To nie miał być spokojny dzień – a przynajmniej w Ministerstwie od rana było nerwowo. Wszystko dlatego, że na dzisiaj planowano Marsz Praw Charłaków. Zupełnie pomińmy fakt, w którym ta cała manifestacja nie była na rękę Ministerstwu, które od lat, albo bardziej od zawsze ignorowało problemy, z jakimi borykały się osoby urodzone w magicznych rodzinach, jednak nie przejawiające w sobie ani kropli magii – już samo to powinno sprawić, że w Ministerstwie było nerwowo. Ale czekaj, tego jest więcej! Bo spodziewano się, że na każdego protestującego za prawami charłaków, znajdzie się przynajmniej jeden protestujący przeciwko. Przynajmniej! Z prostego wyliczenia wychodziło, że jeden plus jeden równa się problem.
I problem rzeczywiście był.
Czekanie i nerwowa atmosfera się opłaciło, może jakiś jasnowidz to wyśnił, przewidział, cokolwiek, ale dzisiaj kazali zostać na nadgodziny w BUMie i biurze aurorów – tak na wszelki wypadek. Victoria była już jedną nogą na kursie aurorskim, drugą jednak ciągle wspierała Brygadę Uderzeniową jako brygadzistka i… w końcu dostali cynk o zamieszkach. Jak można się było zresztą spodziewać. To i została posłana tam, żeby zrobić porządek, bo już było nieco za późno na jego utrzymanie, skoro ludzie do tego oddelegowani ewidentnie zawiedli. Zresztą nic dziwnego – złość i nienawiść były doskonałym napędem do tego, żeby zacząć ciskać w siebie paskudnymi zaklęciami, nie zważając przy tym na bezpieczeństwo tych, którzy znaleźli się tam przypadkiem, ani na to, że po wszystkim może nam przysługiwać całkiem niemilutka cela w Ministerstwie. Albo, że wylądujemy w Mungu.
Chwilę to trwało, nim udało się opanować sytuację na tyle, by nie trzeba było używać na zmianę Protego, Expelliarmus i Finite. Najgorsze było już za nimi, choć daleko było do całkowitego spokoju i przegonienia wszystkich ludzi. Niektórzy leżeli na ulicy, niektórzy siedzieli, krwawili, pomagali im uzdrowiciele. Victoria na przykład, z rozwianym włosem, bo kilka kosmyków wyrwało się z jej grubego warkocza zaplecionego na modłę francuską, zarumieniona od emocji, adrenaliny i ruchu, kończyła właśnie zakładać kajdanki na dłonie jakiegoś czarodzieja.
- Chyba nie było warto, co? Może następnym razem pomyśli dwa razy – mówiła do niego i z tymi słowami przekazała go swojemu koledze, który miał go zabrać… stąd.
Lestrange westchnęła, przejechała wierzchem dłoni po czole i rozejrzała się po okolicy, próbując w tych kilku sekundach znaleźć wytchnienie by nabrać sił na dalszą pracę. Za którą zresztą właśnie się rozglądała – zastanawiając się gdzie teraz podejść.