Nie był tutaj zbyt długo.
Morpheus miał problemy ze snem odkąd tylko pamiętał. Jeśli miałby wskazać jakiś konkretny punkt na złotej osi czasu swojego życia, wskazałby dzień, w którym zobaczył martwe ciało Marty Warren na podłodze damskiej łazienki, po tym jak pobiegł w stronę krzyków koleżanki z roku. To wspomnienie wryło mu się tak mocno w pamięć, że nawet wiele lat później, gdy przypominał sobie tamten czas, pod powiekami miał okrutny obraz ciała, na które już zaczynał wstępować rigor mortis, odór śmierci i ludzkich nieczystości, wszechobecna woda, martwe spojrzenie otwartych w śmiertelnym stężeniu oczu. Sina skóra i ciemne żyły pod nią, wyraźniejsze niż cokolwiek innego. Tamtej nocy niemal nie spał, a problemy z zasypianiem dręczyły go jeszcze miesiącami później. Przez wiele lat jednak poza doraźnymi środkami od szkolnej lekarki i ze sklepu alchemicznego, nie korzystał z medykamentów i specyfików, które pozwalały na zasypianie. Rzecz jednak musiała się zmienić, gdy rozpoczął pracę w Komancie Przepowiedni. Wtedy zdecydował się na wybór Lecznicy Dusz i fachową pomoc. Nie dlatego, że sam chciał, tak właściwie, raczej został postawiony pod ścianą, gdy niemal rozbił kilka kuli przepowiedni, omdlewając ze zmęczenia po trzech dniach bez jakiegokolwiek snu, z początkami halucynacji z wycieńczenia.
To nie był jego wybór. Otóż nie wybiera się dróg, które już ktoś ułożył, a tak było w tej chwili, gdy zatrzymał się w recepcji Lecznicy Dusz z kulturalnym uśmiechem arystokraty, czarne lakierki wypolerowane przez Malwę odbijały się w posadzce kliniki, tak samo jak cała jego czarna postać, kontrastująca z wyglądem lecznicy. Nawet koszulę miał czarną, symbol żałoby. Modna szata z cienkiego lnu spływała swobodnie po ramionach, układając się w misterne fałdy. Kto uważał, że żałoba i piękny ubiór nie chodziły ze sobą w parze, nie widział sukni żałobnej Cesarzowej Sisi razem z koronkową maską, gdy udawała się na pogrzeb swojego syna. Szata zapewniała mu ochronę, której potrzebował, pewność siebie, animusz kroków.
— Dzień dobry, byłem umówiony na trzynastą do pana Perseusa Blacka.
— Dzień dobry panie Longbottom — odpowiedziała recepcjonistka, którą kojarzył jako wieloletnią pracownicę lecznicy. — Dawno pana u nas nie było — stwierdziła, wstając i otwierając jedną z szuflad oznaczoną literką L, aby wyciągnąć jego kartotekę w brązowej kopercie. Magiczne pióro zaś samoistnie zapisało jego obecność na wizycie w kajecie, leżącym na blacie.
— Służbowy wyjazd, nie było mnie prawie pół roku w Anglii — odpowiedział uprzejmie. — Wróciłem na pogrzeb brata.
To akurat nie była prawda, wrócił miesiąc po pogrzebie, ponieważ informacja o śmierci Derwina dotarła zbyt późno. Lubił jednak patrzeć, jak recepcjonistkę okrywa rumieniec, mógł być też ten zawstydzenia. Kobieta spuściła wzrok, zaraz jednak szybko się opanowała i z nadal płonącymi policzkami, wyraziła szczere kondolencje oraz wskazała mu gabinet, w którym przyjmie go Black. Niewymowny skierował się w tamtą stronę i usiadł na jednym z drewnianych, całkiem wygodnych krzeseł, czekając na wezwanie od swojego lekarza. Lekarza duszy.
Do Perseusa chodził od kilku lat, magipsychiatra podszedł mu do gustu swoim profesjonalizmem i dobrym podejściem do doboru leku dla jego osoby z uwzględnieniem niektórych składników, których musiał unikać w przyjmowanych doustnie substancjach, ze względu na cukrzycę, z którą zmagał się równie długo, jak z bezsennością. Morpheus często żartował, że on zebrał wszelkie słabości ciała Longbottomów i cały zdrowy rozsądek wraz z szarymi komórkami. Ktoś musiał myśleć, a ktoś bić się na pięści (i różdżki). Nie nazwałby Blacka powiernikiem swoich sekretów, były rzeczy, o których nie zamierzał nigdy nikomu powiedzieć, ale w kwestii tego, co nie pozwalało mu znaleźć spokoju nocami, Perseus wiedział wszystko. Trzeba być szczerym z tymi, którzy pozwalają twoim demonom zasnąć.