• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena poboczna Dolina Godryka v
« Wstecz 1 2 3 4 5 6 Dalej »
Lato 1972, 4 czerwca // I'm sorry 'bout my frail state of mind

Lato 1972, 4 czerwca // I'm sorry 'bout my frail state of mind
constant vigilance
I have traveled far beyond the path of reason.
Wysoki na prawie dwa metry, brakuje mu pewnie mniej niż dziesięć centymetrów, ale ciężko to ocenić na oko. O krępej budowie ciała, z szeroką twarzą i wybitymi zębami. Skóra często pokryta bliznami. Krzywy nos, z pewnością kiedyś złamany. Włosy ciemne, oczy też. Nie należy do ludzi, którzy o siebie szczególnie dbają.

Alastor Moody
#1
21.02.2024, 10:02  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 27.09.2025, 12:03 przez Król Likaon.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Millie Moody - osiągnięcie Badacz Tajemnic

4 czerwca 1972, Lecznica Dusz

Alastor wciąż pamiętał promyk nadziei przecinający swoją jasnością strudzone myśli, kiedy siedząc obok łóżka siostry w klinice uzdrowicielskiej, usłyszał jak poruszyła ręką. Pamiętał też jak ten promyk nadziei zgasł momentalnie, dokładnie w chwili, kiedy uzdrowicielka kolejny dzień z rzędu przekazała mu, że nie ma z nią żadnego kontaktu. Tak, Millie ozdrowiała z ran i zadrapań, nie nosiła już na ciele żadnych znamion walki, poruszała rękoma, czasami odwracała głowę w jakimś kierunku, raz nawet odetchnęła przeciągle wpatrując się w bezkres ciemności, jaką musiała dostrzegać analizując wzrokiem oczyma kompletną nicość. Bo chociaż otwierała oczy i poruszała nimi, zawsze wydawała się... spać. Była tu, leżała obok, ale nie reagowała na jego obecność i słowa. Na tym etapie snuł już tak wiele możliwych scenariuszy o tym, co ją spotkało - w końcu skoro Bones dosłownie umarła i powróciła do żywych, to może Mills spotkało to samo, ale nie potrafiła znaleźć drogi powrotnej. Ale Bones po tym wszystkim była zimna jak lód, o czym boleśnie przekonał się, kiedy niósł jej pozbawione ducha, zmarznięte ciało przez Knieję Godryka. Mills była ciepła. Czasami nawet gorąca, kiedy przychodziła jedna z tych niespokojnych nocy, a ona od gorączki zaczynała się szarpać, miotać rękoma, a on udawał, że nie musi powstrzymywać łez. No bo Alastor Moody przecież nie płakał - nie płakał nawet jako dziecko, faceci nie płakali, oni tutaj byli żeby zaoferować swoje ramię i być tą silną stroną, oparciem. Tylko dla kogo on miał być tym oparciem? Dla Millie? Czy tego co po niej zostało? Czy to jeszcze była jego siostra?

Zadawał sobie te pytania z głębokim bólem, coraz mniej rozumiał własne uczucia, więc jeszcze mocniej zduszał je w zarodku. I tak były okropne, obrzydliwe wręcz - nie były mu potrzebne - na pewno nie po tym, kiedy w Mungu przekazali mu, że w jej stanie pomogą już chyba tylko uzdrowiciele z Doliny, a on żeby móc jej towarzyszyć, musiał przenieść się tam i okupować pokój gościnny Bertiego. Nie lubił żyć w taki sposób, więc maj spędził na regularnych walkach z własnym umysłem - zarówno z nasilającą się paranoją, jak i tymi małymi chochlikami przedstawiającymi szyk zdań, wplatającymi pomiędzy wiersze niechciane słowa, zalewającymi umysł myślami, jakich dobry brat nie powinien mieć.

Te okropne myśli ginęły zwykle wtedy, kiedy przekraczał próg pokoju, w którym leżała. Widział ją leżącą na tym łóżku, stukającą palcami o materiał pościeli, z wytrzeszczonymi oczyma wlepionymi w plamę na suficie, po czym siadał w fotelu przy oknie i zabierał się za lekturę kolejnej książki, bo wyobrażał sobie, że może jakimś cudem ona to słyszy, a jeżeli to słyszy, to może ją to w minimalnym stopniu uspokoi. Mógłby jej coś opowiadać, ale co dokładnie - straszyć ją prawdą o tych wszystkich okropieństwach dziejących się wokół? Chwytał więc za coraz to dziwniejsze tomiska mugolskich powieści, których sam nigdy nie przeczytał, bo przecież nie było na to czasu. W ciągu ostatniego miesiąca pochłonął więcej książek niż przez całe życie... To udowodniło mu, że kompletnie nie miał wyobraźni, na pewno nie takiej artystycznej, brał wszystko zawsze aż zbyt dosłownie - Sen Nocy Letniej - tytuł skojarzył mu się nachalnie wręcz z tym co przeżywała, nie mógł spodziewać się dokładnej treści, ale... Na pewno nie spodziewał się czegoś takiego. Absurdalne. Głupie. Śmieszne. Zachwyciło go to i jednocześnie sprawiło, że poczuł się dziwacznie - bo to było tak odległe od tego w jaki sposób myślał i czuł - wyobrażał sobie te postacie jako ludzi, których znał.

- Na tej trawie śpij głęboko! Ja naprawię twoje oko niezawodnych lekarstw siłą! - Czytał głosem Puka. - Puk wyciska cytrynę w prosto w jego oczy. - Znów zbudzony bądź jej cieniem, zachwycony jej spojrzeniem. Wszystko będzie znów, jak było. Swój do swojej znowu wróci, nikt się niczym nie zasmuci, i chłop klaczy swej nie straci.

Przewrócił kolejną stronę. Oczy miał już trochę zmęczone, chyba od tej zepsutej lampy, która miała już od dłuższego czasu. Ale to też był bardzo senny wieczór - jeden z tych, kiedy delikatny, letni deszcz obijał się o znajdującą się za jego plecami szybę, w Lecznicy było zadziwiająco cicho, a słońce już dawno skryło się za horyzontem. Powinien iść do domu.


fear is the mind-killer.
constant extreme
when sister and brother stand shoulder to shoulder,
who stands a chance against us?
Drobna (157cm, niedowaga), blada i czarnowłosa, o oczach złotych jak miód.

Millie Moody
#2
23.02.2024, 12:36  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 07.03.2024, 14:52 przez Millie Moody.)  
Czerń

To nie była złowieszcza czerń, lepka, zaborcza, niosąca ze sobą odór śmierci. Nie. Ta czerń to były oczy, które nic nie widzą. Uszy, które nic nie słyszą. Język i nos, które nie są w stanie wyłapać żadnego zapachu. Nic. Ciało? Czym było? Jak się je czuło? To nie był dryf przez kosmos. Świadomość – ostatni bastion istnienia otulony sensoryczną deprywacją – czuła brak czucia, brak sygnałów płynących z ciała. Brak ciała. Brak przeszłości i przyszłości. Tylko myśl i wiszące w przestrzeni pytania:

Tak, czy nie? Czego chcesz, mając nic?

Atawistyczna, zakotwiczona w Mildþryþ Moody wola przeżycia była tą iskrą, pachnącą ozonem i spaloną skórą, rozchodzącą się od lewego barku promieniście wzorem noszącym nazwisko niemieckiego fizyka, złodzieja niewysłowionego, elektrycznego piękna natury. Piorun drugi raz wraził się w jej ciało, tym razem fantomowym bólem, słodkim bólem przypominającym, że cierpienie jest esencją życia.

Szarość


Śmierć jest tylko przejściem. Zmianą, między jednym a drugim stanem. Limbo więc, domena śmierci, była w rozumieniu Mille szarym przystankiem, kolejową stacją pełną szarych, niezrozumiałych znaków, pięter i schodów, jednakowych peronów przy widocznym fragmentem torów, ginącym po obu stronach w mlecznej, nieprzebytej mgle. W niezrozumiałych okresach wagony ciągnięte przez bezkształtne czarne, przelewające się cielska o milionie rąk łapiących i przyciągających się bez wytchnienia po metalicznej drodze, przybywały i odchodziły w nieznane.

Ostatnia Stacja Rezygnacja

Umysł podsuwał wizję, którą niegdyś w bezsenną noc obracała w swojej głowie – wyobrażenie tego jak wygląda coś, czego żaden z żywych nie powinien podglądać. Istota będąca kiedyś siostrą, przyjaciółką, wrogiem, szukającym, palaczką, magiem, gliną... Istota nie miała rozeznania, czy to sen, czy rzeczywistość. Mimo panującej wszędzie ciszy, przetkanej tylko głuchym poszumem zimowego wiatru, otumaniona była ilością Innych, którzy niczym mrówki przemieszczali się ku swoim peronom, najwidoczniej o dziwo wiedząc dokąd, kiedy i po co. Zszarzałe dusze, na półcielesne, pozbawione twarzy i – co nagle stało się tak istotne – bagażu wymijały ją i parły przed siebie. Ona jednak chciała dostać bilet w bardzo konkretne miejsce. Chciała wrócić. Plecy nieprzerwanie paliły ją, pchały do działania. Nie była szara, nie była jak inni, nie bała się przemierzać tłum pod prąd. Bez względu na to kto usiądzie do stołu, z kim będzie musiała zagrać o swoje życie...

Kształtując, pragnąc, przemierzając ten pusty tłumem świat, nie postąpiła kroku, lecz momentalnie znalazła się przed matową bielą stołu. Jej milczący rozmówca, był odzianą w czarń osobą o białej skórze i błyszczących galaktyką oczach. Wpatrywała się w nią intensywnie, jakby w samym spojrzeniu zaszyła swoją ofertę. Nie wypowiedzieli ani słowa. Millie skinęła głową. Nie miała chwili na reakcję, wbita w siedzenie, kiedy rozległy, złowieszczy wiecznością uśmiech zniknął, a kredowe wargi dmuchnęły w nią kryształowym pyłem martwych gwiazd...

Biel

Oddech.

Chciała krzyczeć podczas tych ponownych narodzin, z ulgi, ze strachu i szczęścia, ale ciało, to prawdziwe ciało, jej codzienny garnitur życia, odmówiło. A więc tylko powieki, wytrzeszczone, zapatrzone w biel fałszywego nieboskłonu. Sufit – jakaś jej część, dziwnie spokojna, podsunęła życzliwie słowo. Nie mogła się poruszać, sparaliżowana. Nie mogła nawet zapłakać. Głosy wkoło zdawały się narastać, choć pozostawały niezrozumiałym, przytłumionym bełkotem. Sufit zaczął opadać, bez wątpienia perspektywa zmieniała się i jego płaszczyzna była coraz niżej. Ciało łaskawie nawet nie wpadło w panikę, w przeciwieństwie do istnienia znajdującego się w nim. Koniec czasów, to co odzyskane umrze. Tak to jest robić pakty z diabłem. Wewnętrzny krzyk umilkł w słodkiej nieświadomości na moment przed tym jak biel zetknęła się z miejscem, w którym powinien być jej nos.

Czas istniał, ale nie potrafiła oceniać jego przepływu. Kiedy się budziła, czuła, że czerń, w której się znajduje tu i teraz, nie jest wszechogarniającą pustką, a zwyczajną ciemnością... Czasem, gdy był dzień, mogła dostrzec czerwień światła przechodzącego przez cienką warstwę powiek. Czasem miała siłę, by te powieki otworzyć, by wstać, by spróbować dać znać tym, którzy bablali wkoło niej, żeby nie zakopywali ciała, że żyje, że kiedyś znajdzie sposób. Prędzej czy później jej rozpaczliwe próby przerywane były

...w dłoni trzymała nożyczki. Wiedziała, że dłoń pragnie zemścić się na oczach, które nie widziały dostatecznie dobrze. Cała energia nagle przeniosła się na tę dłoń, aby nie ruszyła z całą mocą ku twarzy. Lubię swoje oczy myślała rozpaczliwie, lecz mordercza ręka uznała, że skoro coś się lubi, to należy to zjeść...

To było męczące. W pewnej chwili, pomimo wielkiego pragnienia powrotu, pomimo wszystkich skarbów, siostrzeństwa, przyjaźni, zemsty, adrenaliny, sensualnych wrażeń, magii i dumy... Pomimo całego bagażu poprzedniego życia, zaczęła tracić nadzieję.

...znów biel tym razem to była Ściana. Zobaczyła jednak na jej środku Czerń. Tę Czerń. Im dłużej się w nią wpatrywała, tym bardziej rozlewała się, pochłaniając wszystko niczym czarna dziura. Musiała ostrzec kogoś, musiała uciec, musiała... lecz trwała w zamrożeniu, póki znów nie zgasła...

Przestała otwierać oczy. Wstawać. Szarpać się. Nigdy niczego się nie bała, ale teraz otaczające ją koszmary były wymyślną torturą zbyt skuteczną w tym dziwacznym lochu, w jej mięsnym, otoczonym białą skórą więzieniu. Bo kiedy czyniła nic, nie trzeba było walczyć. Spokój, równowaga wreszcie... Mogłaby wrócić do Szarości. Mogłaby przestać lękać się Czerni. Mogłaby przestać...

Słowo

– Pójdę za tobą; z piekła niebo zrobię, – Słowa, pierwsze słowa, które nie były jej własnymi, zacisnęły przestrzeń wątłej klatki piersiowej, wytrącając jej samobójczym myślom oręż z ręki. Pośród bieli pełnej mar i ułud, głos był tak rzeczywisty, że ćma jej życia mknęła do niego, choćby miał ją spalić całą w jednej chwili. – Choć ukochana dłoń zamknie mnie w grobie. – głos dokończył zdanie, a w niej pojawił się bunt. Podobnie jak piorun wcześniej, tak teraz rozchodziła się po jej ciele niezgoda, na to by odchodził, by ktokolwiek zamknął go w grobie, tak jak wcześniej nieudolnie próbowała walczyć samą siebie.

Czas nagle był bardziej rzeczywisty. Słowa tkane, znajomym głosem, zmęczonym, ale wciąż próbującym podbić znaczenie dziwacznych ażurowych tkanek opowieści pozbawionej kontekstu, przyniosły ze sobą też świadomość woni, prostej, na wskroś znanej, szarego mydła i zmęczenia całym dniem. Żadnej zieleni, kwiatów, czy kadzidlanych tonów domu. Dom... Pod powiekami zebrały się upragnione, niemożliwe do osiągnięcia wcześniej łzy. I choć tęsknota nie potrafiła znaleźć rozluźnienia w skamlącym spaźmie, to ta słonawa wilgoć była więcej warta, była jak zdrój ostatniej, lśniącej nadziei, która, wbrew jej oszalałym w zamknięciu przypuszczeniom, nie umarła.

–Wszystko będzie znowu, jak było... – Jej palce zadrżały, wargi rozchyliły się w drżeniu. Kropla uciekła, zdobiąc biały policzek niewidzialnym szlakiem poczucia winy i niemocy. Na poły nieświadomie, wzruszona pierś przyspieszyła swój oddech, miękkie mury kruszały, zwalczane nie rozumem, a sercem ukrytym w kościanym żebrowaniu.

constant vigilance
I have traveled far beyond the path of reason.
Wysoki na prawie dwa metry, brakuje mu pewnie mniej niż dziesięć centymetrów, ale ciężko to ocenić na oko. O krępej budowie ciała, z szeroką twarzą i wybitymi zębami. Skóra często pokryta bliznami. Krzywy nos, z pewnością kiedyś złamany. Włosy ciemne, oczy też. Nie należy do ludzi, którzy o siebie szczególnie dbają.

Alastor Moody
#3
06.03.2024, 11:53  ✶  
Mógłby przysiąc, że czytając tę cholerną książkę, widział drgnienie jej duszy, czuł jej obecność, ale uzdrowicielki zawsze mówiły mu te same, nieszczególnie pokrzepiające rzeczy - one nie wyczuwały nic, nie dostrzegły ruchów. Może powinien być pewniejszy siebie, może powinien przestać myśleć o tym w kategorii „czy to jeszcze jest ona” i powinien powiedzieć stanowczo: „tak, to ona, a ja widziałem dwa dni temu, jak wzruszyła ramionami, jakby to wszystko stało jej się obojętne”. Może wszystko wyglądałoby inaczej, gdyby w obronie swojego stanowiska, nawet wymyślonego, założyłby się nawet o odcięcie własnego palca. Zresztą, nawet gdyby nie miał racji, na nic mu był ten palec - kiedy jakiś człowiek był centrum twojego żywota, to się nawet dwa razy nie zastanawiałeś przed wykonaniem kolejnego umartwiającego go ruchu. Dwie połówki pomarańczy wszystkim kojarzyły się zawsze z poszukiwaniem jednej, jedynej romantycznej miłości - on by się zarzekł, że nigdy by tak nie pomyślał - po pierwsze dlatego, iż nie wierzył do końca (choć też nie zupełnie) w prawdziwą miłość inną niż ta, jaką czuł do rodziny, po drugie - z czymże miałoby mu się to kojarzyć, jeżeli nie z Mills, której te pomarańcze obierał całe dzieciństwo. Bez niej był tylko i aż sobą - a Alastor Moody pozostawiony sam sobie był kimś podejrzanie wręcz jak na swoją stanowczość zagubionym.

- Wychodzi Puk. Demetriusz, Lizander, Helena i Hermia zostają uśpieni. - Zwilżył opuszek palca językiem i przewrócił stronę. Millie odetchnęła jakoś inaczej, on jednak pozostał tym gestem pozornie niewzruszony. W rzeczywistości, w głębi swojego jestestwa, poruszył się aż za bardzo, wstrząsnęło to każdym jego organem i każdym jego mięśniem - w ten nieprzyjemny sposób, od którego człowiekowi wykręcało wnętrzności. W ten sposób, który wymusza na tobie otwarcie szerzej oczu i spojrzenie w górę, żeby powstrzymać kaskadę łez spływających po policzkach. Bo faceci nie płakali, nawet w samotności. Faceci zaciskali pięści, ignorując poetyckie ujmowanie świata, mówiące jakoby miał mieć niezaprzeczalną rację i byli ze sobą jakoś magicznie połączeni. Potrzebował niezaprzeczalnie, aby ktoś tym jego durnym podejściem do świata i swojej osoby wzgardził na tyle, aby chociaż na kilka sekund nabrał w tym zdrowego rozsądku, ale człowiek zdolny do wywarcia na nim takiego wpływu był teraz nieprzytomny - walczył ze skalą szarości gdzieś w odmętach własnej świadomości. To była cicha walka. - Akt czwarty, scena I. Las. Wchodzą Tytania i Denko w orszaku Wróżek. Oberon w głębi, niewidziany.

Przeczuwał kolejną dawkę absurdu.

- Na łoże z kwiatów przyjdź tu do kochanki, niech się z twym pięknym obliczem popieszczę, głowę twą lśniącą ustroję w róż wianki, długie twe uszy wycałuję jeszcze - przeczytał głosem Tytanii.

Odważył się unieść spojrzenie na siostrę, na chwilę, może trochę zbyt długą, a następnie opuścił je znów na książkę.

- Gdzie Groszkowy Kwiatek? - Zapytał głosem Denka. A później musiał przeczytać coś głosem Groszkowego Kwiatka i był pewny, że jego kwestie też odczytywał jakimś specjalnym głosem, ale nie pamiętał jakim. A może Groszkowy Kwiatek był wspomniany, ale się jeszcze nie odzywał? Alastor potarł czoło dłonią. W gruncie rzeczy gardło miał już tym wszystkim przemęczone. Z jakiegoś powodu nie potrafił uznać tego za znak, że powinien dać sobie spokój. - Jestem. - Postarał się o piskliwość. - Podrap mnie w głowę, Groszkowy Kwiatku! A gdzie monsieur Pajęczynka?


fear is the mind-killer.
constant extreme
when sister and brother stand shoulder to shoulder,
who stands a chance against us?
Drobna (157cm, niedowaga), blada i czarnowłosa, o oczach złotych jak miód.

Millie Moody
#4
07.03.2024, 15:28  ✶  
Akt czwarty...

Gdzież umknęły jej pozostałe trzy? Cóż stało się z tymi wyszli, cóż będzie z tymi, którzy pozostali, lecz we śnie złożeni...

...na łożu kwiatów...

Plastyczny umysł, drżał, porażony uczuciem miłości i tęsknoty, bólem namawiającym, szarpiącym ambiwalentnie, ku dwóm skrajnościom, ku życiu i śmierci, pozostający w malignie pośredniego stanu snu. Miękkość więc w której leżała teraz, tak świadoma dobitnie swojego ciała, była miękkością łąki i barwnych motyli osadzonych na długich, soczystych zieleniach łaskoczących policzki, wplatających się z niespiesznym rozmysłem między włosy.

Czerń kusiła i zapraszała, o ileż bardziej kolor był tym, co skłaniało owady, o ileż kolor był nośnikiem słodyczy rozlewającej się po podniebieniu, teraz wysuszonym, tak bardzo spragnionym życiodajnych soków ziemi. Głos był coraz bardziej rzeczywisty, choć dla zmaltretowanego, uwięzionego we własnych ograniczeniach i walce istnienia, była to rzeczywistość bliska tym kwiatom i składanym obietnicom. Jawa i sen tańczyły ze sobą, słyszała szuranie ich stóp po mętnej tafli pulsującej pragnieniem duszy.

Alastor

Imię pojawiło się pośród orszaku Oberona, barwnych postaci, które łatwiej zobaczyć na deskach teatru, niż liczyć podczas czytania sztuki. Imię, ważne, kluczowe, prawdziwe w feerii fantastycznych barw, które drażniły coraz intensywniej, fluktuując na pograniczu marzenia i koszmaru. To był jego głos, choć nie jego słowa. Ale tembr, fala wysmykująca się spomiędzy warg, otaczała ją bezpiecznym kokonem, ciepłem zapalonej nocnej lampki przy dziecięcym łóżeczku zrozpaczonej półsieroty, która tej nocy pożegnała swoją matkę i poczuła pierwszy raz, że ciało może stać się chłodne, mimo ciepłego dotyku błagających dłoni.

Ręka znów drgnęła, impuls przeszedł, zakwitła w niej chęć sięgnięcia ku niemu, lęk jednak powstrzymał ją. Co jeśli... co jeśli jednak trafi na pustkę? Jeśli okaże się, że to tylko ckliwe życzenie, kolejna tortura zmyślnie ukręcony własnymi dłońmi powróz? Mara i fałsz?Łzy płynęły coraz bardziej, chciała wiedzieć, chciała widzieć, lecz lęk nie pozwolił powiekom się unieść. Co jeśli, to nie jest on? Co jeśli zamiast brata zobaczy zszarzałą, pozbawioną wyrazu twarz zagubionego pasażera monstrualnej kolei snów? Co jeśli będzie tam nikt, a głos zniknie i już nigdy więcej go nie usłyszy?

Świst powietrza gwałtownie wdarł się do wątłego, wymizerniałego ciała.

Proszę, bądź prawdziwy... – jak nigdy nie modliła się o nic, tak teraz te słowa wryły się w nią z pełną żarliwością, błagając jedynego, który mógł sprawić, aby była to prawda. Palce zacisnęły się na bieli kwietnego prześcieradła. Bądź i przyjdź po mnie, zabierz mnie, proszę... niemo zaklinała, prosząc o ratunek jedyną osobę, która mogła to zrobić, która miała w sobie tyle determinacji, tyle miłości, by nie pozostawić jej samej w środku piekła. Płacząc i tęskniąc, kochając i cierpiąc, instynktownie szukała drogi prowadzącej do jego ciepła, szukała siły uścisku odbierającego troski, zapewnienia, że wszystko będzie dobrze, jak wtedy, w tamtą najczarniejszą noc ich życia, kiedy przysięgli sobie...

constant vigilance
I have traveled far beyond the path of reason.
Wysoki na prawie dwa metry, brakuje mu pewnie mniej niż dziesięć centymetrów, ale ciężko to ocenić na oko. O krępej budowie ciała, z szeroką twarzą i wybitymi zębami. Skóra często pokryta bliznami. Krzywy nos, z pewnością kiedyś złamany. Włosy ciemne, oczy też. Nie należy do ludzi, którzy o siebie szczególnie dbają.

Alastor Moody
#5
08.03.2024, 15:11  ✶  
Patrz w górę, myślał sobie, patrz w górę, idioto, bo to zawsze działało - wystarczyło wytrzymać trochę gapiąc się na sufit lub niebo, żeby to zatrzymać. Normalnie pomyślałby - jakież to dziwne, że w ogóle muszę sobie o tym przypominać, bo się przecież nie męczył takimi błahostkami jak płacz od kilkunastu, może nawet kilkudziesięciu lat, bo nigdy nie był płaczliwym dzieckiem, ale... to chyba Beltane to w nim zmieniło. Ten moment, w którym niósł przed siebie martwe, zimne, sztywne ciało Bones, pozbawione tętna i oddechu. Był pewny - zginęła w tak bezsensowny sposób. Okazało się później - to było tylko wrażenie, bogowie wcale im jej nie odebrali, więc czemu Mills... czemu niby z nią miało nie być tak samo? Dlaczego nie mogła pojawić się ta cholerna kapłanka, albo Sebastian, dlaczego nie mogli powiedzieć mu, że tak samo jak w przypadku Bulstrode'a istnieje jakiś sposób - rytuał sprowadający świadomość do ciała, odganiający ociemnienie, cokolwiek... Miał niewiele, ale oddałby im absolutnie wszystko, tylko Macmillanowie byli tutaj bezradni, rozkładali ręce, nie potrafili tych zdarzeń do siebie przyrównać i wcale nie pomogli mu w namnożeniu skrzących się w jego wnętrzu iskierek nadziei.

- Tu jestem - odparł głosem Pajęczynki, łudząco podobnym do głosu Groszkowego Kwiatka. Już ich nawet nie rozróżniał. Nie pamiętał, o co w tym wszystkim chodziło. Śmieszny był ten dramat, szalony, pełen barwnych postaci przyciągających uwagę. Na tyle barwnie to napisano, aby ktoś tak pozbawiony wyobraźni jak Moody był w stanie przymknąć oczy i utonąć w tych scenach, w kolorach, w zapachach tych opowieści - tylko w każdej z tych scen zawsze znajdowała się Ona. Ubrana w wianki, średnio pasujące do niej, zwiewne sukienki. Wpatrywała się w niego tymi swoimi mądrymi oczyma w ramie ciemnych oczu, włosów i brwi. Kobieta nie do podrobienia - najważniejsza w jego życiu.

Nieobecna.

- Tu jestem - powtórzył już swoim głosem, wlepiając spojrzenie w ten sufit, idąc za swoją radą. Beznadziejne to były wskazówki, bo policzki miał mokre w ledwie kilka sekund - otarł je zdezorientowany, smutny i rozgoryczony własną słabością. - I czekam - dodałby po chwili, gdyby głos mu nie ugrzązł w gardle. Chyba tylko ona potrafiła sprawić, aby czuł się w tak jak dzisiaj - niczyje odejście nie wzbudziłoby w nim aż tylu emocji, takiego bólu i takiego głodu bliskiego spotkania. Bo niby siedział obok, ale czy ona siedziała obok?

Alastor wstał. Zamknął książkę i odłożył ją na chwiejącą się etażerkę, po czym wlepił spojrzenie czerwonych, podkrążonych oczu w Millie.

- W ogóle mnie nie słuchałaś tego dnia kiedy mówiłem, że mam umrzeć pierwszy.

Zabrzmiał trochę, jakby ją karcił, ale wcale nie chciał jej skarcić. To były słowa pełne rozpaczy, skwitowane nerwowym przeczesaniem palcami roztrzepanych włosów i wyjrzeniem za okno. Otoczona murami Lecznica spała, wokół nie działo się nic. Jedynie drzewa zabujały się niepokojąco, niby to od lekkiego, letniego wiatru, ale Alastorowi zrobiło się na moment straszliwie zimno - taki nieprzyjemny dreszcz przeszedł mu po plecach i zamilkł, obserwując ją z kamiennym wyrazem twarzy. Zawsze robił to, zanim zdecydował się iść do Botta.


fear is the mind-killer.
constant extreme
when sister and brother stand shoulder to shoulder,
who stands a chance against us?
Drobna (157cm, niedowaga), blada i czarnowłosa, o oczach złotych jak miód.

Millie Moody
#6
08.03.2024, 17:14  ✶  
Był, ale nie był. Istniał, ale nie istniał. Więzienie zacieśniało się, pulsowało, drgało w środku, spięciem mięśni przylegających do kośćca. Miała wrażenie, że dusi się, że topi coraz bardziej, a wilgoć łez jest wilgocią nieprzebranej oceanicznej czerni.

Latarnia pośród tej bezdennej pustki, złocista nić w labiryncie myśli i pulsujących wyobrażeń... to ciepłe światło, nęcący płomień tańcem hipnotyzujący zagubioną ćmę... Odchodziło, znikało, gasło, a wszystko zaczął ścinać kwietnym wzorem rozchodzący się od kręgów mróz:

...śpij i śnij, nikt cię nie chce, nikt nie obudzi, nie zakropi cytryny do oczu, nikt nie potrzebuje, nie pogłaszcze po głowie, nikt nie czeka...

syczał kłamliwie, lodowy dotyk, strach otulający znów bladą księżniczkę swoim kokonem, ciągnący ją ku głębinom, gdzie nie ma szans na zranienie, nie ma szans na nic. Lecz to nie bezruch, a cierpienie uczyło miłości do życia, brak i frustracja z niego popychały do działania. Alastor zupełnie nieświadomie, we własnym cierpieniu i zmęczeniu stał się wędką, nie rybą podaną wprost do dłoni. Stał się pokusą, która rozsierdzała, kusiła jeszcze przez chwilę, zapachem i obecnością, kusiła przerażeniem, że mogła zniknąć, odejść, przepaść na zawsze, cień minionych dni, szelest bezpiecznych nocy.

– ain't...– wychrypiała z trudem, rzężąc na granicy słyszalności, to może nawet nie było słowo, a stęknięcie, konwulsja
wściekłość buzowała w niej, elektryczny prąd woli i tłoczonej w żyłach magii próbował kolejny raz, ostatni raz rozruszać ten reaktor, wprawić w ruch wolę przetrwania. Pięści miała zaciśnięte mocno, kostki tak białe, jak czerwone były ukryte w uścisku opuszki palców, jakby gotowa do ataku, choć oboje wiedzieli, jakiego mizernego miała cela.

–...dead...– drugie słowo, wycedzone, język wyraźnie odbił się od podniebienia, tuż przy linii białych zębów, koralików tak często poprzedzających stek wyzwisk, oferowanych hojnie wszystkiemu i wszystkim. Pchnęła klatkę, ale nie mogła przebić się przez ochronną, katorżniczą błonę. Jakby ktoś wtłoczył ją w galaretę, jak we śnie, gdy bardzo chcesz komuś jebnąć, a jak na złość ręka, nie podążą za wolą, gdy chcesz uciec, a nogi brodzą w szlamie i nie postępujesz ani kroku. Senny paraliż nie był jednak czymś, co mogłaby jej teraz stać na drodze do jedynej osoby, która się od niej nie odwróciła, której ufała ponad wszystko, która zeszłaby po nią do piekła, a potem stanęła nad dołem smoły śmierdzącym siarką i potępieniem i z założonymi rękoma kibicowałaby jej próbom wyczołgania się. Co tak wolno? Ile mam tu stać?

–...arsehole – Był dupkiem, był pracoholikiem, był zdystansowanym twardzielem. Był jej bratem, jedyną osobą, której uczciwie mogłaby powiedzieć, że ją kocha, gdyby w ogóle to słowo było w stanie się kiedykolwiek pojawić w jej słowniku. Błona naprężyłą się i uległa w rozdarciu, ćma przebiła się przez kokon, gwałtownie, boleśnie, w trudzie ponownego porodu. Dziewczyna z impetem zleciała z łóżka na chłodną ziemię przydzielonej jej salki, do stóp tego, który och bogowie, modlitwy spełnione... jednak był prawdziwy. Twarz otoczona czarną aureolą, teraz płaszczyła się po palącym chłodzie, spoliczkowana rzeczywistością miała jeden cel... Jej dłoń momentalnie zacisnęła się na męskiej kostce, zaborczo, desperacko, chcąc wspiąć się po nim jak po pniu drzewa, by skryć się w uścisku, usłyszeć nie Groszka, nie Puka, a jego, cokolwiek chciał jej powiedzieć, cokolwiek będzie mogła wyśmiać i udawać, że wcale jego słowa, jego własne słowa, nie stały się najdrogocenniejszymi skarbami, teraz, gdy zagrała z Istotą o swoje życie, gdy tak bardzo dotknęło ich widmo własnej śmiertelności.

constant vigilance
I have traveled far beyond the path of reason.
Wysoki na prawie dwa metry, brakuje mu pewnie mniej niż dziesięć centymetrów, ale ciężko to ocenić na oko. O krępej budowie ciała, z szeroką twarzą i wybitymi zębami. Skóra często pokryta bliznami. Krzywy nos, z pewnością kiedyś złamany. Włosy ciemne, oczy też. Nie należy do ludzi, którzy o siebie szczególnie dbają.

Alastor Moody
#7
13.03.2024, 00:57  ✶  
Wokół nie działo się nic, a jednak Alastor nie potrafił tak po prostu stąd wychodzić. Nie potrafił zostawiać jej tutaj samej, w tych smutnych, pustych murach Lecznicy, w której nikt nie patrzył na nią tak, jak patrzył na nią on. Lecznicy, do której tak łatwo było się dostać - miał wrażenie, że każdy mógłby wspiąć się po nierównym gzymsie i dostać się do niezabezpieczonego okna. Plotki o tym, że jego siostra tu przebywała, rozchodziły się dosyć szybko i męczyły go niemożebnie - bo skoro wszyscy o tym wiedzieli, to wszyscy mogli tutaj przyjść. Zakłócić ten spokój, a tym samym jego spokój.

Jednocześnie ten spokój go zabijał.

Jego siostra była jak sztorm. Targała jego życiem tak, jak wichura targała wszystkim wokół. Momentami czuł, że nie jest trwały jak budynek z betonu, czasami musiał złapać się czegoś pazurami, aby nie dać się temu porwać - ale i tak oddałby wszystko, żeby znów poczuć siłę tego wiatru smagającego jego policzki. I najwyraźniej nie musiał już prosić. To dzięki modlitwom? Dzięki wierze? Od jutra musiałby mówić: moja siostra jest w śpiączce od miesiąca. Od miesiąca. A jednak - od jutra będzie mówić, że czytał jej Sen Nocy Letniej, a ona spadła z łóżka obrażając go.

Spadła przy nim z łóżka. Powinien ją złapać, każdy dokładnie tego oczekiwałby po Alastorze Moodym - że nie da jej zaliczyć nagłego kontaktu z podłogą, wszystko będzie widział bardzo wyraźnie, a po jego twarzy nie potoczy się żadna łza - no bo przecież Alastor Moody taki był. Od zawsze. Istniało na świecie niewiele rzeczy stałych i pewnych, ale jedną z najważniejszych byli właśnie to, że można było liczyć na jego upierdliwy, ale spójny charakter, na jego głupie tekściki przypominające wszystkim o zachowaniu czujności, której sam nie zachował w najbardziej krytycznym momencie, jaki potrafił sobie wyobrazić.

To była scena jak z horroru. Czołgała się w jego kierunku po podłodze. Z tymi poplątanymi czarnymi włosami, w tym dziwacznym ubraniu szpitalnym, blada jak nigdy, chudsza o wiele bardziej niż chciałby zauważyć. Nie potrafił już zatrzymać tego, co działo się z jego twarzą. Nigdy nie chciał dać sobie przyzwolenia na płakanie, ale musiał ulec bólowi własnej duszy, ulec temu wszystkiemu, co przygniatało go teraz do podłogi i nie dawało oddychać. Kucnął przed nią, delikatnie łapiąc ją za ramiona, a kiedy zrozumiał, że nie może objąć jej w tej sposób, usiadł na ziemi. Na tej zimnej podłodze, na którą sekundy temu upadła. A później przyciągnął ją do siebie i zamknął w mocnym uścisku, oddzielając od chłodnej posadzki własnym ciałem.

- Mamy już czerwiec, ty cholerna wariatko. - Czerwiec. Czerwiec, nie maj! Miesiąc, to był miesiąc codziennego zastanawiania się czy istniały jakiekolwiek szanse na to, że wydobrzeje. - Myślałem, że naprawdę mnie zostawiłaś. - Z tymi podkrążonymi oczyma i mokrymi policzkami czuł się strasznie nagi, obdarty z rzeczy czyniących go sobą. To wszystko jednak kompletnie traciło na znaczeniu, kiedy docierało do niego czyj głos właśnie usłyszał, kto szarpał go za nogawkę, kto zaprotestował pozbawionej sensu śmierci w tym smutnym miejscu, którego Alastor coraz mocniej nienawidził.


fear is the mind-killer.
constant extreme
when sister and brother stand shoulder to shoulder,
who stands a chance against us?
Drobna (157cm, niedowaga), blada i czarnowłosa, o oczach złotych jak miód.

Millie Moody
#8
13.03.2024, 09:38  ✶  
Powinna mu coś obiecać. Powinna odpowiedzieć. Upewnić go, że nie śni.

Sama nie była jeszcze pewna, wątpiąc w realność własnego doświadczenia i odczuć. Ciepło skóry pod chłodnymi, kościstymi palcami, szorstkie włoski rozpoczynające swe istnienie nad kostką i pnące się ku górze jak ona się pięła. Twardy i gruby materiał nogawki, na którym zaciskała swoje szpony, kiedy jak zraniony sokół ze zwichniętym skrzydłem sunęła do góry, do żywego serca bijącego mocno, do wątroby skrywającej miłość do niej.

Wrażenie otaczającej jej jeszcze przed chwilą błony pozostało, czuła się tak, jakby oblepiała ją krew zmieszana ze śluzem przekroczonych światów, wnikała w jej skórę niczym błotniste maseczki w kurortach przeznaczonych nie jej rodzajowi. Kontrastowała z tym suchość w ustach, zapach acetonu wypełniała namacalna woń, znajoma woń męskiego ciała, szarego mydła i desperacji. Wypełniało drżenie ciała, które obrastała jak dziki, zaborczy bluszcz, rzeczywistego ciała, jej ciała, jej latarni, jej życia.

Szelest koszuli spleciony z gniecioną bielą płóciennego, sterylnego scrubsu, słodkie ciepło bijące od niego, tak prawdziwe, tak boleśnie, ekstatycznie prawdziwe. Pierwej chciała się ukryć w jego objęciu, ale głód życia nie pozwolił jej zatrzymać się w wędrówce, zadarła głowę do swego słońca, wysunęła kościste ramiona ku górze, oplatając go zachłannie. Gładki porcelanowy policzek otarł się o twardą szczecinę zaniedbanej twarzy, w kocim geście, w niemym, powitalnym pocałunku kradnącym słoną wilgoć oddanej dla niej wody.

– Jesteś... – szept wsunął się do jego świadomości, szept wypchnięty z płuc z wysiłkiem, pełen niedowierzania i wdzięczności. Wiotkie palce zaplotła w jego ciemnych włosach, ciało ciasno przycisnęła do ciała, łapczywie chłonąc jego bliskość i prawdziwość. Gdyby tak miała wyglądać śmierć, gdyby miast lepkiej Czerni to on pragnąłby współistnienia z nią w niebycie... Nie wahałaby się, nie walczyłaby. Alastor jednak oznaczał życie, oznaczał dalszą wędrówkę ramie w ramie, a więc oddech, a więc szloch ponownie narodzonego dziecka, a więc chwycenie za klingę i stanięcie znów do walki. Ktokolwiek to im uczynił, ktokolwiek próbował rozdzielić łączącą ich czerwoną nić... Gniew stapiał się z miłością, a elektryczne drżenie zabliźnionych pleców wnikało głębiej, rozkoszując się ukradzionym czasem, pożyczoną kolejną godziną, dniem, miesiącem, wiecznością...
constant vigilance
I have traveled far beyond the path of reason.
Wysoki na prawie dwa metry, brakuje mu pewnie mniej niż dziesięć centymetrów, ale ciężko to ocenić na oko. O krępej budowie ciała, z szeroką twarzą i wybitymi zębami. Skóra często pokryta bliznami. Krzywy nos, z pewnością kiedyś złamany. Włosy ciemne, oczy też. Nie należy do ludzi, którzy o siebie szczególnie dbają.

Alastor Moody
#9
18.03.2024, 02:26  ✶  
Jego serce zabiło tak mocno, że przez moment miał wrażenie, jakby miało wyskoczyć mu z piersi. To nie było uczucie bolesne, ale przytłoczyło go bardziej, niż się tego spodziewał. Tak, kochał swoją siostrę, ale dotychczas zawsze udawało mu się zachować jakiś taki... dystans do emocji, zachowywał w sobie jakiś wewnętrzny chłód, przez który nie potrafiło przedostawać się nic, co mogłoby go zniszczyć. A teraz? Millie... Obdarła go z tego wszystkiego. Z tego chłodu, z maski obojętności, z każdej cegły budującej (jak przynajmniej myślał) trwały i mocny mur jego psychiki. Siedząc na tej podłodze, czuł się całkowicie nagi. Ubrania mogły zakrywać jego ciało, ale nie mogły zakryć jego duszy - obnażonej, obdartej ze wszystkiego, co dotychczas czyniło go niewzruszoną niczym skałą.

Nie był już skałą. Był czymś miękkim, czymś podatnym na kształtowanie przez delikatne ręce, jakimi go oplotła, przez bladą twarz dociskającą się do jego. Gdyby chciała, mogłaby zrobić z nim teraz cokolwiek. Miał wrażenie, jakby jej palce miały zatopić się w nim niczym w glinie, a kolejne wgłębienia w jego ciele miały stać się czymś permanentnym - dotyk siostry sunący po przeszytej dreszczem skórze miałby wyryć na nim litery, znaki układające się w słowo - jestem.

- Ty też tu jesteś, ale czy zostaniesz?

Nie potrafił tego przed sobą przyznać, ale był bez niej cholernie samotny. Miał wielu przyjaciół, miał swoje skomplikowane relacje z kobietami, miał wokół wielu ludzi zarzekających się, że oddaliby za niego swoje życie, ale niezależnie od stopnia zaangażowania, niezależnie od łączącego ich uczucia zawsze brakowało im tego jednego - tej magicznej nici, jaka łączyła ich rodzeństwo, pozwalającej mu na to, aby mógł zatopić twoje oblicze w jej szyi i przylgnąć tak do niej, pozwalając Millie na przeczesywanie palcami swoich włosów. Kiedy podniósł głowę, uczynił to po to, żeby złożyć delikatny pocałunek na jej skroni - muśnięcie warg, nim przejechał szorstką dłonią wzdłuż jej ucha, przy okazji zaczesując za nie pasmo ciemnych włosów, aby móc zanurzyć się w spojrzeniu miodowych tęczówek. Nie puścił jej drugą ręką. Trzymał ją na jej plecach, nieustannie, odkąd opadł na ziemię w odpowiedzi na to, jak próbowała się na niego wspiąć.

- Tak dobrze cię widzieć, ale jestem tak cholernie przerażony... - przygryzł wargę, na moment przymykając oczy - że to jest tylko na chwilę. - Chwilę, po której zostanie tutaj sam, zastanawiając się, czy bezwładne ciało, jakie tak zachłannie trzymał, wciąż było nią, czy już tylko skorupą, jaka po niej została, żeby nawiedzać go w najgorszych koszmarach.


fear is the mind-killer.
constant extreme
when sister and brother stand shoulder to shoulder,
who stands a chance against us?
Drobna (157cm, niedowaga), blada i czarnowłosa, o oczach złotych jak miód.

Millie Moody
#10
19.03.2024, 14:21  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 19.03.2024, 14:25 przez Millie Moody.)  
Bezsenna, bezwonna, bezrozumna noc, kolejna pośród szelestu kartek, wchłaniania i wypuszczania z siebie historii jak dymu papierosowego, przeglądania cudzych myśli, w perwersyjnym ułożeniu stalkera, pragnącego wiedzieć wszystko o ludziach, nie ważne czy zmyślonych, czy prawdziwych. Słowa, słowa, wszędzie przetaczały się słowa zabijające najdrogocenniejszy kruszec ludzkiego życia, czas przesypujący się łzami martwych gwiazd, krojony wahadłem ostrym jak kraniec kostuszej kosy.

A więc był człowiek, więzień, który uczył innych więźniów wierszy, a wiersze pozwalały mu i im przetrwać. To było nie tylko braterstwo słów, bezmagiczna mantra zaklinająca więzi, między ludźmi zakutymi w kajdany. To było coś więcej... Gwarancja posiadania siebie. Wiersz w głowie był nie do wydobycia przez okrutnego wroga, nie do okradnięcia, odarcia, wiersz był własnością pozwalającą zachować wolność wewnątrz klatki.

Teraz gdy była tutaj, gdy rozdarła błonę, a rzeczywistość wyrzygała ją na chłodną przestrzeń lecznicy, poczuła jego strach i zadrżała w nim jak osika na lutowym wietrze. Dreszcz naprężył kościsty łuk, tak łatwy do wyczucia pod palcami przez cienką warstwę bieli. Głowę jeszcze mocniej wczepiła w niego, chłonąc doznanie prawdziwości istnienia. Prozy mydła i potu, abstrakcji otaczającej ich sterylności chloru chowanego za płatkami jaśminu, dychotomii szaleństwa tego przeklętego miejsca i spokoju dogasającego czerwcowego wieczoru.

Pierwej pomyślała, że chce ją odsunąć od siebie, instynktownie wygięła palce w krucze szpony, rozpaczliwie zagarniając go do siebie, więcej, mocniej, coraz bardziej odczuwając wszechogarniający głód i boleść serca, wynikającą ze świadomości barier rzeczywistej materii i ofiarowanego im przez Los czasu, pragnąc coraz zachłanniej wszystko i na zawsze. Lustra jej duszy lśniły wieczornym zachodem, skąpane we łzach, chaotycznie śledzące jego ciało i później twarz, w rozpaczy i strachu, upewniające się i wątpiące podobnie temu co i on czuł, o czym jej mówił. Nie sięgnęła spojrzeniem jego oczu, w drżeniu spłyconego oddechu, gdy na wargach same z siebie ukształtowały się słowa wiersza, który dawał jej wolność, który uznała za swój:

– Nie wolno się bać. Strach zabija duszę. – szept nacichał w ich mieszającej się woni, w łomocie serc, które w końcu się odzyskały, a strata tak dobitnie ukazała im wzajemnie swoją wartość. Łatwo było kochać w czasach dobrobytu, łatwo było kpić i szydzić z miękkości podbrzusza tych, którzy gotowi byli za ukochaną osobę oddać życie. Lecz teraz z całą mocą czuła jak miłość stała się jej kotwicą, silnym i zaborczym łańcuchem przykuwającym ją do życia w cierpieniu i hałasie, ale wciąż życia. Życia przy nim, tak blisko jak jej pozwoli.

– Strach to mała śmierć, a wielkie unicestwienie. Staw mu czoło. – ona nie prosiła, nie zaklinała. Ona żądała tego od niego, szelestem jak igła wbijającym się w umysł. Lodowate dłonie dopiero chłonęły ciepło jego skóry, zsunęły się ze skalpu ku skroniom, a czoło dotknęło czoła. Jak mogła rozważać powrót do cienia, jak mogła chcieć odpuścić, poddać się, jeśli alternatywą było oddychanie tym samym powietrzem? – Niech przejdzie po Tobie i przez Ciebie, a kiedy przejdzie, odwrócisz oko swej duszy na jego drogę... – fraza płynnie otaczała ich jak słowa przysięgi, obietnicy, której nie mogła mu złożyć, pewności, której potrzebowali, nienawiści do swych wrogów i w końcu miłości do siebie nawzajem. – Którędy przeszedł strach, tam nie ma nic. ... Jestem tylko ja.
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Alastor Moody (3977), Millie Moody (4393)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa