Stukot kopyt abraksana ginął w ulicznym gwarze. Ponieważ nie było wcale późno, bo nie było wcale ciemno, bo nie było nawet wieczoru. Południe, może trochę później, a piękny abraksan, biały jak sam śnieg na którym blask słońca grał odcieniami diamentowej tęczy, wylądował na Alei Horyzontalnej i niósł wysoko swoją głowę. Nie składał wcale swoich skrzydeł. Trzymał je uniesione w górze i chował między nimi najcenniejszy skarb, jaki we własnym mniemaniu mógł nieść na swoim grzebiecie. Nastroszone pióra, uniesiony ogon, wysoko unoszone nogi. Błyskał na boki karmazynowymi ślepiami, prychał i rżał doprowadzając czarodziei do rozstępowania się, zdziwienia, niemiłych komentarzy. Michael, bo takie było imię rumaka, nie dbał o to ani trochę. Musiał dowieźć Laurenta do osoby, która będzie zdolna się nim zająć i chociaż mogła to być Florence to byłoby o wiele lepiej, gdyby jednak ta się o tym nie dowiedziała. Tak, byłoby. Idąc rozsądkiem powinien więc dowieźć Laurenta do domu, na drugi kraniec kraju i dopiero stamtąd ściągaliby pomoc... nie. Był tu, stał tu i przemierzał kolejne metry uliczki wolniejszym tempem, z ciśnieniem we krwi, że mógłby przecież znaleźć się pod tym jednym, konkretnym domem szybciej!
- Basiliusie! - Donośny, głęboki głos rumaka przemawiający w ludzkim języku rozbrzmiał tuż pod domem Prewettów - dwójki, która pewnie chciałaby mieć teraz święty spokój, a Michael tymczasem gorączkował się tylko tym, czy daleko stąd będzie do okolic domu Bulstrodów, jeśli Basiliusa akurat nie będzie u siebie i czy w ogóle da radę trafić sam. Ciężko znaleźć w końcu miejsce, które było chronione zapadniami tej rodziny. Coś, czego nawet nie można fizycznie znaleźć, jeśli nie poznasz sekretu zabezpieczeń. - Basiliiusie! - Zawołał głośniej. - Zejdźże tu szybko! - Przestąpił nerwowo z kopyta na kopyto. I poczuł słaby dotyk dłoni na swojej szyi. Dokładnie tym samym boku, którego biel pokryta była czerwienią krwi zakrywaną tylko bielą piór przed wścibskimi spojrzeniami osób, które się zatrzymały jak i tych, które się na to widowisko oglądały.
Mówiące rumaki Prewettów w końcu nie stanowiły normy wśród abraksanów.
- Spokojnie, Michael. Spokojnie. - Laurent nigdy nie miał dobrego zdrowia. Zawsze miał słabe ciało, które niekoniecznie wytrzymywało przeciążenia rzucane pod nogi. To, co przynosił sam czerwiec było po prostu chore. Schorowane. Fatum, czarny całun nad głową, jak welon Panny Młodej założony do ożenku ze Śmiercią. Kotuchna ciągle nie mogła jakimś cudem wyciągnąć po Laurenta kościstej dłoni. To pewnie przez jednego z tych gości, co uparcie krzyczał "nie!" na ślubnym kobiercu. I jednym z tych gości był właśnie Basilius.
Laurent drżał, całkowicie przemoczony, cuchnący śmiercią, stęchlizną, starą wodą, w której kąpały się napuchnięte trupy. Mokry selkie, który śmierdzi, jest przemoknięty, zmarznięty i wycieńczony to jeszcze pół biedy. Smród zdawał się największym problemem w takim zestawieniu. Selkie, którego noga przecięta była pazurami żywego trupa, która krwawiła, rozmoknięta, paskudna rana i siły życiowe wytracone przez zaklęcie nekromancji - to podnosiło wartość tego zagadnienia. Bo to, że pradawna siła Morza cisnęła jego mózg i próbowała go chyba całkowicie wygładzić albo zamienić na mielonkę... cóż. Tego nie dało się zasądzić na pierwszy rzut oka.
- Gdzie jesteśmy..? - Ledwo rozchylone powieki gubiły obraz między śnieżnymi piórami Michaela, który podczas tej szalonej wyprawy Perły Morza, jaka nawiedzała co parę lat porty Wielkiej Brytanii i pochłaniała śmiertelne ofiary czasem i w dziesiątkach czarodziei i mugoli czuwał. Stał, czekał, czuwał. I chciał pomóc wyciągnąć Laurenta... tylko było już za późno. Wystarczyło znaleźć się w pobliżu tego przeklętego statku, żeby ten pożarł duszę i zaprosił do walca z Kostuchną.
- Przy domu Basiliusa. Nie wiedziałem, gdzie cię zanieść. - Niepokój brzmiał w jego słowach, chociaż dla postronnego pewnie brzmiały bardziej jak zdenerwowanie. Ale Laurent za dobrze go znał. O wiele za dobrze. Poklepał raz jeszcze abraksana po szyi.
- Dziękuję, przyjacielu... - Uśmiechnął się pół przytomnie. - Będę schodził. - Michael już chciał protestować i szybko rzucił spojrzeniem na dom Baisiliusa mając szczerą nadzieję, że jednak został dosłyszany i ktoś wyjdzie na zewnątrz...