Briell & Lou
Był szalony, ale to wiedzieli już wszyscy, którzy mieli z nim styczność przez dłuższy czas niż pięć minut. Tego, czego ci wszyscy nie wiedzieli, było to, że był w tym szaleństwie nie tylko wprawiony, ale i uzdolniony - doprawdy nikt w historii rekrutów mających siać zamęt w imieniu Lorda Voldemorta nie był w to aż tak ideologicznie zaangażowany, ani tak... dobry w tym co zrobił. I absolutnie, niezaprzeczalnie Degenhardt udowodnił dzisiaj, że zasłużył sobie na miano potwora.
Stali właśnie z Lestrangem w chacie chroniącej ich dwójkę przed silnym wiatrem wiejącym od strony wzburzonego morza. Była to noc, chociaż mieli spotkać się za dnia, w jednej z nieszczególnie uczęszczanych przez czarodziejów dzielnic Londynu.
- Wysłałem ci wiadomość - nadał ją kilkanaście godzin temu, jakąś godzinę po czasie z kolejnej z zaplanowanych akcji, po których mieli omówić dalsze plany, ale Umbriel w tejże wiadomości wszystko odwołał i wskazał najbardziej odizolowane miejsce spotkania, jakie tylko znalazł - bo gdyby nas zobaczyli razem, wpisaliby cię na listę podejrzanych. Ten tłuk, który miał nami dyrygować, nie żyje. - To powiedziawszy, zaciągnął się papierosem. - Zdechł, bo ja go zabiłem. - Jego słowa nie były groźbą, wybrzmiało w nim kompletne zniechęcenie. Nie mógł więc bać się reakcji Lestrange'a. - Nie wiem, czy to on, czy ten drugi w masce dał na nas cynk Ministerstwu, ale na miejscu pojawili się Aurorzy, więc wolałem go po prostu dobić, żeby im wszystkiego nie wypaplał. Ale moją gębę zobaczyli na pewno, więc nie zdziwi mnie, jak mnie zobaczysz jutro na listach gończych. - Chociaż niemożliwe było, aby zachował przy tym aż tak zimną krew, Degenhardt nie wyglądał na szczególnie przerażonego wizją bycia poszukiwanym. W gruncie rzeczy to czuł się tak, jakby to stało się już dawno temu. Powinno być mu żal swojej żony - ale ona nie straci go jutro, otwierając poranne wydanie Proroka Codziennego, ona straciła go w 1970 roku, kiedy miał wybór zagrać lub nie zagrać koncertu w Luminares i zdecydował się usiąść przy fortepianie, jakby nie był w pełni świadomy grania dla tłumu zwolenników Czarnego Pana w dzień ich triumfu. - Jeżeli będą go chcieli kiedyś wymienić na jakiegoś zakładnika, to łgają. Sam widziałem, jak wydaje swoje ostatnie tchnienie.
Poszli tam we trójkę, wrócił sam, jeden Degenhardt. Drugi nie żył. Trzeci pewnie chował się teraz gdzieś, gdzie Degenhardt miał go nie dorwać, chociaż jego uczestnictwo w tymże przedsięwzięciu nie było do końca jasne.
- Czy ja mam go znaleźć?
Przerwał ciszę, którą sam stworzył niezręcznie wypowiedzianym pytaniem. A później zrobił minę, jakby sobie o czymś przypomniał i wyciągnął z kieszeni czarną, płócienną torbę, którą wręczył Louvainowi. W środku znajdował się wielki kawałek odłamanej kości, jaką to mieli mu przynieść przy okazji, jeżeli uda im się sforsować zamek magazynu miejsca, na które napadali. To był ten przypadek kiedy dla nich był to po prostu bezwartościowy szmelc - dla znawcy klątw miał być jednak jakimś nieocenionym składnikiem, ale... na tym znała się jego siostra, a nie którykolwiek z nich. Degenhardt nie miał nawet pojęcia, jakiego zwierzęcia jest to kieł i szczerze wątpił, aby Lestrange miał o tym nawet minimalnie szerszą wiedzę. No ale oboje byli tylko elementami większej układanki kogoś... kogo Umbriel nie miał jeszcze okazji poznać, ale szczerze, z całego swojego zepsutego serca, wspierał go w tym bezsensownym chaosie.
t e r r i f i e d
of me