• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[12.09.1972] B.Y.O.L. (Bring Your Own Lake) || Ambroży i Roman

[12.09.1972] B.Y.O.L. (Bring Your Own Lake) || Ambroży i Roman
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#1
06.06.2025, 22:41  ✶  
12.09.1972, popołudnie, Exmoor

Jeśli wierzyć zapewnieniom Romulusa, jak i (będąc zupełnie brutalnie szczerym: trochę bardziej wiarygodnego) skrzata domowego, bobrza część planu była już w większej części za nimi. Przynajmniej w znacznym stopniu, bo pozostała jeszcze kwestia rozlokowania stworzeń, gdy już się pojawią. Tak czy siak, na ten moment załatwili wspomniany fragment planu w najlepszy możliwy sposób, czyli przewalając odpowiedzialność na jedną z tych istot, które posuwały się do nawet najbardziej skrajnych absurdów, byleby tylko spełnić życzenie swoich panów.
Znajomczak był w tym wyjątkowo przerażająco skuteczny. Praktycznie nie istniały dla niego niewykonalne zadania. Po prawdzie mówiąc, Ambroise żywił głębokie wewnętrzne przekonanie, że gdyby Romek lub ktokolwiek z otoczenia Romana zlecił skrzatowi zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem i pozbycie się zwłok w jakichś głęboko ukrytych górskich otchłaniach w Kaukazie, Znajomczak nawet by nie mrugnął. Bardzo kulturalnie zapytałby za to, czy kolacja nadal powinna odbyć się punkt osiemnasta.
A potem, słysząc twierdzącą odpowiedź, kiwnąłby swoim nieproporcjonalnie dużym łebkiem i powiedziałby, że w drodze powrotnej zdobędzie jeszcze świeżego homara. Wszystko raptem w przeciągu dwóch, może trzech godzin, bo posiłek należało przecież przygotować bezpośrednio przed podaniem. Nie daj, Merlinie, bułeczki czosnkowe przestałyby być chrupiące a tarta ze szparagami zrobiłaby się zbyt mokra.
Tak, posiadając tę nieco niepokojącą wiedzę odnośnie skuteczności istoty, która raptem dwadzieścia minut wcześniej podawała croissanty niemalże wprost do gęby Romeczka, Roise szczerze wierzył w to, że bobry miały być. Koniec. Kropka. Mieli je zobaczyć najpóźniej do godziny czternastej zero zero, ani minuty później, bowiem w tym momencie liczyła się już dosłownie każda sekunda.
Porzucając temat wodnych stworzeń, przynajmniej na chwilę, mieli naprawdę dużo do zrobienia. Ich plan był ambitny. Ich plan był monumentalny. Ich plan był bardzo, ale to bardzo niebagatelny. Ba. To nie był już nawet plan. To była wizja. Ktoś powiedziałby, że szaleńca, ale oni przecież nie byli byle kim. Oni byli...
...zjarani. I jeśli ich plan był bardzo, ale to bardzo wstaw dowolne określenie to z oni byli prawdopodobnie bardzo, ale to bardzo tożsamie skuci do rozległości ich planu. W końcu największe umysły twórcze rzadko kiedy tworzą swe dzieła bez dodatkowego wsparcia. W tym wypadku samej Matki Natury, która chyba nie miała ich zaraz przekląć za to, do czego korzystali z jej pomocy.
Mieli bowiem jedno jezioro. Jedno jezioro i plażę. A potrzebowali dwa. Dwa jeziora. Jedną plażę. I bobry, ale bobry były już mniej więcej załatwione. Teraz musieli przejść do tej spektakularnej części planu, w której podejmowali się przeniesienia jeziora nad ognisko. Niestety, oddzielenie fragmentu istniejącego zbiornika i translokowanie go nie wchodziło w grę. Oczywiście, mieli taki zamiar, ale no, po prostu nie wyszło.
Musieli zatem podjąć środki awaryjne. Plan B, ponieważ plan A okazał się planem do D. Stali dokładnie pośrodku. Tak przynajmniej twierdził Romek, a jemu w takich sprawach należało wierzyć. Pośrodku czego - ktoś by spytał? Ale oni byli Kimś, nie Ktosiami.
A pośrodku między plażą a jeziorem. W idealnej odległości od tego i tego akwenu. Co do jednego kroku. Może z niewielką różnicą, ale Roman uznał, że błąd mieści się w granicach tolerancji rzeczywistości. A poza tym i tak chyba już był naćpany, więc jego numerologia(choćby była konikiem Pottera) momentami stawała się bardzo płynna.
Zupełnie jak woda w jeziorze. Tak, w jeziorze, które potrzebowali wykształtować. Przynajmniej wedle tego, co zdążyli ustalić między jednym buchem a drugim. Jeszcze zanim stanęli dokładnie w punkcie, który Romek wyliczył z niemal naukową precyzją jako idealny środek między plażą a jeziorem. Totalne zadupie, gdzie trawa była wypalona od niedawnego słońca, drzewa rzucały cień na wszystko dookoła, ale nie blokowały przestrzeni akurat na średniej wielkości staw a powietrze pachniało słodkawym dymem i solą z morza. Perfekcyjnie. Mogli zabierać się do pracy.
- Najpierw chyba trzeba coś wykopać - rzucił pierwszy raz od dłuższej chwili, mrużąc przy tym oczy i kiwając głową z miną, jakby dokonał niemal naukowego odkrycia. - Nie możemy od razu zacząć kształtować. Jest pewien problem z objętością. Jak wykształtujesz jezioro, nie uwzględniając jego głębokości, to ono... ...no, wyleje się... ...i tyle będzie z jeziora... ...musi być dziura - oznajmił niczym rasowy specjalista od akwenów.
Brakowało tylko, żeby przy tym zacmokał, jednak zamiast tego sięgnął po różdżkę, która z jakiegoś dziwnego powodu już znajdowała się w jego dłoni. Zmarszczył brwi, znowu zmrużył oczy, po czym odchrząknął.
- A więc - wykonał machnięcie, skupiając się na przeniesieniu części ziemi na bok. - Voilà? - Tak, za cholerę nie wiedział, co się stanie.
Spekulował. Ale od tego zaczynają się zwycięstwa, prawda?

Translokacja (I) - zaczynam robić styrtę ziemi
Rzut O 1d100 - 81
Sukces!

Rzut O 1d100 - 26
Akcja nieudana


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Albo Roman
Przygrzewają, odgrzewają
Potem wody dolewają
To zupa Romana
Wysoki - mierzy 193 cm. Elegancki, wyprostowany, z reguły z pogodnym uśmiechem na twarzy, ale często można również spotkać niecne ogniki w jego oczach, szczególnie kiedy przebywa w towarzystwie zaprzyjaźnionych sobie osób. Oczy szaroniebieskie, włosy ciemnobrązowe. Cechuje go nieskazitelnie gładka skóra, bez jakichkolwiek niedoskonałości. Nie uświadczy żadnych blizn. Ubiera się elegancko, zawsze adekwatnie do sytuacji. Bywa, że w jego towarzystwie kręci się biały, puchaty kot.

Romulus Potter
#2
07.06.2025, 17:17  ✶  
Faktycznie, to nie było takie proste, jakby mogło się zdawać na początku. Im głębiej – zważ, że GŁĘBIEJ, bo przecież miała być WODA – wchodziłem w temat, tym więcej pojawiało się pytań. Więcej zmiennych. Więcej niepokojącego hm. A myślę, że to palenie na wenę było lekką przesadą, ale jednak nie do końca, bo czułem, jak moje ciało się relaksuje, a umysł przyspiesza. Pędził z prędkością siedmiu sów w amoku.
Skrzat wpadł i zapytał, jakie mają być te bobry. No… bobry. Mai-bobry? Majobobry? Magibobry? Coś w tym stylu. Znajomczak skinął głową uniżenie i zniknął. A ja stałem z częścią ryz od ojca w dłoniach i nanosiłem obliczenia, co chwila drapiąc się po głowie, a to znów wkładając pióro za ucho. Skrzat ciotki Ulki biegał za mną z kałamarzem i chwytał krople atramentu, gdy tylko próbowały skapnąć mi za kołnierz. Jedwabną chusteczką! W razie, gdyby dotknął przy tym mojej skóry, bo ruchy wykonywałem gwałtowne. Intensywniejsze niż zwykle. Jakbym już tworzył, choć na razie to Ambroise machał różdżką i przesypywał ziemię jak ambitny kret po eliksirze energetycznym.
– Chwila! Stop! – powiedziałem do niego, unosząc głos i rękę jednocześnie, jakby zaraz miała z niej wystrzelić salwa logicznych argumentów. Coś mi się nie zgadzało. Coś tu zgrzytało w numerologicznym mięśniu duszy. Musiałem jeszcze raz zrobić pięćset kroków w kierunku tego starego dębu, a potem kolejne – do tej dzikiej jeżyny. Ugh, najlepiej byłoby ją wykopać przy okazji, ale ciocia Ulka była do niej jakoś emocjonalnie przywiązana, więc spojrzałem na nią z wyraźną pogardą, a potem zawołałem do Ambroise’a, że jednak okej, może być. Wracając po przekątnej, sprawdziłem jeszcze wykopywany przez niego dół. Nie żebym był jakimś specjalistą od gleby, ale... ale wziąłem garść tej ziemi i zacząłem ją zgniatać w dłoni jak profesjonalista z serii artykułów Czarodziejska Działka.
Najgorszy scenariusz? Zrobimy jezioro, a ono – nim zapadnie zmierzch – ucieknie. Rozleje się, wsiąknie, zniknie. Evaporatus totalus. Czy coś. Pierwszym problemem było rozlanie się po okolicy, a teraz… teraz trzeba było pomyśleć o zabezpieczeniu dna. Jak w każdej dobrej relacji. Odrzuciłem ziemię na bok i wyciągnąłem dłoń w kierunku skrzata, który polał ją przefiltrowaną wodą z dzbanka – oczywiście przelaną przez mój runiczny lejek, no bo jakżeby inaczej – a następnie starannie przetarł ręczniczkiem z sierści puffków. Mięciutkim. Wygładzającym. Takim, co koi ego i skórki przy paznokciach.
– Świetnie to wygląda. Ściąłbym niechcący te jeżyny. Myślisz, że Ulka będzie bardzo wściekła...? Czy szybko jej przejdzie? – zapytałem, wpatrując się w ten krzak z dystansu pełnego odrazy. Paskudztwo. Bleh. – I kopałbym głębiej, gdybyśmy chcieli skakać na główkę. Tam dalej, bo tu ma być plaża, więc lepiej, żeby było płytko – stwierdziłem z miną specjalisty od infrastruktury rekreacyjnej. W końcu chcieliśmy, żeby to było coś w stylu wakacyjnego wydania Czarownicy. Edycja: Letnia rozkosz. Jeziora, dżiny i spalone uda.
– Leżaczki, hamaczki, palemki... – wymieniałem marzycielsko, jednocześnie próbując sobie przypomnieć, jak właściwie wygląda palma. – Kokosy i ananasy rosną na palmach...? Nie, kokosy i banany. A ananasy gdzie? – drążyłem temat, jak ziemię, w miejscu, gdzie miało być tam dalej od plaży. Bo tam, gdzie dalej, tam dokładnie się skacze. A gdzie się skacze, tam się żyje.
Stertę ziemi można by transmogryfikować na podest do skakania. Albo jakieś wysokie, eleganckie ogrodzenie. Coś dla bogaczy, wiadomo. Bo póki co wyglądała... mało estetycznie. Wręcz jak... ogromna kupa.
– Ej, to wygląda jak wielkie gówno – zauważyłem z powagą architekta przestrzeni publicznej, wskazując na górę ziemi, którą Ambroise właśnie usypał. Jego dzieło. – Z dupy, można by rzec – dodałem filozoficznie, ponownie drapiąc się po głowie z hm.
– Trzeba coś z tym zrobić. Łatwiej będzie to transmogryfikować czy przesypać gdzieś w pizdu? – dopytałem z powagą, która nieco kontrastowała z faktem, że nadal miałem pióro za uchem i niestety smugę atramentu na szyi. Na szczęście tego nie widziałem, ale mina skrzata mówiła, że on raczej tak.
Ale ta sterta... No bo, kurczę, może i nie jestem mistrzem transmutacji, ale… nie mogło to tak wyglądać. Nie. Kupa nie mogła się znaleźć w centrum doskonałej wizji Romulusa Petera Pottera.

| Rzucam na translokację w celu poczynienia głębszego dołu.

Rzut N 1d100 - 34
Akcja nieudana

Rzut N 1d100 - 59
Sukces!
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#3
07.06.2025, 21:53  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 07.06.2025, 22:00 przez Ambroise Greengrass.)  
Doskonale wiedział, kogo powinien poprosić o wsparcie w zakresie tworzenia wręcz idealnych warunków do podjęcia tego oficjalnego kroku. Czy tam do oficjalnego ruchu. Może nawet dupy, jak to usłużnie podpowiedział i określił Potter.
Jasne, w Exmoor znajdowały się praktycznie same genialne umysły. Najbardziej światli ludzie z ich rocznika, diamenty pokolenia (nawet jeśli w niektórych przypadkach nieoszlifowane) i tak dalej, i tak dalej. Jednak z nich wszystkich, chyba to właśnie Roman miał największy rozmach. A także, po prawdzie mówiąc, najmniej kwestionował zasadność wielu fragmentów tworzącego się planu.
On nie pytał, on działał. To miało niemal tak samo absurdalnie duże znaczenie jak dużym absurdem było to, co właśnie robili. Już nie zamierzali zrobić, tylko rzeczywiście robili. Pierwsza część ziemi uniosła się w górę i wylądowała na stercie. Tymczasowej, warto dodać, bowiem plan nie uwzględniał czegoś tak wizualnie gównianego jak góra piachu tuż przy brzegu idealnie ukształtowanego, ani trochę nie rozlanego jeziora.
Nie, nie, nie. Zdecydowanie mieli coś z tym zrobić, ale nie teraz. Teraz należało po prostu dalej kopać dziurę przy pomocy magii, bo chociaż Ambroise często gęsto w ogrodniczej pracy wolał posługiwać się manualnymi łopatami, teraz nie mieli na to czasu.
Dlatego, gdy usłyszał tak głośne i dosadne stop, za cholerę nic sobie z tego nie zrobił. Co prawda przelotnie zwrócił wzrok w kierunku towarzysza, ale zaraz wzruszył do siebie ramionami, po czym ponownie przeszedł do rzeczy. Zaczął kopać praktycznie od środka terenu, więc technicznie rzecz biorąc, nie mógł nic skopać. A nawet jeśli...
...to skoro to wykształtowali, mogli to również odkształtować. Proste? Proste. Lepiej mieć większe jezioro i je zmniejszać niż niedoszacować z należytą pompą. Tak, tak. Dokładnie tak. Słysząc stop, zdecydowanie więc nie przystopował. A nawet wręcz przyspieszył pracę, zupełnie nie przejmując się niczym, poza tym, że musiał kopać. Szybciej, głębiej, sprawniej. Tak, Romulus miał rację. Potrzebowali naprawdę głębokiego dołu. Kiwnął głową, chyba nawet poinformował go o tym, że ta uwaga była genialna. A może wcale nie? Na to też nie zwrócił przesadnej uwagi.
Przesadnej.
Tak.
Przesadnej.
- Przesadzasz - odezwał się do Romeczka. - To znaczy... ...przesadzisz. My przesadzimy. Te jeżyny. Nie możemy ich wykarczować, bo wtedy Ulka przesadzi, ale nie z jeżynami, tylko z reakcją. A jak Ulka ma przesadzać, to lepiej my przesadźmy - to miało sens, dużo sensu, nieprawdaż?
Zdecydowanie więcej niż umieszczanie ananasów na palmach. Roise westchnął. Nie ciężko, raczej przelotnie. Bo po prawdzie chyba nie dziwił się temu, że z Romka nie jest żaden działkowiec. Nawet jeśli ten wyjątkowo mocno skupił się na badaniu gleby przy jednoczesnym roztaczaniu wizji hamaczków, leżaczków i głębokich jezior bez jeżynowych granic.
- Ananas jest rośliną ziemną z rodziny Bromeliaceae. Nie, nie rośnie na palmach - odparł zupełnie bez przejęcia, mimochodem, zupełnie nie zwracając uwagi na to, czy Romek go w ogóle słucha, czy rzeczywiście chce uzyskać odpowiedź...
...tak po prawdzie, w ogóle na nic nie patrząc. Na nic, poza dalą, w którą obecnie spoglądał, zawieszając się na cyrkulacyjnych ruchach. Na przesuwaniu ziemi z jedną w drugą przy pomocy różdżki, raczej również dosyć bezmyślnie, choć teoretycznie moment wcześniej wydawało mu się, że Romek miał co do tego jakieś ale. Roise zdążył już jednak zupełnie zapomnieć, czego dotyczyły tamte obiekcje. Jego działanie było skuteczne, powtarzalne, więc po prostu machał różdżką i działał dalej.
Poza tym wydawało mu się dosyć jasne, że nawet jeśli to jego przyjaciel był niekwestionowanym numerologicznym ekspertem, on sam miał zdecydowanie więcej doświadczenia w zakresie architektury krajobrazu. Co prawda, najczęściej miał do czynienia z grządkami i szklarniami. Trochę z nasadzeniami sadow. Sporo z opieką nad lasem i pokrewnymi. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się mieć potrzeby kształtowania całego akwenu. Raczej zajmował się roślinami wodnymi w miejscach, które już wcześniej istniały, ale...
...cholera, to chyba wcale nie była aż taka filozofia, nie? Przynajmniej takie miał wrażenie, gdy stał i machał różdżką. Machał różdżką i stał. I stał, i stał, i stał. I chyba zapomniał, że macha. Potem zapomniał machać. Jeszcze po chwili zamachnął się za to aż tak, że prawie machnął w Romulusa, ale ten chyba (całe szczęście) nie zauważył, bo jeszcze posądziłby go o atak na miarę Prudence, która rzekomo wpadła w nocy w morderczy szał. Tyle tylko, że nie zostawiła po sobie żadnych śladów.
Była sprytna, cholernie sprytna. Ale też nie bez przyczyny kobiety były najlepszymi skrytobójczyniami. Szczególnie trucicielkami, choć z tego, co Roise zrozumiał, Bletchley próbowała zabić Romka przy pomocy ostrego patyka. Zakażeniem, nie truciznami. Bo wykrwawić, szczerze mówiąc, Romulus raczej by się nie wykrwawił. Był na to zdecydowanie zbyt duży i postawny. Miał w sobie wiele litrów krwi.
Może nie na tyle, żeby wypełnić nimi cały akwen, ale gdyby tak spróbować określić proporcje i to, co byli w stanie wstawić w przestrzeni pomiędzy starym dębem, jeżynami a kolejnymi drzewami, krzewami i głazami...
...jeśliby tak potraktować cielsko Pottera jak butelkę soku malinowego do herbaty...
...co prawda nie mieli jak tego sprawdzić...
...to znaczy: mieli, ale nie chcieli ponosić tej ofiary...
...no, ale gdyby jednak tak czysto teoretycznie spróbowali to rozważyć...
...powierzchnia jeziora i głębokość, którą...
...jak słusznie Romeczek zauważył...
...jaki on jest mądry...
...a jaki zabawny...
...no, geniusz kabaretowy...
...i jak doskonale załatwia te wszystkie sprawy...
...bobry, tak, bobry...
...załatwiał bobry, miały tu być...
...doskonale...
...ale o czym to on?
No, nieważne...
...nie, nie, ważne...
...to był istotny dzień...
...ważny!
Ach, tak, ważny.
A więc...
...o czym to on...
...ananasy.
Po co im były ananasy? Zmrużył oczy, wbijając spojrzenie nie w ananasy, bowiem one tu nie rosły, nie w tym klimacie. A w jeżyny. Jaki związek miały jeżyny z ananasami? Otóż duży. Bardzo duży, więc kontynuował, do czegoś z pewnością zmierzając.
- Początkowy rozwój obejmuje tworzenie kompaktowej, helikalnie ułożonej rozety liści. Faza wzrostu wegetatywnego rozpoczyna się po wykiełkowaniu z nasiona lub, co jest znacznie częstsze w uprawach komercyjnych, po zasadzeniu organu wegetatywnego: korony owocu, jej odrostu bocznego, liściowego pędu przybyszowego bądź pędu przyziemnego - sam przytaknął sobie kiwnięciem głowy. - Wierzchołkowy kwiatostan jest typu grona... ...technicznie rzecz biorąc... ...takiej kolby z kłoskami, zawierającej od kilkaset kwiatów osadzonych spiralnie. Po zapyleniu każdy kwiat przekształca się w pojedynczy owoc typu jagody. Te owoce zrastają się wtórnie ze sobą, jak i z innymi częściami rośliny, tworząc zbiorowy zrośnięty owocostan. Po zakończeniu fazy owocowania, roślina macierzysta nie wytwarza kolejnego kwiatostanu i zwykle obumiera. Jednakże wcześniej inicjuje wzrost odrostów bocznych, które kontynuują cykl rozwojowy, co umożliwia prowadzenie upraw w systemie wieloletnim z ograniczoną potrzebą ich ponownego sadzenia. Co jest tak samo korzystne i niekorzystne, ale ogólnie ananasy w większości przypadków rozmnaża się wegetatywnie, wykorzystując do tego fragmenty rośliny matki, co pozwala na masową propagację bez konieczności zapylania i produkcji nasion. Wiesz, że ananasy praktycznie nie wytwarzają nasion? W większości odmian uprawnych występuje partenokarpia... ...nie lubię karpi, tracą mułem, nawet mrożone... ...lub niedorozwój nasion ze względu na ograniczone zapylanie, co czyni owoc praktycznie beznasiennym - nie, w tym momencie już całkowicie nie patrzył na to, czy Roman go słucha, po prostu pierdolił. - Czyli ananasy nie mogą rosnąć na palmach. Ananasy nie są drzewami. Ananasy to byliny zielne. Wiesz, że na naszych terenach istniał zwyczaj wypożyczania ananasa jako dekoracji na bankiety? Nie przez smak. Jego posiadanie miało znaczenie czysto statusowe. Natomiast w Stanach odwrócony ananas jest używany jako znak przynależności do swingersów - stwierdził, całkiem dumny z siebie i z tego, że dysponuje tak interesującymi naukowymi faktami.
Idealnie na poziomie aktualnie reprezentowanym przez jego przyjaciela, bowiem Romek szybko przeszedł od ananasów do dup, a potem do przesypywania ziemi w pizdu. Dosyć trudno było za nim nadążyć, ale przynajmniej nadal orbitowali wokół tych samych planów. Jeziora, bobrów, braku stert ziemi. Nie palm, nie bananowców. Odrobiny ananasów. Zbyt wielu dywagacji nad jeżynami. Nazbyt dużej sterty ziemi, która...
...tak, była gówniana. Nawet miała adekwatny kolor.
- Weź ją transmutuj. W jakiś złoty piasek. Zrobimy tu białą plażę. Ja zajmę się pogłębianiem dołu - stwierdził, nawet nie czekając na odpowiedź, tylko zaciągając się dymem i robiąc kilka kroków, żeby trochę bardziej przyjrzeć się dołowi, jaki już mieli. - Zajebisty - skwitował. - Doskonale zgra się z ogniskiem i bobrami - no, po prostu perfekcja.
Byli geniuszami.

Jeszcze kolejeczka Translokacji (I) ziemi
Rzut O 1d100 - 3
Akcja nieudana

Rzut O 1d100 - 78
Sukces!


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Albo Roman
Przygrzewają, odgrzewają
Potem wody dolewają
To zupa Romana
Wysoki - mierzy 193 cm. Elegancki, wyprostowany, z reguły z pogodnym uśmiechem na twarzy, ale często można również spotkać niecne ogniki w jego oczach, szczególnie kiedy przebywa w towarzystwie zaprzyjaźnionych sobie osób. Oczy szaroniebieskie, włosy ciemnobrązowe. Cechuje go nieskazitelnie gładka skóra, bez jakichkolwiek niedoskonałości. Nie uświadczy żadnych blizn. Ubiera się elegancko, zawsze adekwatnie do sytuacji. Bywa, że w jego towarzystwie kręci się biały, puchaty kot.

Romulus Potter
#4
09.06.2025, 15:31  ✶  
– W takim przypadku wolę ich w ogóle nie ruszać. W sensie, nie przesadzać. Gardzę jeżynami od tego nieszczęsnego incydentu w lesie, więc nawet nie waż się przemycać ich do tortu weselnego. Bo przysięgam ci na całą kolekcję moich wenotwórczych atramentów, zrzygam ci się na buty. Bez ostrzeżenia. Bez cienia żalu. Ceremonialnie, z godnością i w takt marsza weselnego. – Wskazałem krzak z pogardą, jakby był osobiście odpowiedzialny za najgorsze decyzje mojego życia. Może był.
Nie bez pokusy. Kusiło mnie, żeby zasypać go tą stertą ziemi, którą Ambroise przed chwilą maglował różdżką, ale oparłem się. Jedynie dlatego, że wizja furii ciotki Ulki przyprawiła mnie o dreszcze. Roise miał rację. Nawet martwa, Ulka była zdolna wyjść z portretu i uderzyć pantoflem. W dodatku celnie.
– Przecież mówię – odburknąłem, czując się lekko dotknięty, że ktoś śmie kwestionować moje zdolności poznawcze. Oczywiście, że wiedziałem o tych ananasach. Gdzieś tam, w tle, między jedną obsesją a drugą, informacja ta istniała. Ale nie spodziewałem się, że zwykła wzmianka wywoła u Ambroise’a erupcję słów, jakby miał w sobie ducha profesora zielarstwa i spadkobiercy królewskiego ogrodnika zarazem.
Stałem w osłupieniu, patrząc na niego, jakby właśnie wygłaszał traktat o znaczeniu flory egzotycznej w rytuałach zaślubin. Czy on się dobrze czuje?
– Dobrze ty się czujesz, Greengrass, czy już stres cię zjada?! Mamy ważniejsze rzeczy do roboty niż rozmnażanie ananasów. Myślałem, że przechodzisz do analizy zabezpieczenia dna jeziora, a nie, kurwa, uprawy tropikalnej. Poza tym – karpie i ananasy razem? Nie wiem. Może i obrzydliwe, ale jednocześnie... czuję w tym potencjał. Zapisać trzeba – skomentowałem. Nie byłbym sobą, gdybym tego nie zrobił, po czym przewróciłem kilka kartek w swoim prowizorycznym notesie, zapisałem hasło karp w sosie ananasowym/z ananasami i dodałem gwiazdkę. Może na potrzeby kulinarnego eksperymentu. A może po to, by mieć powód, żeby kiedyś powiedzieć a nie mówiłem.
Skrzaty i tak mi przypomną. Zawsze przypominają. Jeden z nich prowadził całkiem porządny rejestr moich dziwacznych pomysłów, ale nigdy nie pamiętałem, który z nich to był. Może to ten z trzecią ręką. Właśnie ten cioci Ulki, co złapał ryzę, zanim ta upadła na trawę.
– Złoty piasek brzmi okej, ale jestem noga z transmutacji... Mam nadzieję, że nie wyjdzie z tego węgiel – rzuciłem z pewną nonszalancją, choć wewnętrznie drżałem. Nie żeby mi zależało. Po prostu nie chciałem, żeby to znów wybuchło. Włożyłem pióro za ucho i z teatralnym gestem sięgnąłem po różdżkę. Ot, szlachecki dryg. Wyprostowany to byłem zawsze.
– Wspominałeś coś o swingersach... Może i ja powinienem się wreszcie ohajtać. Tego jeszcze nie próbowałem – rzuciłem tonem, jakby chodziło o wybór nowego eliksiru do kąpieli. Rozejrzałem się wokół, jakby odpowiedź miała na mnie spaść z nieba. Może bardziej olśnienie? – Co powiesz na kolejnego papierosa szczęścia...? – dodałem, czując, jak umysł znów zaczyna mi pływać gdzieś między ziemią a orbitą Jowisza. To mogła być wina zioła. Albo bezsennej nocy. Albo po prostu – mnie samego, którego kusiło do spożycia większej ilości używek. Omnomnom.
Nie czekając, machnąłem różdżką by chociaż część ziemi naprawdę zmieniła się w miękki, kuszący, złocisty piasek. No proszę. Może jednak nie będę całkiem beznadziejny?

| Rzucam na transmutację w celu zamiany ziemi w piasek.

Rzut O 1d100 - 13
Akcja nieudana

Rzut O 1d100 - 10
Akcja nieudana
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#5
09.06.2025, 20:15  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 09.06.2025, 20:18 przez Ambroise Greengrass.)  
- Oooo… ...Oooo... ...OOOO... ...ooooo! - Spojrzał na efekt swojego czaru, przy czym zrobił minę, jakby zaraz miał wygłosić mowę dziękczynną do własnej różdżki albo do siebie samego (raczej to drugie, bo przecież szumnie chwalił się, że doskonale potrafi nią machać), po czym  westchnął. - O kurwa, działa - dziura dosłownie rosła w oczach.
Nie było siły na świecie, która mogłaby powstrzymać go przed wygięciem warg uśmiechu. Przed tym głupkowatym, bardzo szerokim wyrazem samozadowolenia, który wykwitł mu na twarzy.
Nie, żeby nie słyszał tego romeczkowego jadu. Tej pełnej pasji mowy nienawiści skierowanej do krzaka. Tej kaskady narzekań, która przez dobre... ... dwie?... ...trzy?... ...dwadzieścia trzy?... ...chyba nikt nie kontrolował czasu... ...przez całe minuty wylewała się z Romulusa. Zupełnie tak jak wcześniej na Prudence i wampiry.
O nie, słyszał to wszystko. Każde słowo, każdą nutę obrzydzenia. Tyle tylko, że był zjarany. Naprawdę zjarany. Był zjarany jak nigdy. Tak zjarany, że czuł jedynie rozbawienie.
I tak, dokładnie w tym stanie przyszło mu słuchać tej całej antyjeżynowej tirady. Rozległej, emocjonalnej wypowiedzi złożonej z zupełnie przerysowanych deklaracji i gróźb ceremonialnego rzygania w marszu. Owszem, mógłby się obruszyć, bo przecież chodziło o jego ślub! Poza tym naprawdę znał się na działkingu, znał się na roślinach i znał się na tortach (no, znał się pośrednio, jako przyjaciel cukierniczki, ale się znał, okay?), więc wiedział, że krzaki jeżyn (w przeciwieństwie do odgrażających się ludzi) same z siebie nie mogą być wredne a ich owoce doskonale nadają się, żeby umieszczać je w tortach weselnych...
...ale...
...zamiast tego spojrzał na krzew, który właśnie został mu wskazany. W przeciwieństwie do Romka, nie zrobił tego jednak z pogardą. Rzucił okiem na rośliny Ursuli i... ...coś aż go tknęło. Tak naprawdę głęboko w duszy.
No, bo jak można było tak bardzo gniewać się na taką ładną roślinkę? Te zarośla miały w sobie coś majestatycznego, dzikiego, niewzruszonego, może ostrego, ale nie były złe. Ani w żadnym razie nie wredne. Poza tym wyglądały dokładnie tak jak te rosnące na krańcu wrzosowisk w Whitby.
One nie były przypadkiem. One były znakiem. To, że rosły tu w miejscu, gdzie kopali. W idealnym numerologicznym pośrodku. To był znak. Dobry omen. Nie gardziło się takimi sprawami.
- No, ale popatrz na nie - wyszeptał z nagłym zachwytem, podchodząc bliżej i prawie wpadając przez to do dołu, który dosłownie znikąd wyrósł mu tuż przed nogami.
Zachwiał się lekko, ale utrzymał równowagę, machając skrętem.
- Zwłaszcza na ten po prawej, ten lekko zgnieciony. On coś wie. On przez coś przeszedł - nie to, żeby dosłownie pięć minut wcześniej dostał garścią źle przelewitowanej ziemi. - On nie bez powodu rośnie tu a nie sześć kroków dalej. Ten krzak... ...widział rzeczy - podrapał się po brodzie, zastanawiając się, czy to już ten etap rozmowy, w którym powinien udawać, że rozumie oba podejścia. Romulusa i krzaka. Krzaka i Romulusa. Ale nie, chyba był na to zbyt zjarany. Rozumiał tylko jeżynę. Jeżyna nie gadała głupot. Przyjaciel natomiast usiłował karmić go jakimiś ogrodniczo-cukierniczymi bluźnierstwami.
- Ty naprawdę ich nienawidzisz, co? - Wymamrotał w przestrzeń, patrząc wpierw na Romulusa, potem na krzak, potem znowu na przyjaciela, jakby liczył na to, że któryś z nich zdradzi więcej szczegółów dotyczących podłoża (hehe, podłoże, hehe; na marginesie, całkiem żyzne i obfitujące w dżdżownice, nawet jeśli trochę wyschnięte po gorącym lecie) konfliktu.
- Znaczy, nie wiem, co tak dokładnie stało się w tym lesie, ale jeśli jeżyny zaczęły próbować się z tobą komunikować, powinieneś wiedzieć, że to jest zupełnie normalne. Miałem tak z krzewami w Dolinie. Osobiście uważam, że są mniej mściwe niż agrest - wzruszył ramionami. - Nie zamierzam ich nigdzie przemycać - stwierdził luźno, zupełnie nie przejmując się groźbami Romulusa, a nawet wręcz uważając je za całkiem zabawne, wziąwszy pod uwagę to, co zaraz opuściło jego własne usta. - Jeżyny to podstawa podstaw, jeśli chodzi o nasz tort weselny. Nie wyobrażam sobie nie mieć tortu z jeżynami. Nie wyobrażam sobie także nie mieć cię na weselu tylko dlatego, że nie umiesz się z nimi dogadać. I nie, nie będzie żadnego rzygania. Wykluczone - stwierdził.
Spojrzał na wskazany krzak. Na obrażynę. Naprawdę tak go określił w głowie: obrażony krzak jeżyny, czyli obrażyna. I mimo że w tej chwili był bardziej zajęty wizją przekładania tortu niż mistyką zarośli, przez chwilę poczuł coś na kształt... ...empatii. Dla obojga.
- Ej, krzaku, Romek, ziomek. Nie no, ja się nie mieszam, ale może po prostu się przeroście... ...przerośnijcie... ...znaczy... ...przeproście? - Mruknął z przekonaniem, jakby miał nadzieję, że po tej sugestii krzak sam wyciągnie pęd na zgodę. Nie wyciągnął. Typowe. Romek też chyba nie palił się do podania krzewowi swojej wymuskanej dłoni. Ech, dupa, nie ogrodnik. Nie znał się na kontaktach z naturą, zdecydowanie.
I tu Roise już totalnie odpłynął. Stał, gadał, potem znowu stał, patrząc na Romulusa, jakby tamten miał zamiar zbudować szklarnię na dnie jeziora i sadzić tam bananowce skrzyżowane z ananasami i karpiami, które nagle pojawiły się w ich rozmowie.
Próbował się skupić. Naprawdę próbował, bo ta myśl niepokojąco mu się spodobała, jednak zanim zdążył ją rozwinąć w kierunku badań nad etyką podobnych krzyżówek, Romek chwycił haczyk ze swingersami. Jak karp.
- Z całym szacunkiem, Roman, jeśli chcesz hajtać się tylko po to, żeby później wymieniać się żonami z jakimś innym typem - parsknął pod nosem, bo te słowa wypowiedziane na głos brzmiały jeszcze bardziej zabawnie niż w jego głowie - to czy nie lepiej będzie ci po prostu poprzestać na zwykłych trójkątach? - No, bo tak było łatwiej, nie?
Romek z pewnością nie mógł narzekać na branie. Nie, nie. Nawet jeśli miał tę swoją potterową tendencję do otaczania się w głównej mierze gold diggerkami. No, babki czuły w nim pinionc, nie ma co.
- A jeśli już tak bardzo chcesz sprawdzić, jak to jest mieć żonę, to chociaż zrób papie... ...przepraszam... ...NaTHaNIEloWi tę przysługę i podpisz interererecyzę - kiwnął głową, jakby sam był już co najmniej dziesięć razy żonaty. - Zwłaszcza z tą rudą. Jak jej tam? Sandra? - Rzucił mimochodem, nie przykładając praktycznie żadnej wagi do tego, czy wymienia właściwe imię nowej wybranki Romeczka.
Bez wątpienia miał bowiem ten przeuroczy zwyczaj przekręcania imion osób, za którymi nie przepadał. Nawet wtedy, kiedy zupełnie ich nie znał, spotkali się wyłącznie kilka razy albo jedynie słyszał o nich od kogoś innego. Którąkolwiek z opcji mógłby wybrać, Ambroise nie czuł najmniejszej potrzeby krycia się z tym, że stosunkowo łatwo przychodziło mu wydawanie osądów na temat ludzi. Miał swoje własne standardy, wedle których kategoryzował inne osoby i na ogół nie robił tego błędnie.
Jasne, czasem zdarzało mu się dokonywać przy tym zupełnie nietrafnej oceny, jednak wbrew pozorom były to dosyć sporadyczne przypadki. Potrafił przy tym zmienić zdanie, wybiórczo zdarzało mu się nawet przyznać do błędu w osądzie, ale na ogół wcale nie musiał tego robić. Wystarczyło kilka zasłyszanych słów na cudzy temat albo jedno czy dwa spotkania twarzą w twarz (nawet przelotne) i oto już wiedział, kto zasługuje na to, żeby spamiętać jego czy jej imię, kto zaś nie musi otrzymywać tego przywileju.
Tak oto były-niedoszły-martwy narzeczony Prudence został Williamem, Liamem bądź też Ianem i pokrewnymi (Roise naprawdę nie wiedział, co jest właściwe; czy tam, co było, bo koleś zrobił salto przez drzwi za Zasłonę). Natomiast obecna-oby-niedoszła-żywa koleżanka Romulusa zapisała się w pamięci Greengrassa jako Alyssandra, Sandra, Lyssandra, Lisandra, Isandra, Isadora, Isydora, Dora, Ora i tak dalej. Wcześniej Brittany była Bettany, ewentualnie Britney albo odwrotnie. Kij już wiedział, bowiem w momencie, w którym Roman zaczynał gadać o swojej najgorszej byłej, uwaga Ambroisa po prostu postanawiała ulotnić się w siną dal razem ze wszystkimi jego myślami. Był też Samuel-Romuald i paru innych.
- Jest chociaż wszędzie tak samo ruda? - Tak, musiał o to spytać, bo obyczaj nakazywał mu zadać takie a nie inne pytanie, nawet jeśli już znał odpowiedź i wiedział, że nie, to tak nie działa.
Tak samo sprawa miała się z blondynkami, które...
...no właśnie. Nie były tam złote niczym piasek. Rzeczywistość nie zgrywała się z oczekiwaniami. Przynajmniej nie w tym zakresie. Za to w innym?
Ambroise spojrzał w dół na ziemię, jakby naprawdę oczekiwał, że ta natychmiast przemieni się w hawajską plażę. Złotą, piękną, błyszcząca, bo przy okazji sterta sama się rozgarnie. Stał tak wgapiony przez minutę, może dwie... ...może więcej... ...ponownie: nie spoglądał już na zegarek, bo zamiast kontrolować upływ czasu, no... ...po prostu gapił się w stertę, oczekując jakiejś zmiany i jednocześnie nie przestając machać własną różdżką. Na oślep, a jakże. W końcu już się w tym wprawił, co nie? Nie musiał gapić się na to, co robi.
Więc stał i patrzył na stertę. Patrzył i stał. Stał i patrzył.
A potem usłyszał coś o transmutacyjnych porażkach i możliwości wybuchu. Na to już nie mógł zareagować spokojnie. Potrząsnął głową, nie tłumiąc niepoważnego parsknięcia. Wywrócił oczami.
- Wiem, że jesteś królem miejskiej dżungli - rzucił konspiracyjnie, jakby to było coś naprawdę wyjątkowego, zdecydowanie wartego wspominania jak najcichszym tonem głosu; tak, żeby przypadkiem nie wyszło na jaw, bo może na pierwszy rzut oka nie było aż takie znowu jasne. - Ale wiesz, jak wygląda piasek, nie? Ma takie małe, skrzące się ziarenka i tak śmiesznie przesypuje się między palcami - no, trudno byłoby pomylić go z węglem, naprawdę.
Nawet ludziom z Betonolandii. Mimo to, nie czekał na odpowiedź. Machnął różdżką, chcąc zademonstrować przyjacielowi jak wygląda to mityczne podłoże.

Transmutacja (I) - ziemia w piasek
Rzut O 1d100 - 69
Sukces!

Rzut O 1d100 - 24
Akcja nieudana


Machnął różdżką. Ziemia zadrżała. Coś zaszumiało. Potem zaszurało. I nagle pojawił się... ...piasek. Złoty. Ciepły. Miękki. Ambroise zaniemówił. To był świetny piach, naprawdę ładny, seksownie się skrzył. Spojrzał na swoją różdżkę, potem na piach, potem na towarzysza. Piach, Romulus, krzaki, Romulus, krzaki, piach, piach, piach, krzaki...
- Ja pierdolę. Jestem geniuszem - powiedział to z taką dumą, że przez moment wyglądał jak ktoś, kto właśnie rozwiązał nierozwiązywalny problem za pomocą różdżki i jointa.
Tego, który już się dopalił. Ech. No tak.
- Weź z torby. Mamy ich kilka - odpowiedział, nadal bardzo zadowolony z siebie.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Albo Roman
Przygrzewają, odgrzewają
Potem wody dolewają
To zupa Romana
Wysoki - mierzy 193 cm. Elegancki, wyprostowany, z reguły z pogodnym uśmiechem na twarzy, ale często można również spotkać niecne ogniki w jego oczach, szczególnie kiedy przebywa w towarzystwie zaprzyjaźnionych sobie osób. Oczy szaroniebieskie, włosy ciemnobrązowe. Cechuje go nieskazitelnie gładka skóra, bez jakichkolwiek niedoskonałości. Nie uświadczy żadnych blizn. Ubiera się elegancko, zawsze adekwatnie do sytuacji. Bywa, że w jego towarzystwie kręci się biały, puchaty kot.

Romulus Potter
#6
21.06.2025, 21:45  ✶  
– Jesteś już zjarany, Roise. Ja potrzebuję znacznie więcej, żeby się zjarać – oznajmiłem z całą powagą czarodzieja, który właśnie wyciągał kolejnego skręta jak ostatnią deskę ratunku. W tej sytuacji nie było miejsca na kompromisy. Do tego, co zamierzaliśmy zrobić, a raczej: co właśnie robiliśmy, potrzebny był luz. A luz przy wczorajszych wizjach na karku mógł pojawić się tylko w zielonej oprawie. Proszę bardzo, Merlinie, cycata Morgano, zapalmy to! Na chwałę sztuki, eksperymentu i Greengrassa, z którym zgrywaliśmy się jak dwa zaklęte bąbelki w eliksirze ogłupiająco-kreatywnym. Dwóch wizjonerów to nie duet. To twórcza apokalipsa.
Zapaliłem. Wziąłem pierwszy, długi, teatralny wdech, jakbym inhalował się samą ideą nieskończoności, i dopiero potem odważyłem się skomentować Roise’owy poemat absurdu.
– Rudej nie zdążyłem skosztować. Nim doszło do pierwszej randki, to, cóż… Londyn stanął w ogniu. W efekcie, teraz płoną mi gacie. Rzecz jasna, emocjonalnie – wyznałem z melancholijnym westchnieniem. Bo, szczerze? Chciałem. Chciałem ją skosztować – w sensie romantycznym, półromantycznym, półcielesnym. A może nie tylko pół. Miała boskie poczucie humoru. Takie jak moje. Czyli perfekcyjne. I te nogi... ach, te nogi. Prześladowały mnie w snach, póki nie zostały wyparte przez koszmary z jeżynami.
– Ale spokojnie. To się jeszcze naprawi. Tylko musisz, Roise, zrozumieć jedną rzecz: moją nowo nabytą niechęć do jeżyn. Wczoraj w tym lesie byłem trzeźwy. Bez wspomagaczy. A działy się rzeczy niebywałe. Przeskoki scen, jak w teatrze awangardy. I nagle: Prudence i ja, uwięzieni w klatce z kolczastych jeżyn. Pachniało słodko, zbyt słodko. Mdło. Kolce ostre jak krytyka mojej pierwszej książki. Ona była w szoku, nie mówiła nic. Chciałem jej pomóc, ale nie było z nią kontaktu. A ja? Zamierzałem jak zawsze kontrolować sytuację. Zatrzasnąłem tymi krzakami jak wariat. Jacyś obłąkani ludzie chcieli nas pożreć. Tak wynikało z rozmowy, którą słyszałem, więc… stwierdziłem, że będę udawał wariata. Ale ja się ukułem – i HYC! – wszystko zniknęło. Jeżyny, ludzie, klatka. Został tylko ciemny las. Suchary pod nogami. I ja. Krwawiłem. Jeżynowym sokiem. Gęstym, słodkim, tak dojrzałym, że aż… kuszącym. Jakby to była krew. Jakby wampiry właśnie to czuły, kiedy mówiły, że pachniesz pięknie. To… to było za dużo. Wampiry, krew i empatia do nich?! JA?! Nie mogłem tego unieść, Roise. I wtedy je znienawidziłem. Jeżyny. A zaraz później również Prudence. Bo rzuciła się na mnie z kijem, który okazał się różdżką. Zrobioną z jeżyn. I wbiła mi ją dokładnie tu – wskazałem to miejsce teatralnym gestem i wzdrygnąłem się jak bohater tragiczny, który dopiero co przeszedł przez piekło. Właściwie, to nic nie przesadzałem. Jak Morganę kochałem, tak było. – To nas przerzuciło z powrotem. Rana zniknęła. Ale trauma została. A ona zrobiła to… z premedytacją. Widziałem to w jej oczach. Bardzo chciała to zrobić. Roise, ja myślałem, że umieram. Serio. Że to koniec. I nikt nie będzie nawet miał mnie gdzie pochować, bo zostanie po mnie tylko zapach jeżyn.
Zaciągnąłem się ziołem jeszcze raz, tym razem już drżącą ręką. Nie radziłem sobie z tą samotnością, a teraz jeszcze te wizje, dźwięki, jeżynowe fantazmaty i Prudence z twarzą jak z reklamy eliksiru na złość. Prudence nie mogłem się pozbyć ze swojego życia, ale jeżyny...
– Więc… Błagam cię. Nie wybieraj jeżyn. Wybierz cokolwiek. Cokolwiek innego. Jabłka, śliwki, nawet rabarbar. Byle nie jeżyny – poprosiłem już niemal szeptem, tak zupełnie serio, jakby od tego zależało moje ocalenie.
Zamilkłem. Wypuściłem dym powoli, oglądając go, jak się skręca i faluje w powietrzu. Chyba serio przeżyłem traumę.
– A ten piasek, Roise… boski. Pełna profeska. Mówiłem ci, że jestem chujowy z transmutacji, ale ty… ty osiągnąłeś stan plaży. Mój drogi, to już nie eksperyment. To stan świadomości – dodałem, przesypując przez palce złoty, miękki piasek. Był jak obietnica ciepła, relaksu i tego, że świat jeszcze może być miły. Może. Kto wie?
Zamknąłem oczy. Piasek szeptał do mnie. Autentycznie. Zanurz w nas stopy, Romeczku. Zanurz i zapomnij o wszystkim, co cię gryzie... Oj tak. Byłem gotowy. Na plażę. Na odlot. Na nowy rozdział. Byle bez jeżyn. Za to z drinkami... Świat full of drinków!
– Roise… Mam genialny pomysł. Robimy bar. Ale nie taki bar, co stoi. Tylko bar, co pływa. Zrobimy go z dwóch dmuchanych materacy i lustra. Barmanem będzie zaklęty narwal z depresją, którego będziemy próbowali rozbawić. Będzie podawał drinki w kokosach, ale każdy z tych drinków będzie zawierał losowe wspomnienie! I nie, nie wiesz, czyje!
Wspomnień miałem w głowie wiele. Opowieści moich pacjentów, ale mogliśmy wlać do drinków nasze wspomnienia. Każdy po kropelce. Dla funu, dla zabawy. Wiadomo.
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#7
01.07.2025, 02:40  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 01.07.2025, 02:44 przez Ambroise Greengrass.)  
Czy rzeczywiście był aż tak zjarany? Śmiał to kwestionować, ani przez chwilę nie dopuszczając przy tym myśli, że tak właściwie, znacznie dziwniejsze byłoby, gdyby tego nie podważał. Szczególnie we wnętrzu własnej głowy. Zwłaszcza w ostatnich miesiącach, miał bowiem tendencję do spoglądania na świat przez raczej powątpiewający pryzmat.
Czemu się zresztą dziwić, skoro raz po raz spotykały go rzeczy, które nakazywały mu wątpić w nowy porządek świata. Bo, oczywiście, nie w jego własny rozsądek. Nie, nie. On bez wątpienia w dalszym ciągu był zrównoważony i trzeźwo myślący. Był realistą. Wbrew temu, co mu ostatnio sugerowano i z czym przez chwilę nawet był skłonny się zgodzić.
Nawet on nie był w stanie ukryć, że pojawił się moment, kiedy jego racjonalizm być może wcale nie był aż tak trafny. Mimo najszczerszych, najbardziej nieegoistycznych intencji, jakie wtedy miał, poniekąd nie potrafił nie przyznać przed sobą, że zupełnie zamotał się w tym, co było dla niego, dla nich dobre. W tym, co było rzeczywistością, co zaś wyłącznie wynikiem jego wewnętrznych obaw.
Nie chciał powtarzać najgorszych błędów przeszłości. Wydarzenia mające miejsce w ostatnich dniach dodatkowo utwierdziły go w przekonaniu, że los był cholernie podstępny i przekorny a życie nie dawało zbyt wielu szans. Należało podchodzić doń poniekąd od podobnej strony, od której do tego podszedł, jednak z inną myślą. Ze świadomością, że tak naprawdę każda chwila jest na wagę złota. Jutro może nigdy nie nadejść.
Nieważne, ile się zrobi, aby zadbać o bezpieczeństwo, nie przed wszystkim da się uchronić. Nie wszystko można przewidzieć. Nie na wszystko da się przygotować. To, co widział wtedy na ulicach w Londynie. Przypadki dostrzegane na korytarzach Munga. Obrazy, o których nie miał i chyba wcale nie próbował zapomnieć. To dawało do myślenia. Nie był aż takim ignorantem, żeby machnąć na to ręką. Nie zamierzał odcinać się od tej nowej perspektywy.
Choć tak po prawdzie, w tym momencie czuł się dosyć mocno wcięty. Wyjątkowo wyluzowany, zdystansowany względem otaczającej go rzeczywistości. Po prawdzie, nawet niespecjalnie miał coś przeciwko temu, aby podzielić się z Romulusem dodatkową porcją trawy, choć zupełnie nie zgadzał się z kumplem w kwestii tego, że Roman potrzebował jej więcej od niego. Nie, w tym wypadku dosyć trudno było go zagiąć. Praktycznie wszystkie używki musiał zażywać w znacznie większych dawkach niż przeciętni ludzie. Miało to praktycznie tyle samo wad, co zalet, bowiem na przykład w piciu alkoholu był niemal niepokonany. Do tej pory tylko jeden człowiek był w stanie zdecydowanie przebić jego osiągi.
Co prawda, minęło już trochę czasu, odkąd składał wizyty w Snowdonii, jednak pewne rzeczy raczej nie ulegały zmianom. A przynajmniej nie łatwym. Bez wątpienia musiał być gotowy na to, co zastanie go, gdy pojawią się w górach, aby osobiście przekazać dobre nowiny i...
...i być może ta myśl trochę zbyt mocno go pochłonęła, bowiem odpłynął. Jeszcze bez plaży, bez wody, bez jeziora. Najzwyczajniej w świecie na tyle mocno pogrążył się w tej myśli, wewnętrznie notując i czyniąc kolejne plany, że choć wydawało mu się, że jest przytomny, na cały ten jeżynowy monolog rzucił wyłącznie wyjątkowo ugodowe:
- Mhm - jeżyny będące różdżkami, wampiry pijące słodkie soki, suchary pod nogami, Roise sam nie do końca wiedział, co faktycznie słyszał, a co mu się przesłyszało; może rzeczywiście był już dosyć upalony?
Pokręcił jednak głową na słowa o torcie, odhaczając w głowie ten fragment, wpychając go do pamięciowej szuflady i wreszcie, cholera wie, po jak długim czasie, znów przechodząc do rzeczy. Musieli działać. Działać! Choć...
...przecież poniekąd właśnie to robił. Machał różdżką, raz za razem mrucząc inkantacje, w innej chwili nieświadomie używając zaklęć niewerbalnych. Jednakże w gruncie (hehe) rzeczy, nie to miało znaczenie. Chodziło o efekt finalny. O piasek. A ten naprawdę był efektowny. Wręcz wspaniały.
Tak, nie miał nawet najmniejszych oporów, aby wyrazić to na głos. Nie należał przecież do osób, które były przesadnie skromne. Szczególnie wtedy, kiedy mogły pochwalić się naprawdę wizualnie zachwycającymi osiągnięciami. Tak, tak. To był stan plaży. Stan idealny. Niemalże godny riwiery.
- Narwa... ...co? - Zmrużył oczy, marszcząc nos i czoło.
No cóż, mógł być wieloletnim partnerem dziewczyny, która za idealny wieczór uznawała oglądanie dokumentów o morskich stworzeniach i mugolach, którzy ich szukali, ale wciąż raczej nie był ekspertem w tym zakresie.
- Narwany, mój drogi, to jesteś ty - rzucił więc, uderzając językiem o podniebienie. - Choć nie mogę powiedzieć, że nie jesteś też wyjątkowo kreatywny, Merlin mi tego świadkiem, masz więcej wizji niż Dolohov i Longbottom razem wzięci, ale może raczej zostawmy te wspomnienia? Wiesz, na inny czas? - Zasugerował, zaintrygowany, jednak równocześnie niezbyt przekonany, co do tego, że rzeczywiście był to pomysł na taką chwilę jak ta.
W końcu chodziło o naprawdę istotne sprawy. O budowanie wspomnień, o tak. Chciał móc je kształtować, jeszcze bardziej realnie niż jezioro, które teraz powstawało pod machnięciami jego różdżki.

Kształtowanie (III) - tymczasowy akwen
Rzut Z 1d100 - 17
Akcja nieudana

Rzut Z 1d100 - 39
Slaby sukces...


Albo raczej: miało powstawać,, bowiem w którymś momencie zdecydowanie zbyt mocno się rozproszył. No cóż. Może rzeczywiście był już dosyć mocno zjarany? Potrzebował chwilę odsapnąć, aby kontynuować, zebrać myśli i tak dalej. Całe szczęście, nie był sam. Razem mogli zdziałać wszystko, czego potrzebowali, by było idealnie. W końcu mieli doskonałe plany. To miał być perfekcyjny wieczór.

Koniec sesji


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Ambroise Greengrass (4559), Romulus Potter (1939)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa