— Tak, to komplement — potwierdził, z uśmiechem, niemalże chłopięcym, bardziej beztroskim niż od dawna, bardzo dawna, spoglądając na pomarszczone falami morze. Przemieniało się już powoli w to, co grecy nazywali winno-czerwonym morzem, gdy światło zaginało się w taki sposób, że oszukiwało całkowicie wzrok, nie będąc ani fioletowy, ani karminowym, ani niebieskim. Nad ich głowami już powoli pojawiały się pierwsze gwiazdy, tworząc tak naprawdę najpiękniejszy sufit, jaki można sobie wyobrazić.
Zdjął eleganckie buty i jedwabne skarpetki wraz z paskami, które nosiło większość dżentelmenów, aby te nie zsuwały się z łydki, beztrosko wkładając je do obuwia i odkładając na piasek. Wsunął nogi w rozgrzany piasek, siadając obok niej i kładąc między nimi przyzwoitkę — jedzenie. Miało ono duże znaczenie w życiu Morpheusa, głównie ze względu na jego chorobę, ale też dlatego, że wiele definiujących momentów w jego życiu, było powiązane ze smakami. Doskonale pamiętał smak kaczki z pomarańczami, którą zrobiła Malwa na pogrzebie jego matki i pamiętał słodkie maliny w Kniei, zbierane z rodzeństwem, pamiętał pierwszy obiad w Hogwarcie oraz ten ostatni, wystawną kolację z przepiórkami, gdy dostał promocję do Departamentu Tajemnic, gdy ojciec powiedział mu, pierwszy raz, że jest z niego dumny, za to, że trwał przy swoim i nie ugiął się pod jego własną presją i wybrał dla siebie dumną ścieżkę.
— To twoja sprawa, jak pokierujesz swoim życiem, ale pamiętaj, że nasze dusze i ciała są nam podarowane tylko raz. Będzie ktoś, kto będzie dla ciebie płonął i ty dla niego, tylko nie dawaj się spalać tej osobie. Stabilna świeca, nie pożoga. A teraz otwórz buzię... — Sięgnął do ich łupów i wyciągnął z niej wypełnionego kremem ptysia. — Widziałem, jak patrzysz na tamtą stertę.
Przysunął ptysia do jej ust, aby mogła się w niego wgryźć, ale jeśli tylko próbowała go wziąć w swoje ręce, robił krótkie a-aa!, jak zabieranie dziecku czegoś, czego nie powinno mieć i odsuwał ptysia poza jej zasięg. Wypiek zaś kusił, pięknie pachnące ciasto parzone wyglądało niesamowicie lekko, wraz z cieniutką warstwą cukru pudru, na którym odbiły się palce Morhpeusa, otaczające kremowe centrum o gładkim smaku śmietanki, masła oraz z nutą pistacji, nadającej nieco zielonkawy ton. Posmak orzechów, ledwie na końcu smaku, dodawał całości niesamowitej głębi. Wieszcz sam chciał go spróbować przez niesamowity aromat, gdy tylko go trzymał, ale nie sądził, aby to był dobry pomysł, zresztą mieli ze sobą jeszcze więcej smakołyków.
— A czas... Wiesz, dla mnie on właściwie nie istnieje. Jestem punktualny tylko dlatego, że muszę bardzo mocno pilnować zegara i kalendarza, aby nie pogubić dni oraz tego, co się zdarzyło, a co już się zdarzy.
A whirl of boozy-floozy flashing light