglądał jak zagubione psisko - jedno z tych rasowych, co to są dobrze wychowane, więc postanawiasz zabrać je na spacer, żeby mogły się rozruszać. Był człowiekiem kultury, jak sam lubił o sobie mówić, trochę za często, miałem wrażenie, że głosił to tak często tylko po to, żeby ukryć, że ostatnią nieswoją książkę przeczytał w Hogwarcie, bo dostał szlaban.
Spojrzałem na niego, lekko przekrzywiając głowę, bo tylko tyle było mnie stać w moim obecnym stanie. Miał swój uśmiech No. 5 i lekko kiwał się na piętach - cholernie stylowy gest, aż dziw, że jeszcze nikt nie kazał mu pozować na okładkę „Magów i Mitów”, bo nie - to nie mogłaby być „Czarownica”, nie po tym, co wygłaszał.
- Lomek... - Burknąłem, zaciągając się szlugiem i strzepując popiół na bruk. - Jeszeli zginę pszes pszedwszesne wejsie do cukielni, pszeplasam, do klubokawialni, uznam, sze był to najbalsiej elegancki koniec mojego szałosnego szywota, na jaki mogłem szię pisaś. To bęsie, kulwa, osiągnięcie. Poza tym, jakbyś nie zauwaszył, to kolejny wszesień w moim szyciu, a ciągle szyję, co jeszt, bioląs pod uwagę twoje teolie, małym cudem albo zupełnym zapszeczeniem tego, co gadas. - Spojrzałem na niego powoli, unosząc brwi - nie dlatego, że mówił coś absurdalnego, przywykłem, po prostu podziwiałem, z jaką pasją i patosem potrafił mówić o teoriach końca świata i ich związkach z cukierniami, będąc jednocześnie człowiekiem, który ponoć zajmuje się leczeniem ludzkiego umysłu.
- Jeszteś tu dokładnie jak dziwka. - Przyznałem, wzdychając ciężko, i mocniej oparłem się o mur obok drzwi, próbując utrzymać otwarte oczy, bo powieki wciąż mi opadały. - A deadline. - Mruknąłem do Romulusa, który znowu zaczął nawijać. - Tak, słyszałem, kilka lasy, nawet od skszatki Ulsuli, któla lano infolmowała mnie, szebym nie pił twojego soku na polanny detoks, bo masz wenę i nie moszesz mieś kaca... Albo, sze masz slaczkę, więc musis piś sok, bo po kawie cała łazienka bęsie do spszątania, nie pamiętam. - Spojrzałem na zegarek, gdy Romulus wstrzymał oddech, zaciągnąłem się ostatni raz, zanim cisnąłem niedopałek na chodnik - byłem na czwartym... Albo piątym - nie liczyłem - zresztą nie był to dzień do liczenia czegokolwiek poza minutami do powrotu do łóżka. - Do końca miesiąca, ta? - Powtórzyłem, dmuchając dymem w powietrze. - A to jusz dzisiaj tszynastego, nie? Cudownie. Wies, sze masz jescze całe dwa tygodnie na panikę? Mosze ty sobie jeszcze wpisz, skolo masz czas, sze do końca miesiąca masz tesz pszestaś piepszyś tszy po tszy?
Była trzynasta zero osiem - chyba - spojrzałem na zegarek. 13:08:24 - jeszcze trzydzieści kilka sekund - przeniosłem wzrok na Romka... Odliczał... Serio, ruszał ustami jak dzieciak uczący się wierszyka, któremu obiecano nagrodę w postaci słodyczy. Tylko, że nie przewidział jednego - odpowiedź na jego pytanie była głupia. Bo brzmiała: „Nie, Romek, nie uprzedziłem jej, bo jej, do cholery, nie znam, i jestem tu tylko dlatego, że obiecałem Ambroise’owi. Poza tym mam kaca, a wziąłem cię ze sobą nie na czekoladowe żaby, tylko dlatego, że miałeś twarz człowieka, któremu trzeba dać coś do roboty. Nie wiem, co się ze mną dzieje, chyba nie umiem już odmawiać.”
- Jesteś pewien, sze nie musis jescze las splawdziś tych wsolów? - Rzuciłem przez zęby, kiedy drzwi już się uchylały, a ja czułem jego dłoń między moimi łopatkami. - Bo wies, co jak wszechświat naplawdę ekszploduje, jeśli to bęsie tszynasta dziewięś, gdy tam wejsiemy? - Odwróciłem się jeszcze przez ramię i powiedziałem. - Nie, nie upszedziłem jej, sze bęsies. Nie wiem, kto to... Nie wiem, czy ma szaby, i nie wiem, co to, do cholely, jeszt gwiesdny pył. - Chociaż miałem ochotę powiedzieć: „To nie jest wycieczka do spa, Romek - to klątwa. Ambroise mówił, że zalega tu coś paskudnego - nie, że mamy się zapowiadać na herbatkę i żabki.”, ale już mnie popychał w stronę drzwi.
Nie uprzedziłem jej - oczywiście, że nie - skąd miałem, kurwa, wiedzieć, że mam kogoś uprzedzać o żabach posypanych gwiezdnym pyłem? Znałem Roise’a, znałem sprawę z klątwą i znałem mniej więcej okolicę, ale właścicielki tej cukierni nie znałem wcale, i jakoś nie miałem w planie zaczynać naszej znajomości od składania specjalnych życzeń - nie byłem tym typem specjalisty, który wymagał wyjątkowego traktowania. Jeśli Romy czekał na swoje żaby, to miałem niepokojące przeczucie, że dziś dostanie co najwyżej karmelową krówkę.
- No, to wchosimy. - Powiedziałem, prostując się i stawiając stopę na progu dokładnie w chwili, gdy zegarek wskazał 13:09... Nie eksplodowaliśmy, komety nie spadły, a ja, przez tę krótką sekundę, zanim drzwi skrzypnęły i otwarły się, naprawdę uwierzyłem, że może - tylko może - Romulus Potter uratował mi życie. Weszliśmy - punktualnie trzynasta dziewięć - trzwi zaskrzypiały, a mnie owionął zapach cukru, cynamonu i czegoś, co w pierwszym odruchu uznałem za czekoladę, ale zaraz potem zmieniłem zdanie, bo rozpoznałem w nim subtelną nutę... Różu. Tak - „różu”, nie „róży” - cukiernia pachniała różem, nie eliksirami, nie klątwą, która czasem zostawiała zapach siarki, nie złowrogim urokiem, nie jak pył. Pachniała jak wspomnienie jakiejś ciotki, której nigdy się nie odwiedzało, bo całowała cię różową, różaną, trudno zmywalną pomadką w czoło i pytała o ocenę z transmutacji, a zaraz potem pokazywała ci zdjęcia wszystkich swoich dwudziestu dwóch kotów.
Obróciłem się do Romka.
- Szadnych szab. - Powiedziałem cicho i grobowo, jakby to była zapowiedź tragedii. - Nie wiem, Pottel, ja tam bym mosze postawił jednak na seks.
Przed nami - słodkie piekło, którego mieliśmy nie dotykać przed czasem, za nami - kometa, która się nie zjawiła, ale cholera, jeszcze wszystko mogło się zdarzyć...

!Strach przed imieniem


[Obrazek: 4GadKlM.png]
Czarodziejska legenda
Przeciwności losu powodują, że jedni się załamują, a inni łamią rekordy.
Los musi się dopełnić, nie można go zmienić ani uniknąć, choćby prowadził w przepaść. Los objawia nam swoje życzenia, ale na swój sposób. Los to spełnione urojenie. Los staje się sprawą ludzką i określaną przez ludzi.

Pan Losu
#4
05.06.2025, 02:46  ✶  
Chociaż nie doznajesz żadnych omamów słuchowych, nie jesteś w stanie wydusić z siebie Jego imienia. Kogo? Sam-wiesz-kogo... T-tego, którego imienia nie wolno wymawiać... Tego, który zasiał w ludziach strach.
Landrynka
She could make hell feel just like home.
Można ją przeoczyć. Mierzy 152 centymetry wzrostu, waży niecałe pięćdziesiąt kilo. Spoglądając na nią z tyłu... można myśleć, że ma się do czynienia z dzieckiem. Buzię ma okrągłą, wiecznie uśmiechnięte usta często muśnięte błyszczykiem, bystre zielone oczy. Nos obsypany piegami, które latem zwracają na siebie uwagę. Włosy w kolorze słomy, opadają jej na ramiona, kiedy słońce intensywniej świeci pojawiają się na nich jasne pasemka. Ubiera się w kolorowe rzeczy, nie znosi nudy i szarości. Głos ma przyjemny dla ucha, melodyjny. Pachnie pączkami i domem.

Nora Figg
#5
05.06.2025, 11:25  ✶  

To nie był łatwy czas dla osób jak ona, które postanowiły posiadać swoje działalności w Londynie, który kilka dni temu zajął się ogniem i niemalże cały spłonął. Nie żałowała decyzji, którą podjęła przed laty, nadal uważała, że to właśnie tutaj powinna się rozwijać, w końcu klubokawiarnia była spełnieniem jej marzeń, nie mogła się spodziewać tego, że dość szybko ktoś będzie próbował ją zniszczyć. Pocieszające było to, że nie chodziło konkretnie o nią, stolica po prostu stała się celem ataku śmierciożerców. Może pocieszające to złe słowo, naprawdę źle się działo w Wielkiej Brytanii, Zakon Feniksa miał ręce pełne roboty, miała wrażenie, że nie do końca byli w stanie reagować tak, jakby chcieli. Nie na wszystko mieli wpływ. Udało im się uratować kilka żyć, zresztą klubokawiarnia stała się azylem dla poszkodowanych tamtej nocy, czego efekty było widać do dzisiaj.

Miejsce jeszcze nie wróciło do swojej świetności. Wewnątrz było widać ślady tego, co się wydarzyło w tę okropną noc. Udało jej się ogarnąć większość spraw, miała oczywiście pomoc ze strony swoich najbliższych, jednak nie ze wszystkim byli w stanie sobie poradzić.

Odesłała Mabel do swoich rodziców, aby dziewczynka nie musiała oglądać tego pobojowiska, Little Whinging bowiem nie dotknęły te okropne wydarzenia. Wydawało jej się to słusznym rozwiązaniem, gdy w końcu wszystko wróci do normy ponownie ściągnie córkę do domu. Tak było bezpieczniej. Dzięki temu również mogła w pełni zaangażować się w ogarnięcie swojego dorobku.

Cukiernia działała, może nie tak prężnie, jak jeszcze kilka dni temu, ale Norka nie przestawała pracować. Wiedziała, że słodkości mogą wprawić ludzi w dobrych humor, więc starała się je dostarczać chociaż swoim najbliższym, by nieco umilić im ten czas, chociaż tyle mogła zrobić. Miała sporo na głowie, jednak nie dawała tego po sobie poznać, nie chciała być dla nikogo kłopotem, szczególnie, że sporo jej znajomych ucierpiało dużo bardziej podczas tej nocy.

Nie sądziła, że Ambroise tak szybko przekaże jej sprawę w czyjeś ręce, nie zakładała, że wrzuci ją na priorytet, ale chyba tak to działało z przyjaciółmi. Nie chciała tutaj ściągać Thomasa, zwłaszcza po tym, jak dowiedziała się, że to miejsce mu nie służy. Nie mógł tutaj spać przez te klątwę. Właściwie to jej dom stał się dość pusty, wszyscy byli zajęci swoimi sprawami, mieli rzeczy do załatwienia. Nie przywykła do takiego spokoju, raczej co chwilę ktoś tutaj wpadał i wypadał, teraz w środku panowała cisza. Poza swoim bałaganem zajmowała się jeszcze w wolnych chwilach (nie było ich zbyt wiele) tworzeniem eliksirów i maści, które aktualnie były bardzo potrzebne jej przyjaciołom.

Nie narzekała jednak, nie miała tego w zwyczaju, raczej po prostu zaciskała zęby i brała się do pracy, nikt w końcu tego za nią nie zrobi. Figgówna była bardzo samodzielną osobą, nie prosiła o pomoc, kiedy faktycznie nie musiała się kimś wyręczać. Miała jednak świadomość, że z tą sadzą i dziwnymi śladami na ścianie nie będzie w stanie poradzić sobie sama, właśnie dlatego wspominała o tym swojemu przyjacielowi.

Nie zamierzała opuszczać dzisiaj cukierni, ciągle znajdowała sobie jakieś zajęcie, zapewne nie zmieni się to przez najbliższe tygodnie, wiele rzeczy musiało zostać naprawionych.

- Nie, nie, nie, Lady mówiłam Ci, że masz tam nie włazić, znowu będziesz cała czarna! - Nie mogła nie zareagować widząc, jak jej urocza, biała kotka wspina się po jednej z szafek. Kociak wydawał się nie przejmować jakoś zbytnio słowami swojej towarzyszki, tylko nadal wspinał się na jedną z wyższych półke. Figgówna dobiegła do niej - chociaż to może zbyt dużo powiedziane, dreptała na tych swoich wysokich szpilkach sby skutecznie uniemożliwić jej wysmarowanie się w sadzy. Oczywiście nie zdążyła.

- To tylko sierść, czemu się tak złościsz. - Odpowiedziała leniwie kotka, właśnie zwijając się w kłębek. - co ja mam z Tobą zrobić? - Norka zdecydowanie nie radziła sobie z kocim dzieciakiem, w takich sytuacjach okropnie brakowało jej Salema, który zginął śmiercią tragiczną podczas Beltane.

Usłyszała dźwięk dzwonka, który informował o tym, że ktoś wszedł do środka, Lady miała więc chwilę spokoju, bo Nora spojrzała w stronę drzwi.

Mierzyła wzrokiem mężczyzn, którzy pojawili się w środku. Odruchowo przesunęła po brzegu swojej sukienki, żeby nieco ją odciągnąć na dół - nie, żeby to zbyt wiele zmieniało. Figgówna miała tendencje do wybierania bardzo kusych ubrań. - Dzień dobry. - Rzuciła całkiem lekko. Kojarzyła jednego z mężczyzn, z racji na jego relację z Ambroisem, był też chyba jakąś rodziną Longbottomów, więc zakładała, że to może być jej wsparcie techniczne, które miało pomóc uporać się kobiecie z tym drobnym problemem który pojawił się podczas pożarów. Drugi wyglądał dość niebezpiecznie, ale wiedziała, że czasem wygląd może być zupełnym przeciwieństwem tego, co siedzi w człowieku, więc nie dała po sobie poznać, że jego aparycja może wzbudzać lekki niepokój. Zastanawiała się, jak to możliwe, że wszyscy znajomi Ambroisa, jak i on sam byli tacy ogromni, zdecydowanie stali w innej kolejce niż ona po wzrost.

Wyszła zza lady chcąc się przywitać, bo chyba wypadało to zrobić. Aktualnie nie malowała się jako rasowa przedsiębiorczyni, zresztą to miejsce też nie wyglądało najlepiej, ale liczyła na to, że jej wybaczą tą chwilową niesubordynację, próbowała się póki co odnaleźć w tym całym burdelu.

Albo Roman
Przygrzewają, odgrzewają
Potem wody dolewają
To zupa Romana
Wysoki - mierzy 193 cm. Elegancki, wyprostowany, z reguły z pogodnym uśmiechem na twarzy, ale często można również spotkać niecne ogniki w jego oczach, szczególnie kiedy przebywa w towarzystwie zaprzyjaźnionych sobie osób. Oczy szaroniebieskie, włosy ciemnobrązowe. Cechuje go nieskazitelnie gładka skóra, bez jakichkolwiek niedoskonałości. Nie uświadczy żadnych blizn. Ubiera się elegancko, zawsze adekwatnie do sytuacji. Bywa, że w jego towarzystwie kręci się biały, puchaty kot.

Romulus Potter
#6
06.06.2025, 22:07  ✶  
– Jesteś sceptyczny, bo źle na to patrzysz. Pomyśl, ile tragedii mógłbyś uniknąć w swoim życiu, gdybyś był choć odrobinę przezorny? Może to nie komety. Może nie one nam zagrażały, ale coś mogło. Wiesz, efekt motyla. A wejście tu o tej porze mogło powstrzymać resztę – stwierdziłem, gotów wygłosić dłuższe przemówienie na ten temat, ale Benjy właściwie mnie obrażał. A właściwie, obrażał mój sok.
Ignorant na całego! Gdyby nie sok, wyglądałbym teraz pewnie tak jak on. A tak... prezentowałem się wręcz wyśmienicie. Zapewne pomogło też poranne przelewanie wody przez mój runiczny lejek. Jak nic oczyszczał ją z tego zaklątwionego badziewia. Byłem zdrów jak ryba, a nawet bardziej!
– Nie mogę mieć kaca. Nie mogę być niedospany. Nie mogę wyglądać nagannie – wyliczyłem z naciskiem i się spięło, bo czas przyspieszył. Już gonił, więc zaniemówiłem nie tylko przez zegarek, przez pchanie Benka do przodu, ale też przez jego kolejną ignorancję, tym razem objawiającą się nieznajomością mojego przecudownego gwiezdnego pyłu i… BRAKIEM CZEKOLADOWYCH ŻAB?!
Aż sam zapomniałem się przywitać, choć uznałem to wcześniej za niezwykle ważne.
– JAK TO ŻADNYCH ŻAB?! – podniosłem głos, oburzony, wpatrując się w jego twarz i dopiero teraz dostrzegając róż. Róż, róż, róż. No tak. Dużo różu. Trochę sadzy. Było brudno, ale to pewnie przez pożary...
Ale to i tak nie najważniejsze, bo właśnie weszliśmy do środka. Była trzynasta zero dziewięć. Zapewne Nora, właścicielka, właśnie mówiła nam dzień dobry, witając się z nami w bardzo… takiej fajnej sukience. I wcale nie gorszych, a nawet lepszych butach. Nie mogłem się powstrzymać i przemknąłem wzrokiem ze trzy razy wzdłuż jej nóg.
Zreflektowałem się po czasie i ukłoniłem się nieznacznie.
– Dzień dobry! – zawołałem, rozkładając ręce, jakbym witał się ze światowej sławy gwiazdą rocka. Ale nie, to było coś więcej. Piękna, przecudowna kobieta, która potrafiła robić wyjątkowe żaby dla wyjątkowego faceta. – Romulus Peter Potter, dla ciebie Romek – przedstawiłem się natychmiast, pokonując tych kilka kroków, które nas dzieliły, by przytulić ją do siebie... albo siebie do niej. Była zaskakująco niska jak na tak WIELKĄ KOBIETĘ, ale tak już bywało. Po prostu stała w kolejce po kulinarny kunszt, a nie jakieś prozaizmy typu wzrost.
Ach, te uda...
Dobrze. Co ja tu...
– To Benjy. Jesteśmy tu od Roise’a… W sensie – Ambroise’a, w sprawie klątwy. Ale nie odmówimy, jeśli zapodziały ci się gdzieś pod sukienką czekoladowe żaby w miodzie, posypane przez przypadek – albo i całkiem umyślnie – solą himalajską i gwiezdnym pyłem? – zapytałem, prostując się. Dzięki temu mogłem też z bliska zlustrować jej biust i ogólnie każdy skrawek ciała, jakbym rzeczywiście szukał tych żab. Trochę szukałem. Trochę podziwiałem.
– Cóż, ja tu jestem dla uroku osobistego, a Benjy odprawi swoje mroczne rytuały, żeby kawiarnia wróciła do normalności – przyznałem, robiąc krok w bok, by miała też widok na naszego Ser Pano Ignoranto. – Benciu, uśmiechnij się do pani – rzuciłem z diabelskim błyskiem w oku.
Local Dumbass
Don't you want to stop drop and roll
Til the whole thing burns
Like you earned the flame
It's all the same
bardzo wysoki - 196 cm / atletyczna sylwetka / ciemnobrązowe, półdługie włosy / brązowe oczy / cztery złote kolczyki (małe kółka) w lewym uchu / poparzenie na szyi od prawej strony i części prawego ucha / nadkruszona prawa trójka / luźny, praktyczny styl ubioru / wytatuowany pod rękawami skórzanych albo materiałowych kurtek / sprężysty krok, jakby zawsze gdzieś się spieszył / "francuski" akcent - miękkie r, zmiękczone głoski, cichy głos

Benjy Fenwick
#7
07.06.2025, 01:38  ✶  

Akurat kończyłem ostatniego papierosa - zdecydowanie już nie czwartego tego dnia, jasne, że nie - kiedy Romek zaczął filozofować o efekcie motyla i przezorności, a ja, ledwo trzymając się na nogach z powodu kaca, niedoboru snu i ogólnego braku wiary w cokolwiek o trzynastej dziewięć, byłem gotów po prostu wywrócić oczami i umrzeć - tu i teraz, stojąc w pionie, ale nie... Nie dane mi było zezgonować w spokoju, bo Romulus był już w trybie: „Przemówię ci do rozsądku, nieudany eksperymencie społeczny.” - jak zwykle, nie miał w tym żadnych hamulców. Spojrzałem na Pottera spod przymrużonych powiek, mówił jak nawiedzony kaznodzieja z mugolskiego kanału kablówki, który zamiast głosić zbawienie, nawoływał do szacunku wobec godzin.
- Nie jesztem ignolantem. - Mruknąłem w jego stronę z niejaką urazą, choć głównie dlatego, że przypomniał mi, jaka jest pora dnia - za wczesna, powinienem spać. - Po plostu nie jesztem gotowy na twoją gadkę o efektach motyla. Motyle to pasoszyty, stołują szię na zwłokach, a tlagedii, to mosze bym uniknął, gdybym po plostu cię dziś nie zablał... - Mruknąłem, nie wyjmując jeszcze papierosa z ust, ale to nie była rozmowa, w której miałem szansę wygrać - Romek miał cały wszechświat po swojej stronie, grafik, i runiczny lejek. Ja miałem kaca - w sam raz na pogrzeb, nie na towarzystwo Romeczka i jego fryzury. On wyglądał, jak młody bóg - oczywiście twierdził, że to od soku, od lejka i od modłów do Jutrzenki,  tak naprawdę po prostu miał więcej szczęścia w loterii genowej i więcej rozumu, żeby nie zadzierać ze światem - ja... Szkoda gadać, ale nie oszukujmy się - nie wierzyłem w jego lejek runiczny, teorię efektu motyla ani w to, że spożywanie domowego soku z mandragory zmieszanego z sokiem z owoców czarnego bzu pozwala zachować świeży wygląd twarzy po trzech dniach picia i dwóch godzinach snu, ale problem polegał na tym, że on wyglądał naprawdę dobrze. Ja - niekoniecznie.
Miałem już nawet gotową odpowiedź na jego tyradę o motylach i przezorności, ale wtedy wepchnął mnie w drzwi tej cukierni z takim impetem, jakby zaraz miał ogłosić nadejście mesjasza. Oczywiście - siebie. Ja za to ledwo odsunąłem się od futryny, której o mało nie pocałowałem z rozpędu, gdy mnie pchnął. Nie spodziewałem się tego - a już byłem pchnięty do przodu, przekroczyliśmy próg, zegarki wskazały godzinę zero, wszechświat nie eksplodował - co było pewnym zawodem - i znaleźliśmy się w środku. Była dokładnie trzynasta dziewięć - nie wcześniej, nie później - tak jak sobie nasz czarujący zegarmistrz zażyczył. Weszliśmy do środka, gdzie unosił się zapach cukru, cynamonu i czegoś, co niepokojąco przypominało spaleniznę. Romulus od razu poderwał się jak jakiś cholerny pelikan nad taflą wody, gotów nurkować za czekoladowo-miodową żabą. A potem się zaczęło - zaryczał, jakby właśnie usłyszał, że jego rodzinna linia zostaje pozbawiona dziedziczenia, albo, co gorsza, wykreślona ze skorowidzu. Następnie przywitał się tak, jakby rzeczywiście groziło nam jakieś nieziemskie nieszczęście, gdyby nie wypowiedział odpowiedniej formuły powitalnej.  Potem było tylko gorzej - przywitał się z Eleonorą Figg, jak z królową balu, jakby był jednocześnie jej zaginionym chłopakiem i klientem z ważną kartą stałego bywalca, i zapewne planował zapisać ten moment w dzienniku osobistym - pomiędzy wpisem o lewoskrętnej wodzie a przepisem na sok z korzenia asfodelusa - flirt, monolog, uderzenia urokiem osobistym. Wzrok, który błądził po kobiecie tak swobodnie, jak gdyby Roman rzeczywiście szukał tych żab po całym jej ciele. Przez chwilę miałem ochotę wycofać się dyskretnie do świata nieżywych, gdzie nie istnieją ani pyły gwiezdne, ani deadline’y dla książek o magipsychiatrii, ani Romulus Peter Potter, samozwańczy cudotwórca, zaklinacz komet, profeta, poeta, mesjasz i specjalista od zasad życia towarzyskiego.
- Romek, nie gap szię, jakbyś miał zjeś właścicielkę lasem s szabami... - Rzuciłem pod nosem, nie odrywając wzroku od zawiasu drzwi, na którym było podejrzanie dużo popiołu. Nie czekałem na odpowiedź - wszedłem głębiej, przeciągając dłonią po framudze drzwi - nie, żeby tu waliło klątwą - przynajmniej nie od razu, ale...
Obróciłem się powoli w stronę kobiety, która - swoją drogą - miała rzeczywiście urocze nogi i biust, i buty (niekoniecznie w tej kolejności), ale nadal była osobą, do której przyszedłem rozpracować klątwę, a nie ją adorować. Poprawiłem ramiączko torby, która zsunęła mi się z barku, i wreszcie podniosłem wzrok na twarz kobiety. Eleonora, Nora, panna Figg, czy jak tam... To chyba musiała być ona, skoro nas powitała. Spojrzałem na osobę, która miała być Eleonorą Figg - wyglądała dokładnie tak, jak opisał ją Ambroise, czyli wcale, bo Ambroise zapomniał wspomnieć o czymkolwiek poza „jest moją przyjaciółką, weź jej pomóż.” Wtedy Romuś znów się odezwał... Rzucił jeszcze kilka słów - z błyskiem w oku, który sugerował, że świetnie się bawił moim kosztem, i tak, użył tego przeklętego „Benciu!”, jakbym miał trzy latka, trzy i pół.
Westchnąłem ciężko - nie teatralnie, po prostu fizycznie nie byłem w stanie dłużej tego w sobie trzymać. Nie uśmiechnąłem się, albo raczej - uśmiechnąłem się po swojemu, czyli wykrzywiłem usta w sposób przypominający grymas człowieka, który właśnie uzmysłowił sobie, że zostawił czajnik na gazie, mieszkanie otwarte, a poza tym zgubił różdżkę. W rzeczywistości stało się coś jeszcze gorszego - zabrałem Pottera. Chciałem, żeby się odciążył od myślenia o książce, myślałem, że może mu to pomoże, ale... Nie przewidziałem, że jego wersja odreagowywania to będzie tragikomedia w trzech aktach, zaczynająca się od „Benjy, spadną komety!”, a kończąca na „Czy te żaby są pod twoją sukienką? Nie, to nie moja drewniana różdżka w tej kieszeni...”
Zacisnąłem zęby, żeby nie burknąć, że się właśnie uśmiecham, tylko mam dokładnie taką twarz, jaką mi moje życie zapewniło, i byłbym od niego dużo sympatyczniejszy, znacznie bardziej przystojny i czarujący, gdyby - tak jak jemu - oszczędzono mi paru solidnych pierdolnięć, ale uznałem, iż szkoda energii. Romek był jak ten sok z selera i pokrzywy - rzekomo dobry, może i pełen pozytywów, ale jak ci się nie chce żyć, to nie przełkniesz tego z radością, nie tego dnia, nie o tej godzinie.
Nawet jakbym chciał się tak naprawdę, naprawdę, naprawdę uśmiechnąć, uśmiechem No. 5, to na kacu miewałem kłopot z przypomnieniem sobie, które mięśnie za to odpowiadają.
- Benjy, tak, Fenwick. Klątwołamacz. - Potwierdziłem lakonicznie, zerkając gdzieś ponad jej ramieniem, w kierunku półek z łakociami, które wyglądały jak wyrwane z marzeń rozpuszczonego bachora. Zawiesiłem wzrok na ladzie, gdzie stała miska z jakimiś różowymi piankami, zrobiło mi się jeszcze bardziej niedobrze. - Ambloise mówił, sze coś tu szię nie zgadza, sze to nie tylko sadza po poszase, to... Siedzi głębiej. Ostatnio działy szię tu… Szeszy. - Zasugerowałem cicho, żebyśmy przeszli do tematu, kierując wzrok ku sufitowi - w tym momencie zauważyłem, że z sufitu sączy się delikatna struga światła, w której unosi się ni to dym, ni to pył. Starałem się skupić - przecież miałem tu pracować. Nie znałem Eleonory Figg, ale znałem Ambroise’a na tyle, by wiedzieć, że jeśli polecał mi zająć się tą klątwą, to znaczyło, iż w grę wchodziło coś poważniejszego, niż zaklęcie psujące smak czekoladowych żab w miodzie, gwiezdnym pyle i soli.
Odwróciłem się znów do Eleonory, która przyglądała mi się z dziwnym połączeniem niepokoju i… Może ciekawości? Chciałem ją zapewnić, że jestem profesjonalistą i nie będę powtarzać czynów mojego kolegi, ale Romek znowu się wtrącił z czymś o „mroku” i „rytuałach”, jakbyśmy przyszli robić sabat, a nie diagnostykę klątwy.
- Lany, Lomek... - Mruknąłem pod nosem, zbyt zmęczony, żeby się nawet zirytować. Zawiesiłem spojrzenie na Norze - spokojnie, bez czaru. Nie wyciągałem ręki na przywitanie - nie z braku manier, po prostu miałem na niej ślady po ostatniej robocie, które jeszcze się nie zagoiły, a poza tym, gdybym podszedł bliżej, byłem pewien, iż zaczęłaby mi się bardziej przyglądać - wyłapałaby te lekkie poparzenia, blizny, a ja nie lubiłem, jak ktoś sympatyczny - ona na taką wyglądała - na nie patrzył z litością albo zaintrygowaniem. A patrzyli - zawsze. Czasami przyjaźnie, empatycznie, a czasami, jakby chcieli ocenić, czy nadaję się do bycia w „Magomedycznym Przeglądzie Objawów Niepożądanych po stykaniu się z Gównem.” Szczególnie, gdy zaczynaliśmy rozmawiać.
- Pszeplasam za niego. Wpadł do kociołka, kiedy był mały, nie zdobył supelmocy, za to ma pelmanentnie niedotleniony mózg. - Powiedziałem cicho do Eleonory, łapiąc jej spojrzenie i unosząc brew. - Zwykle plasuję sam. To… Ekspelyment... Społeszny... I nigdy więsej go nie powtószę. - Spojrzałem na niego, spojrzałem na nią, i jakoś się uśmiechnąłem - półgębkiem, jak człowiek, który nie ufa światu, ale lubi ładne kobiety. Potem rozejrzałem się po cukierni - róż, róż, wszędzie róż, ale pod spodem było coś innego, ciężkiego,  zawieszonego w powietrzu jak dym po spalonym ognistym zaklęciu. - W kadzdym lasie… Pani?  Panno? Figg. Eleonolo? - Zwróciłem się bezpośrednio do niej, całkiem grzecznie. -Muszę obejś to miejsce, zajsześ na zaplecze, obejsześ piwnicę, jeśli ją mas, i piętlo lub piętla, jeszeli naleszą do lokalu. Im mniej mnie ktoś bęsie zagadywał, tym szybciej szię z tym uwinę, ale najpielw potsebuję kilku infolmasji. Kiedy pielwszy las zauwaszyła pani... Zauwaszyłaś, sz coś tu… Nie gla?


[Obrazek: 4GadKlM.png]
Landrynka
She could make hell feel just like home.
Można ją przeoczyć. Mierzy 152 centymetry wzrostu, waży niecałe pięćdziesiąt kilo. Spoglądając na nią z tyłu... można myśleć, że ma się do czynienia z dzieckiem. Buzię ma okrągłą, wiecznie uśmiechnięte usta często muśnięte błyszczykiem, bystre zielone oczy. Nos obsypany piegami, które latem zwracają na siebie uwagę. Włosy w kolorze słomy, opadają jej na ramiona, kiedy słońce intensywniej świeci pojawiają się na nich jasne pasemka. Ubiera się w kolorowe rzeczy, nie znosi nudy i szarości. Głos ma przyjemny dla ucha, melodyjny. Pachnie pączkami i domem.

Nora Figg
#8
07.06.2025, 21:09  ✶  

Nora była u siebie, powinna czuć się pewnie, prawda? Mimo wszystko nieco przytłaczała ją obecność mężczyzn. Oczywiście zdawała sobie sprawę z tego, że Ambroise nie podesłał jej by tutaj byle kogo, tak czy siak podchodziła jednak do nich z dozą ostrożności. Przynajmniej na początku. Czuła, że jeden z nich mierzył ją wzrokiem, nie dało się tego nie zauważyć. Starała się jednak nie dać po sobie poznać, że wzbudza w niej to dyskomfort.

Dość szybko znalazł sie tuż obok niej i nim zdążyła zrozumieć, co się dzieje zachowywał się, niczym jej przyjaciel. Stała jak słóp soli, nie do końca wiedziała, jak zareagować na takie wylewne przywitanie. W końcu się odsunęła o krok, potrzebowała odrobinę przestrzeni. Romulus Peter Potter okazał się być bardzo wylewnym człowiekiem, chyba się tego nie spodziewała. Musiała jednak dość szybko dostosować się do sytuacji, żeby nie było.

- Nora Figg, ale to pewnie panowie już wiedzą. - Spodziewała się, że Greengrass poinformował ich kto miał dla nich zlecenie do wykonania.

- Nie mam w zwyczaju trzymać swoich słodkości pod ubraniami... - Zaczęła całkiem lekkim tonem, jak na taką sugestię. Musiała ugryźć się w język, aby nie palnąć czegoś bardziej nieprzyjemnego, bo przecież znaleźli się tutaj, aby jej pomóc.

- Myślałam, że te żaby są dla chrześniaka Roisa, nie spodziewałam się, że ich amatorem jest ktoś inny. - Mylnie założyła, że to specjalne zamówienie było dla Fabiana, okazało się jednak, że Roise miał w swoim gronie duże dziecko, które było entuzjastą tych bardzo wyszukanych słodkości.

Przeniosła wzrok na drugiego z mężczyzn i zawiesiła swoje spojrzenie na nim na krótką chwilę. To on był specjalistą od klątw. Dobrze założyła, wyglądał na kogoś takiego, miał taką dziwną aurę, albo jej się wydawało? Cóż, jeśli chodzi o tę dwójkę stojącą przed nią, to właśnie tak by założyła. Benjy wyglądał na kogoś, kto miał jej pomóc, bez urazy panie Potter...

Tak właściwie to zupełnie do siebie nie pasowali, gdyby nie to, że weszli tutaj razem, rozmawiali przy tym, to Norka nie założyłaby, że się znają. Byli trochę jak noc i dzień, ale nie zamierzała zastanawiać się nad tym, dlaczego i czy się przyjaźnią, czy tam koleżankują.

- Spokojnie, jestem przyzwyczajona. - Machnęła przy tym ręką od niechcenia. Benjy nie miał ją za co przepraszać. Figgówna na swojej drodze życia spotkała naprawdę różnych ludzi i Romulus nie był na szczycie listy najdziwniejszych osób, które miała okazę poznać.

- Warto przeprowadzać takie eksperymenty, aby zdać sobie sprawę, że czasem nie ma sensu zmieniać dotychczasowych przyzwyczajeń. - Powiedziała jeszcze, chociaż może nie powinna tego komentować.

- Na pewno znajdę jakieś żaby, tylko może nieco później? - Przeniosła spojrzenie na Pottera. Nie chciała go rozczarować i miała wrażenie, że to głównie te nieszczęsne żaby były jego powodem wizyty w tym miejscu.

- Panno, ale wystarczy Nora. - Nie było sensu sięgać po niepotrzebne konwenanse, skoro Benjy miał zająć się jej problemem, nie lubiła sztucznego dystansu między ludźmi, raczej stawiała na bezpośredniość.

- Parter jest mój, nie wiem, co z resztą budynku, póki co nikt się nie skarżył na podobne problemy. - Może powinna pójść do swoich sąsiadów i się upewnić, że klątwa męczy tylko ją, jednak wydawało jej się, że gdyby coś się działo, to dość szybko by ją odwiedzili.

- Możesz obejrzeć każdy kąt, czego tylko potrzebujesz. - Wiedziała, że było to dość istotne dla sprawy i nie zamierzała utrudniać mężczyźnie jego pracy, zresztą skoro przyszedł tutaj pomóc poradzić jej sobie z tym problemem, bo była to jego praca, to zapewne jemu zależało równie mocno co jej na tym, by załatwić sprawę, wtedy jedno i drugie będzie zadowolone, czyż nie? Tak to już jest w podobnych biznesach.

- To zaczęło się podczas pożarów. Było tu trochę osób, wiadomo, ludzie szukali schronienia, przyjęłam ich pod swój dach. - Nie miałaby serca wyrzucić kogokolwiek na ulice, które pochłaniał ogień, to było dość normalnym zachowaniem, prawda? Nie wspominała oczywiście o tym, że Zakon Feniksa zrobił sobie tutaj tymczasową bazę, do której trafiali poszkodowani mugolacy, bo to akurat nie było istotne dla sprawy.

- Już tamtej nocy zauważyłyśmy, że na szyi jednej z kobiet pojawił się ślad dłoni, tuż po tym, jak się obudziła. Do tego ten popiół, nie chce zejść, nie mogę się go pozbyć, próbowałam prostymi zaklęciami, ale też zwyczajnie to zmyć i niestety nic z tego. - Przeniosła spojrzenie na szafkę, a właściwie to na swoją kotkę, która leżała tam zwinięta w kłębek, jej ogon znowu był czarny, westchnęła jedynie ciężko, bo powoli miała tego dość, ileż można walczyć z sadzą, to naprawdę było męczące.

- Potrzebujesz jeszcze jakichś informacji? Zupełnie nie wiem, co może być istotne, nie znam się na klątwach, ale o tym pewnie Roise również wspomniał. - Nie bez powodu potrzebowała specjalisty. Jej brat aktualnie musiał zniknąć z Nory, bo nie mógł tutaj spać przez to, co działo się w środku, więc trochę została zdana na siebie samą, miała sporo szczęścia, że Greengrass dość szybko wysłał do niej profesjonalne wsparcie.

Albo Roman
Przygrzewają, odgrzewają
Potem wody dolewają
To zupa Romana
Wysoki - mierzy 193 cm. Elegancki, wyprostowany, z reguły z pogodnym uśmiechem na twarzy, ale często można również spotkać niecne ogniki w jego oczach, szczególnie kiedy przebywa w towarzystwie zaprzyjaźnionych sobie osób. Oczy szaroniebieskie, włosy ciemnobrązowe. Cechuje go nieskazitelnie gładka skóra, bez jakichkolwiek niedoskonałości. Nie uświadczy żadnych blizn. Ubiera się elegancko, zawsze adekwatnie do sytuacji. Bywa, że w jego towarzystwie kręci się biały, puchaty kot.

Romulus Potter
#9
13.06.2025, 09:51  ✶  
A zbyłem uwagi Benka machnięciem ręki, jakby była czarodziejską różdżką, a on miał właśnie supłane usta. Wcale nie zamierzałem jej zjadać, co najwyżej skosztować. Ale… to za obopólną zgodą i, cóż, musiałem też dopytać Ambroise’a, jakie dokładnie łączyły go relacje z Norą Figg. Może mieli romans albo coś? Nie chciałem stawać mu na drodze do szczęścia… Przynajmniej nie zawsze. Działałem pod tym kątem wybiórczo, a słodki obraz Norki wcale nie pomagał w zestawieniu z tą moją wybiórczością. Poza tym oszalałem na punkcie Geraldine, więc raczej preferowałem by był jej wierny.
I żartowałem sobie z tymi żabami pod sukienką… A może jednak nie? Cóż, ostatecznie miałem ich tam nie znaleźć.
– Wszystko możliwe z żabami, więc spodziewam się ich wszędzie – zaśmiałem się, jakby to był hermetyczny żart, który rozumiała tylko Norka. Oczywiście nie brałem pod uwagę takiego ŻABOWEGO IGNORANTA, JAKIM BYŁ BENEK. Cóż, niezależnie od efektu, kontynuowałem oczywiście swoje wywody. – Ech, dzieciaki to ignoranci. Będą zadowolone z każdego słodkiego przysmaku... A ja? Ja jestem koneserem. Wręcz ubóstwiam pani dzieła, stąd to uwielbienie.
Oczy mi rozbłysły, kiedy usłyszałem obietnicę żab. Z realizacją w niedalekiej przyszłości i z pełnym zaangażowaniem.
– Widzisz, Benek?! Wystarczy zagadać, czego nie zrobiłeś. Żaby będą... i JA CI DAM EKSPERYMENT SPOŁECZNY! Zaraz zrobię ci takich siedemset, po czym napiszę książkę pod tytułem Dziwne zachowania Benedictusa Pochmurnusa – stwierdziłem, nieco urażony, ale jednak bardziej rozbawiony jego dziecinnym zachowaniem. Miał za złe światu, mnie i zapewne Ambrożemu, że po imprezie musiał wstać po południu, zamiast spać do wieczora. Kurczę, tak się nie dało. Takim oto sposobem przesypiał życie, a na to znalazłoby się kilka bardzo trafnych diagnoz psychiatrycznych.
Może miał depresję? Albo licho w przewodzie pokarmowym...? To czasami odbijało się czkawką, właśnie poprzez niechęć do życia i do najwierniejszych przyjaciół.
Nie zamierzałem się jednak dzielić spostrzeżeniami publicznie. Przynajmniej na razie. Byłem przecież profesjonalistą w swoim fachu, ale też przyjacielem Benka. Więc jeśli mnie sprowokuje, to zrobię mu tu jesień średniowiecza: rozpiszę jego psychikę w ogóle, rozłożę na czynniki, zanalizuję, wykorzystując skomplikowane opracowania numerologiczne, a na koniec – kiedy już będzie spał – obudzę go i zacznę opowieść od nowa. I tak do skutku. Póki nie wysłucha całości albo nie przyzna mi racji. Tej jedynej, słusznej racji, że jestem cudownym chłopcem, a nie, że mam niedotleniony mózg.
– Proszę się nie obawiać, wcale nie mam niedotlenionego mózgu. Jestem specjalistą w dziedzinie magimedycyny... a nie klątwołamaczem z tomografią na języku – stwierdziłem, wpatrując się w Benka i pospieszając go. – Zajmij się oględzinami, magimedyku. Te ściany potrzebują leczenia, czyszczenia i odświeżenia... Aż szkoda mi tak przepięknej kawiarni – dodałem, rozglądając się wokół z nostalgią.
A mogłem tu przyjść przed pożarami, rozkoszować się aurą, prawdziwą aurą tego miejsca, zjeść w spokoju żaby... Ale nie zrobiłem tego. Trzeba było to naprawić.
Oparłem się o blat, wpierw szukając takiego niezabrudzonego kawałka. U mnie w mieszkaniu robił się podobny syf… Ciekawe, czy i ja nie będę wkrótce potrzebował pomocy Benka. Bo wyglądało to podobnie, niepokojąco podobnie, stąd jeszcze tam nie spałem. Miałem alergię na brud.
Local Dumbass
Don't you want to stop drop and roll
Til the whole thing burns
Like you earned the flame
It's all the same
bardzo wysoki - 196 cm / atletyczna sylwetka / ciemnobrązowe, półdługie włosy / brązowe oczy / cztery złote kolczyki (małe kółka) w lewym uchu / poparzenie na szyi od prawej strony i części prawego ucha / nadkruszona prawa trójka / luźny, praktyczny styl ubioru / wytatuowany pod rękawami skórzanych albo materiałowych kurtek / sprężysty krok, jakby zawsze gdzieś się spieszył / "francuski" akcent - miękkie r, zmiękczone głoski, cichy głos

Benjy Fenwick
#10
15.06.2025, 17:54  ✶  
Nie wiedziałem, co Romeczek jadł na śniadanie, ale obstawiałem, że w swoim soczku miał jeszcze mieszankę grzybów halucynogennych, był jak szczeniak na dragach - kręcił się, gadał, wzdychał, aż zastanawiałem się, czy mogę go zamurować w ścianie i później udawać, że był częścią ofiar klątwy - człowiek nie powinien mieć aż tyle energii o tej porze dnia, ani żadnej innej, zwłaszcza nie w środku przeklętej kawiarni. Nie miałem siły tłumaczyć, że nie nazywam się Benedictus, nigdy się tak nie nazywałem, i jeśli jeszcze jeden raz spróbuje wypowiedzieć to imię, uznając je za pełną wersję imienia Benjy, które nosiłem, to puszczą mi nerwy - nie odzywałem się, chociażby dlatego, że znałem go zbyt długo - wystarczyło jedno słowo, a w odpowiedzi dostałbym kaskadę dygresji, z czego połowa dotyczyłaby mojej psychiki i życia uczuciowego, a druga - jego najnowszych pomysłów na zbawienie świata, nie, przepraszam - zbawienie mnie, bo najwyraźniej ostatnio się pogubiłem. Romeczek miał tę przykrą cechę, że mówił na głos wszystko, co pomyślał, a ja miałem tę jeszcze gorszą, że wszystko słyszałem, i niestety rozumiałem, co było najgorsze, bo nie mogłem po prostu machnąć ręką i uznać, że plecie bzdury - bo pletł, owszem, ale w tych bzdurach zawsze był jakiś okruch racji, a racja była taka, że faktycznie wolałbym teraz być wszędzie indziej - absolutnie wszędzie indziej, ale nie, nie pogubiłem się, po prostu byłem zmęczony, i nie - nie w tym romantycznym, melancholijnym sensie, tylko w tym dosłownym - byłem przeciążony, niewyspany, z bólem kręgosłupa i kacem. Mentalnie chciałem być gdzieś indziej, chociażby w moim łóżku. Z herbatą z prądem albo... Ale to był już zupełnie inny temat, którego nie miałem siły rozważać - nie, gdy miałem zlecenie, ta potrzeba przysłała mnie tu z samego rana - czyli o trzynastej dziewięć - potem... Potem wrócę, pójdę spać, i może, jeśli świat będzie wyjątkowo łaskawy, obudzę się przy kimś znacznie przyjemniejszym niż Romulus Potter.
Nie skomentowałem monologu Romeczka - mógłbym, ale znałem go na tyle dobrze, by wiedzieć, że to tylko rozkręci spiralę, zresztą, widziałem, że już się nakręca - miał ten błysk w oku, który pojawiał się tuż przed momentem, kiedy zaczynał czytać ludzi jak otwarte księgi, przynajmniej we własnym mniemaniu, nazywał to „brutalnie szczerym i trafnym diagnozowaniem rzeczywistości”, czy jakoś tak, ale ja wiedziałem, że to po prostu jego sposób na ukrycie tego, iż nie potrafił trzymać języka za zębami, paplał trzy po trzy, przez co ludziom odbijała szajba i - pyk - miał materiał do książek. No, cóż, ja potrafiłem trzymać mordę na kłódkę, i zamierzałem to robić, przynajmniej dopóki nie skończę tego zlecenia. Wsunąłem ręce do kieszeni kurtki, wsłuchując się w głos kobiety, która - w przeciwieństwie do mnie - najwyraźniej jeszcze nie zdążyła znienawidzić dzisiejszego dnia.
- Mhm. - Odchrząknąłem i skinąłem głową w stronę Nory, ona przynajmniej była konkretna - była uprzejma, konkretnie uprzejma - lubiłem taki typ ludzi, nie za gładcy, nie za szorstcy, po prostu przyzwoicie rzeczowi. Tyle dobrego. Kiedy poprosiła, żeby mówić jej po imieniu, skinąłem głową - bez uśmiechu, bez komentarza, tylko głowa w górę, raz, potem w dół, koniec, zapisane. Nie dlatego, że potrzebowałem jakiejkolwiek poufałości - po prostu nie miałem siły drążyć różnicy między panną a panią, Eleonorą a Norą, a już na pewno nie o tej godzinie, w takim stanie. Nora - nie panna, nie właścicielka kawiarni, nie ofiara klątwy - po prostu Nora. Nie próbowała czarować słodkimi manierami ani zadawać pytań, które nic nie wnosiły - to się chwaliło, ale i tak miałem ochotę uciec stąd jak najszybciej, zanim Romeczek zacznie monologować o empatii ścian, które należało leczyć. Odetchnąłem, niechętnie odrywając się od najczystszej powierzchni w pomieszczeniu - kawałka blatu, który udało mi się zająć zanim Potter zaczął znowu trajkotać. Zerknąłem na niego przelotnie - uśmiechał się do siebie zadowolony, jakby właśnie wygrał konkurs na najbardziej irytującego człowieka roku, jeśli nie istniała taka kategoria, należało stworzyć osobną statuetkę tylko dla niego - czekoladową w kształcie żaby.
Przeszedłem kilka kroków, zerkając na ściany - popiół, sadza - ciężka, jakby tłusta, nienaturalna - cokolwiek to było, nie powstało z przypadku.
- Tylko paltel jeszt twój... - Powtórzyłem za Norą, bardziej do siebie niż do niej. - Ale to, sze nie słysysz skalg s wyszszych piętel, nie znaczy, sze nic szię nie dzieje. Takie szeszy loschodzą szię nielówno...
No, pewnie, że się nie skarżyli - ludzie nie mają pojęcia, że są przeklęci, dopóki nie zaczynają się im palić firanki albo nie widzą własnego odbicia bez twarzy, a czasem nawet wtedy mają to gdzieś, dopóki chłodziarka na piwo działa. Pożary - oczywiście, że pożary, wszystko ostatnio zaczyna się od pożarów, i wszystko kończy się przekleństwami rzucanymi półprzytomnie przez kogoś, kto myślał, że jeśli przytuli i przyjmie do siebie staruszkę, to automatycznie otrzyma odpust zupełny. Znałem ten wzór - ludzie są pełni dobrej woli, ale nie wszyscy, których wpuszczają, mają czyste ręce , albo dusze.
- Losejszę szię, nie zajmie to długo. - Burknąłem tylko - głos miałem chropowaty, ale to była norma. - Dobsze. - Odchrząknąłem. - Zacznijmy od tego, co widzę, zanim pszejdziemy do tego, czego nie widaś. - Nie dodawałem, że robiłem to już tyle razy, że mógłbym równie dobrze przejść przez pomieszczenie z zamkniętymi oczami i wskazać siedem najczęściej nawiedzanych miejsc będących potencjalnym katalizatorem - klątwy miały swoje nawyki. Zamrugałem - zbyt długo już tu stałem, za mało zrobiłem. Spojrzałem na ściany, tynk przy framugach wyglądał na przybrudzony, popiół był lekko dostrzegalny w powietrzu - nie unoszący się, tylko w nim tkwiący, jakby wgryzł się w samą strukturę rzeczywistości. Kotka, którą dopiero zauważyłem na szafce przewróciła się na bok, odsłaniając sadzę na ogonie. Rzuciłem jej krótkie, spojrzenie - nie wyglądała na zadowolona. Zrobiłem kilka kroków przez pokój, w myślach, rozstawiałem punkty zaczepienia, ustalałem, gdzie mogło być epicentrum. Czasem klątwa zachowuje się jak grzyb - rozprzestrzenia się pod ziemią, niewidoczna, a potem bach! - z dnia na dzień masz salon pełen trupów uduszonych w nocy, nie tylko zapach spalenizny. Zatrzymałem się przy framudze drzwi na zaplecze, przysuwając palce do drewna, jeśli coś tu wpełzło razem z tłumem ewakuowanych, zostawiło po sobie ślad. Klątwy były różnorodne, ale miały swoje schematy. Zrobiłem kilka kroków w prawo - każdy, kto znał się choć trochę na klątwach, wiedział, że one lubią osiadać w narożnikach - nie bez powodu w niektórych kulturach unikało się kątów prostych.
- Dobsze... - Rzuciłem z niejakim wysiłkiem, bo gardło miałem suche jak pergamin. - Na lasie nie plóbuj więcej tego zmywaś. - Rzuciłem do Nory. - Zostaw to, jak jeszt, jeśli uszyjes złego zaklęsia, moszes tylko pogolszyś splawę. Takie szeszy często szię szywią intelwensją. Chcą, szebyś zaleagowała. Im więsej plób, tym silniejsze staje się ich zakoszenienie.
Nora powiedziała o kobiecie ze śladem dłoni. Zapisałem to w głowie jako kluczowy szczegół - dotyk, fizyczny odcisk, to nigdy nie wróżyło nic dobrego.
- Miałaś tu kogoś, kto... Był balso lanny? Mosze umielająsy? Kogoś, kto balso, ale to balso szię bał? Albo wlęsz pszeciwnie, był nawet za spokojny? - Rzuciłem przez ramię. Klątwy nie muszą być rzucone. Niektóre... Po prostu się dzieją, pojawiają się, jak wilgoć w ścianie. Czasem są wynikiem czyjegoś cierpienia, żalu, śmierci, wystarczy, że ktoś zostawi po sobie wystarczająco dużo bólu. To często tak się zaczynało. Ktoś otworzył dom, wpuścił ludzi, dobrze zrobił, z moralnego punktu widzenia, ale niektórzy z tych ludzi przynoszą ze sobą coś więcej niż tylko nadpalony bagaż i rozpacz w oczach, przyciągahą coś. Albo coś przyszło samo... Dziwne rzeczy lgnęły do ciepła, do bezbronności, do otwartych drzwi, i zostawały.
Nie musiałem się rozgadywać - wiedziałem, że zrozumie, nie wyglądała na głupią, a ja i tak nie miałem ochoty robić z tego wykładu. Kiedyś może bym się wysilił - dawniej, kiedy byłem jeszcze nowy w zawodzie, i chciałem udowodnić światu, że znam się na rzeczy. Teraz? Teraz po prostu robiłem swoje - im mniej gadania, tym szybciej można wrócić do łóżka.
Romulus, oczywiście, dalej przy tym gadał... Gadał... Gadał, jakbym nie miał wystarczająco własnych myśli do ogarnięcia - miałem ochotę zdzielić go w łeb słoikiem z czekoladowymi żabami albo zaklęciem ogłuszającym, tylko po to, żeby zrobiło się cicho.
- Lomeszku, zamknij szię. - Mruknąłem w końcu, nie podnosząc głosu. - Jak będę potszebował analisy numelologisznej biesząsej godziny albo oceny swojego stanu psychisznego, to dam ci znaś. Na lasie potszebuję tylko, szebyś nie gadał. - Dwie minuty, dwie, kurwa, minuty - no, może cztery, nie, pięć. - Czy mógłbyś... Po plostu... Zamilknąś na pięś minut? - Zapytałem. Ton miałem spokojny, ale wystarczająco poważny, żeby zrozumiał, że to nie jest żart. Spojrzałem na niego, jak na bezpańskiego psidwaka, który właśnie nasikał mi na buty, i jeszcze merdał. Uwielbiałem tego człowieka, ale czasami miałem ochotę go zadusić - oczywiście - z miłości. Wcale nie dlatego, że nie zdążyłem się dziś jeszcze napić kawy, i wcale nie dlatego, że czułem, jakby przez mój mózg właśnie przechodził rozwój recesywny, gdy słyszałem te potterowe mądrości.
Wzrokiem przesunąłem po wnętrzu - nie było źle - nie w porównaniu z tym, co widziałem w życiu.
- Zajmę szię leczeniem, tylko nie lubię, jak szię mnie plosi o efekt w pięś minut. -  Odpowiedziałem, nie patrząc na niego, tylko spoglądając w notes, który nie wiedzieć, kiedy znalazł się w moich dłoniach - potrzebowałem sprawdzić jedną rzecz - profilaktycznie przesunąłem się dalej od Romana, szukając kawałka blatu, żeby mieć oparcie, poza tym miałem tam notatki, rzeczy, które Romeczek natychmiast by przeczytał, zinterpretował i wysłał do druku pod tytułem: Zapiski Samotnego Pochmurnusa. Dziękuję, postoję. - Łamanie klątw to nie jeszt piepszona kawa lospusczalna. - Burknąłem pod nosem - bardzo cicho, prawie niedosłyszalnie - wzruszyłem ramionami. - A ja mogłem spać dzisiaj do piętnastej. - Dopowiedziałem równie cicho. - Jeszcze jedno. - Powiedziałem głośniej, zwracając się do Nory. - Ta kobieta, u któlej pojawił się ślad dłoni. Gdzie spała?


[Obrazek: 4GadKlM.png]
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Romulus Potter (1477), Pan Losu (69), Benjy Fenwick (4636), Nora Figg (2578)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa