06.01.2024, 04:39 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 01.03.2024, 03:06 przez Ambrosia McKinnon.)
Nie sądziła, wysyłając listy na początku czerwca, że otrzyma od niego taką odpowiedź. Teoretycznie nie było w jego słowach nic, czego nie mogła się spodziewać i nawet ton wydawał się zwyczajowo uszczypliwy. Ale może były to dni, jakie minęły do jego odpowiedzi. Może były to te wszystkie wypite herbaty pełne zmartwień, albo i słowa, które wygłaszały gazety. Rosie mogła udawać, że tak nie było, ale zwyczajnie się martwiła. Martwiła się w ten szczery, czysty sposób, który nie przeżarty był złośliwością czy cynizmem. Wstrzymywała się, żeby napisać mu wprost, Alexandrze, martwię się, bo przez wzgląd na te wszystkie spędzone wokół siebie lata, miała do tego prawo. Nie przez skradzione pocałunki, wymienione ukradkiem spojrzenia i bezczelne prowokacje, ale przez wspólne wieczory spędzone nad wróżbami, pełnymi zrozumienia gestami i pragnieniem, by drugie nie cierpiało.
Ich wspólne przekleństwo było czymś, co ich połączyło i w pewnym momencie Rosie była w stanie przyznać, że nawet jeśli chciała być blisko niego także w ten konkretny sposób, to na spodzie wszystkiego co się w niej kłębiło znajdowało się coś bardziej ulotnego. Bo przecież można było iść z kimś do łóżka, ale potrzeba było czegoś więcej, by wracać do siebie. Nie była to obsesja, nawet jeśli obsesyjna być potrafiła i nie była to zazdrość, nawet jeśli aż nadto dobrze rozumiała jak ta potrafiła wprawić ją w obrzydliwy nastrój.
Może dlatego była taka uparta, ale czego się po niej spodziewał? Nie pierwszy raz parafrazowała własne słowa, żeby zamknął się wreszcie bo i tak zrobi co chce. Może dlatego właśnie w lipcu skończyła nie na Nokturnie czy Podziemnych Ścieżkach, ale na francuskich bezdrożach, kolebiąc się w cygańskim wozie.
Nie była pewna, czy mu to mówiła, ale spodziewała się, że domyślał się tego, jak bardzo lubiła spędzać w ten sposób czas. Nie chodziło tutaj nawet o to, że spędzała go z nim, bo przez większość czasu nie byli przecież sami. Otaczały ich inne wozy, inni ludzie, inny świat. I ten świat był przepiękny. Zachłystywała się nim, bo będąc między jego dalekimi krewnymi czuła, że nie obowiązuje ją to, co dociskało ją do Londyńskiej ziemi. Razem z nimi bawiła się, śmiała, jadła, stawiała karty i nosiła ich ubrania. Dogadywała się z nimi jako tako, bo garstka z nich mówiła ledwie łamaną angielszczyzną, ale starała się, podłapując pojedyncze słówka, to w ich własnym dialekcie, to francuskie, w ten sposób radząc sobie bez ciągłej obecności Alexandra. No i przede wszystkim - znała ich. A przynajmniej niektóre z tych twarzy, pamiętając ich jeszcze z czasów, kiedy obydwoje ledwo co przestali być uczniakami. Ich twarz rozświetlały się na jej widok i czuła się jak w domu.
Tak było wtedy, kiedy nie myślała o Alexandrze, ale prawdę powiedziawszy, wychodziło jej to marnie. Próbowała zepchnąć go nieco na granicę świadomości, ukrywając swoje smutki nie tyle przed nim, bo zwyczajnie był przez większość czasu absolutnie napruty, co przed członkami taboru, którzy ich otaczali.
Karta Arcykapłanki wciąż trzymała blisko, bo nie doszli jeszcze do momentu, żeby móc je ze sobą wymienić, ale nie przeszkadzało jej to. Wyciągała ją sobie czasem, kiedy nikt nie patrzył i z zastanowieniem wpatrywała się w jej zielone oczy i księżyc. Ten cholerny księżyc. Przychodziło jej na myśl, że dając jej akurat tę kartę, oddawał jej ją samą i dziękowała sobie samej w duchu, że nie przysłała mu tego cholernego Świata, który teraz chyba stracił odrobinę na wartości. Bo w którymś momencie przestał być całym jej światem, jak to czasem myślała kiedy jeszcze nosili szkolne mundurki. Teraz był zwyczajnie jego częścią. Stałym elementem, który może czasem znikał, ale potem znowu się pojawiał. Wracał jak pies.
Jak ten bezpański kundel leżał teraz pod drzewem, śpiąc w jego ażurowym cieniu. Przez moment więc stała i patrzyła na niego, rzucając swoją sylwetkę na jego twarz i kontemplując tak samo to, jak okropnie wydawał się zmęczony, jak i fakt czy w ogóle powinna z nim rozmawiać. Zostali sami, bo reszta taboru ruszyła dalej, zostawiając ich w tyle i nikt nie mógł odwrócić jej uwagi. Może miał rację? Może powinien być tutaj sam, bez nikogo, bez niej, bo jego widok w takim stanie zwyczajnie łamał jej serce. Wytknął jej to i miał rację, nie była jego żoną (w sumie to gdzie ona była?), ale uważała się za jego przyjaciółkę, nawet jeśli przekornie podsumowała list, że nad tym statusem ich znajomości, to jeszcze się zastanowi.
Kucnęła przy nim i po krótkiej chwili namysłu dźgnęła go palcem w policzek.
- Ej, żyjesz jeszcze? - zapytała, głosem zobojętniałym, mimo że miała ochotę krzyczeć, bo przez ten cały czas trzymana była w mroku, próbując interpretować znaki, ale z jakiegoś powodu zwyczajnie nie rozumiejąc, czemu jest aż w takim stanie. Może faktycznie była zbyt stronnicza. Może faktycznie powinna dać sobie spokój z panem królem różdżek. Może faktycznie miał rację, kurwa we wszystkim. Ale prędzej by sczezła niż się do tego przyznała.
Ich wspólne przekleństwo było czymś, co ich połączyło i w pewnym momencie Rosie była w stanie przyznać, że nawet jeśli chciała być blisko niego także w ten konkretny sposób, to na spodzie wszystkiego co się w niej kłębiło znajdowało się coś bardziej ulotnego. Bo przecież można było iść z kimś do łóżka, ale potrzeba było czegoś więcej, by wracać do siebie. Nie była to obsesja, nawet jeśli obsesyjna być potrafiła i nie była to zazdrość, nawet jeśli aż nadto dobrze rozumiała jak ta potrafiła wprawić ją w obrzydliwy nastrój.
Może dlatego była taka uparta, ale czego się po niej spodziewał? Nie pierwszy raz parafrazowała własne słowa, żeby zamknął się wreszcie bo i tak zrobi co chce. Może dlatego właśnie w lipcu skończyła nie na Nokturnie czy Podziemnych Ścieżkach, ale na francuskich bezdrożach, kolebiąc się w cygańskim wozie.
Nie była pewna, czy mu to mówiła, ale spodziewała się, że domyślał się tego, jak bardzo lubiła spędzać w ten sposób czas. Nie chodziło tutaj nawet o to, że spędzała go z nim, bo przez większość czasu nie byli przecież sami. Otaczały ich inne wozy, inni ludzie, inny świat. I ten świat był przepiękny. Zachłystywała się nim, bo będąc między jego dalekimi krewnymi czuła, że nie obowiązuje ją to, co dociskało ją do Londyńskiej ziemi. Razem z nimi bawiła się, śmiała, jadła, stawiała karty i nosiła ich ubrania. Dogadywała się z nimi jako tako, bo garstka z nich mówiła ledwie łamaną angielszczyzną, ale starała się, podłapując pojedyncze słówka, to w ich własnym dialekcie, to francuskie, w ten sposób radząc sobie bez ciągłej obecności Alexandra. No i przede wszystkim - znała ich. A przynajmniej niektóre z tych twarzy, pamiętając ich jeszcze z czasów, kiedy obydwoje ledwo co przestali być uczniakami. Ich twarz rozświetlały się na jej widok i czuła się jak w domu.
Tak było wtedy, kiedy nie myślała o Alexandrze, ale prawdę powiedziawszy, wychodziło jej to marnie. Próbowała zepchnąć go nieco na granicę świadomości, ukrywając swoje smutki nie tyle przed nim, bo zwyczajnie był przez większość czasu absolutnie napruty, co przed członkami taboru, którzy ich otaczali.
Karta Arcykapłanki wciąż trzymała blisko, bo nie doszli jeszcze do momentu, żeby móc je ze sobą wymienić, ale nie przeszkadzało jej to. Wyciągała ją sobie czasem, kiedy nikt nie patrzył i z zastanowieniem wpatrywała się w jej zielone oczy i księżyc. Ten cholerny księżyc. Przychodziło jej na myśl, że dając jej akurat tę kartę, oddawał jej ją samą i dziękowała sobie samej w duchu, że nie przysłała mu tego cholernego Świata, który teraz chyba stracił odrobinę na wartości. Bo w którymś momencie przestał być całym jej światem, jak to czasem myślała kiedy jeszcze nosili szkolne mundurki. Teraz był zwyczajnie jego częścią. Stałym elementem, który może czasem znikał, ale potem znowu się pojawiał. Wracał jak pies.
Jak ten bezpański kundel leżał teraz pod drzewem, śpiąc w jego ażurowym cieniu. Przez moment więc stała i patrzyła na niego, rzucając swoją sylwetkę na jego twarz i kontemplując tak samo to, jak okropnie wydawał się zmęczony, jak i fakt czy w ogóle powinna z nim rozmawiać. Zostali sami, bo reszta taboru ruszyła dalej, zostawiając ich w tyle i nikt nie mógł odwrócić jej uwagi. Może miał rację? Może powinien być tutaj sam, bez nikogo, bez niej, bo jego widok w takim stanie zwyczajnie łamał jej serce. Wytknął jej to i miał rację, nie była jego żoną (w sumie to gdzie ona była?), ale uważała się za jego przyjaciółkę, nawet jeśli przekornie podsumowała list, że nad tym statusem ich znajomości, to jeszcze się zastanowi.
Kucnęła przy nim i po krótkiej chwili namysłu dźgnęła go palcem w policzek.
- Ej, żyjesz jeszcze? - zapytała, głosem zobojętniałym, mimo że miała ochotę krzyczeć, bo przez ten cały czas trzymana była w mroku, próbując interpretować znaki, ale z jakiegoś powodu zwyczajnie nie rozumiejąc, czemu jest aż w takim stanie. Może faktycznie była zbyt stronnicza. Może faktycznie powinna dać sobie spokój z panem królem różdżek. Może faktycznie miał rację, kurwa we wszystkim. Ale prędzej by sczezła niż się do tego przyznała.