V. Dolohov & L. Prewett
Dzisiaj rano, kiedy zmierzał do klatki schodowej, przez którą musiał przejść, chcąc przedostać się do swojego gabinetu, gdzieś nieopodal drzwi do ich biblioteki, w półmroku lipcowego poranka, mignęła mu twarz Annaleigh. Nie przywitał się z nią, przynajmniej nie słowami - kiedy tylko blond czupryna znalazła się w zasięgu jego wzroku, Dolohov zrobił minę, jakby mu ktoś dodał do herbaty za dużo cytryny i chwycił ręką za ciężką firankę osłaniającą znajdujące się nieopodal okno. Przeraził się jej obecnością, chociaż żyli razem już sześć, czy siedem lat... Sześć, czy siedem? Samo to, że nie potrafił tego dookreślić, wywoływało w nim potrzebę panicznego drapania się po rękach, bo nic tak go przecież nie definiowało go jako osoby jak obsesja na punkcie upływu czasu. I teraz co? Wystarczyło spojrzeć na tę mordę przebrzydłą i nie widział już wcale liczb opisujących rzeczywistość, tych wszystkich zależności, wszystko, co znał i kochał, padało na kolana przed obliczem kobiety, z którą relację trafnie opisał Peregrin dwa miesiące temu. Trzymała go na smyczy. Teraz to widział - tę beznadziejność sytuacji, w jakiej się znalazł i bezilność, która nagle wydała mu się być całkowicie obcą. Na nikogo innego tak nie reagował. Był człowiekiem o twardym charakterze, zaborczym, dominował innych w każdym możliwym i osiągalnym aspekcie egzystencji. Spuścił na moment oczy, a później zacisnął palce pięści i z zadartym podbródkiem ruszył do przodu. Annaleigh cofnęła się z lekka wstecz, a później wzruszyła ramionami. I tak też się spotkali. Nie zamieniwszy ze sobą choćby słowa.
A jednak mocno to przeżył.
Bo kiedy spoglądał w te oczy pełne zdumienia i ciekawości... nie widział cyfr. Widział ją śmiejącą się, odpowiadającą coś jednego ze stojących wokół mężczyzn na ostatnim przyjęciu charytatywnym, w jakim wzięli udział z woli jej pani matki. I widział co każdy by sobie pomyślał - że zaczął myśleć o niej ciepło, ale to nie była prawda - całe ciepło jakie w sobie posiadał, może bardziej jego resztki, przelał już na swoją córkę i niejasną relację z asystentem, a Annaleigh - nie chciał jej tutaj mieć, ale też nie potrafił się jej pozbyć. Nie przez wzgląd na wewnętrzną potrzebę otulania się jej obecnością, lecz to jak zdążył sprzedać swoje życie - dobrego człowieka wzdychającego czasem z tęsknotą do spokoju, jakie dawało mu domowe ognisko. Jakże miał to teraz wymienić na najprawdziwszą z prawd - że się to domowe ognisko nie liczyło dla niego wcale? Przed tym felernym małżeństwem część magicznej socjety znała go jako kogoś bardzo szczęśliwego, ale też „niebezpiecznego”, bo nie gardził wcale chwilowym pocieszeniem w cudzych objęciach, a wiązać się na stałe nie chciał. Ci, co mieli o tym wiedzieć, wiedzieli o jego krzywych skłonnościach, ale wtedy jeszcze nikt się tym publicznie nie chwalił, bo się Dolohov wychował w czasach, kiedy za bycie gejem pakowali cię (w najlepszym przypadku) do Lecznicy Dusz. Dziś każdy, kim by się zainteresował w taki sposób, kojarzył go jako wspaniałego męża tej chudej szkapy i ojca, co dbał o córkę świeżo po francuskiej szkole. Jak to odkręcić? Jak? Dało się? Jakby się ktoś dowiedział, że on i Peregrin, para jebanych jasnowidzów, godziła się na to frajerstwo przez lat sześć czy siedem, to byłoby największe i najbardziej bolesne ośmieszenie jego życia, nawet jakby ją za to wzięli na stryczek, nic mu już nazwiska nie odbuduje, a on miał na własnym punkcie niezdrową obsesję.
Był więc, delikatnie mówiąc, w złym nastroju. A jak mu Trelawney powiedział jaki gość odwiedzi Prawa Czasu w następnej kolejności - ten młody syn Edwarda, co go spotkał przy okazji pojedynku na Arenie nieopodal, Vakel mimowolnie westchnął w taki rozpaczliwy sposób. Wrócił myślami do tego wcześniej wspomnianego przyjęcia - to tam wylicytowali mu stworzenie precyzyjnego portretu. Ktoś mu chyba szepnął coś o tym, że Laurent był kawalerem na wydaniu, a on przytaknął i coś tam odpowiedział, nie pamiętał już nawet co, bo był zbyt skupiony na swoim samotnym asystencie trzymającym kieliszek szampana nieopodal stolika z deserami. Wyraźnie pamiętał młodego Prewetta tylko i wyłącznie z tego wozu zaprzęgniętego w przerośnięte kuce, bo na wszystkie jego ulubione gwiazdozbiory - jeżeli on też był tak żenujący w jego wieku, to już teraz zapali świeczkę nad losem swojej duszy.
I faktycznie zapalił teraz świeczkę - taką aromatyczną, chcąc stworzyć w gabinecie przyjemny nastrój. Mógłby dedykować ją sobie, gdyby tylko zdolny był do minimalnego krytycyzmu względem własnych, młodzieńczych działań. Nie potrafił jednak spojrzeć prawdzie w oczy i przyznać, że był od Laurenta dużo gorszy i do tego tak skrajnie zarozumiały, że nie docierał do niego żaden bodziec od wszechświata mający go przywrócić na tory samoświadomości.
Mając jeszcze trochę czasu, oddał się lekturze najnowszego wydania Proroka.
Kiedy Laurent przekroczył próg przedsionka prowadzącego do Praw Czasu, w wejściu powitał go Peregrin. Zaprowadził go do pomieszczenia, w którym przebywał Dolohov. Uprzejmy, spokojny mężczyzna był czymś głęboko zajęty i kiedy tylko Prewett znalazł się w środku, szybko wrócił do pracy. W tym samym momencie, w którym drzwi za jego plecami się zamknęły, wokół poniósł się śpiew kukułki. W centrum gabinetu Dolohova znajdowało się biurko, zaraz przy nim fotel dla gości, chociaż na tym etapie można było nazwać go fotelem Trelawneya. Tuż nad nim - nie dało się chyba być bardziej ekscentrycznym niż celebryta z okładki Astrolabium - wisiało tak wiele zegarów, że ciężko było je policzyć bez wgapiania się dłużej. Każdy z nich pokazywał inną godzinę, minutę, sekundę - to był kompletny chaos, w którym ciężko było dostrzec jakikolwiek sens.
Sam Dolohov stał przy oknie, z dłońmi splecionymi za plecami. Uśmiechnął się do Laurenta, witając go uściskiem dłoni i krótką formułką z serii „zapraszam do zajęcia miejsca na sofie”. Wyglądał nienagannie - schludny, pachnący, odziany w dopasowany, czarny garnitur z miniaturowymi, wyhaftowanymi ręcznie gwiazdozbiorami, z daleka wyglądającego jak nieregularny wzorek. Nie należał do grona ludzi mogących poszczycić się wyjątkową urodą, ale dobrze podkreślał swoje atuty - wyglądał dobrze, dojrzale - miał jedne z tych oczu, co się w nich można doszukiwać życiowych mądrości i wiedziało, że prędzej czy później uda się odnaleźć w ich głębi odpowiedzi na najbardziej nurtujące pytania. W tym przekonaniu wyjątkowo pomagała jego sława.
- Bardzo mnie cieszy, że udało się uzbierać pełną sumę... - gadał coś o tej akcji charytatywnej, lał wodę, jak to miło z ojca strony, bo chciał przecież uchodzić za filantropa, ale w gruncie rzeczy gdzieś miał te sierotki i ich azyl. Rocznie przeżerał tyle kamieni szlachetnych, że mógłby za sumę z ich sprzedaży zapewnić im godne życie. Gdyby tylko zechciał. A nie chciał. Wpłacał te pieniądze kiedy widział w tym jakiś interes dla siebie. Na przykład zrobienie na złość Malfoyowi. Poderwanie Erika Longbottoma, albo innego przystojniaka po stronie biednych i uciśnionych. W tym przypadku - spokój od upierdliwej teściowej.
Jak już skończył, a oni oboje siedzieli naprzeciwko siebie - Laurent na tej wspomnianej wcześniej sofce, a Dolohov w swoim fotelu, nieco niższym, żeby nie górować nad gośćmi, ale w przypadku blondyna nie był to aż taki problem, bo różniło ich góra dwanaście centymetrów, Vakel odezwał się wreszcie na temat niewywołujący w nim odruchu wymiotnego. Przez moment chciał nawiązać do tego pojedynku, co go razem „oglądali” (no dobrze, razem odwracali od niego wzrok), ale Louvain... wiadomo, jeszcze raz nazwie się wujkiem Lyssy, to przeklnie jego linię krwi na sześć następnych pokoleń, a Philip... uhh. Zarost jeszcze by zniósł, ale latanie na kijku - o matulu, dwa palce w gardło. Mógł kłamać. Dobrze kłamał. Ale mógł też zignorować ich nic niewartą egzystencję i płynąć dalej.
- Panie Prewett, korzystał pan już kiedyś z usług jakiegoś portrecisty? Numerologa, astrologa - wybaczy mi pan wścibskość, ale zawsze mnie ciekawi, cóż ludzie wiedzą o sobie, zanim do mnie przyjdą. - Jeżeli wyczuł, że pytanie nie leży w sferze jego komfortu, to machnął szybko ręką.
Pomiędzy nimi znajdował się stolik, na którym zwykle stała szklana kula lub koszyk na karty do tarota. Dzisiaj znajdowała się tam tylko taca z dwiema filiżankami parującej herbaty, cynamonowe ciasteczka i... zabawka do ściskania. Taka na antystresowa.