adnotacja moderatora
Rozliczono - Basilius Prewett - osiągnięcie Piszę więc jestem
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic I
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic I
To był bardzo, bardzo długi weekendowy wieczór w Mungu... ale w gruncie rzeczy to który taki nie był? To się niemal nie zdarzało. Ironią było, że dopiero się zaczynał a już nosił znamiona tego kolejnego z licznych po brzegi wypełnionych wyjątkowymi przypadkami. Każdy był specyficzny i każdy wymagał nagłej interwencji. Teraz, już, zaraz, natychmiast. Należało rzucić wszystko (w oczach zdenerwowanych członków rodziny to nawet tego innego pacjenta leżącego na łóżku operacyjnym) i zająć się nowym chorym.
Ambroise nawet nie miał czasu, żeby oderwać się od pracy i spróbować dociec tego, kto dopuścił się tak poważnego niedopatrzenia i wpuścił na oddział całe zastępy upierdliwych bliskich. Przeszło mu to przez myśl, w której jednocześnie nawymyślał stażystom od ostatnich idiotów, ale zaraz pognał ratować kolejną gwiazdę wieczoru, która zamarynowała jakieś grzybki w autorskim eliksirze wielosokowym. Nie dość, że receptura była niewłaściwa, przetwory halucynogenne, to kobieta zaczęła mówić w dziwnym języku, który uzdrowiciel uznał za język grzybów.
- Niech ktoś pogna stąd tych wszystkich ludzi - warknął znacznie bardziej nieprzyjemnie niż zamierzał, ale czarodzieje nie będący pacjentami ani personelem naprawdę działali mu na nerwy. Szczególnie mąż grzybiary, który zachowywał się, jakby jego oblubienica doznała cudownego objawienia i nie była poważnie struta tylko powinna głosić prawdy objawione. Pogrążony w jakimś własnym obłędzie nie przestawał kłócić się z (najprawdopodobniej) teściową poważnie zaniepokojoną stanem córki.
Greengrass bezgłośnie syknął na przypadkowego stażystę, który niemal na pewno nie należał do jego oddziału, ale musiał poradzić sobie z rozdzielaniem członków rodziny zanim się pobiją. Jeśli na twarzy uzdrowiciela zazwyczaj gościł bardzo neutralny wyraz, czasami nawet uśmiech, tym razem zmienił się w kogoś, kto przypominał mniej opanowaną i bardziej gniewną wersję Florence. Momentalnie przestał bawić się w konwenanse. Nie obchodziło go to czy ktoś był w trakcie spożywania kanapki albo wybierał się na przerwę do toalety. Mieli burdel do opanowania. Pluł na to, że kogoś bolały nogi a ktoś potrzebował wysmarkać nos.
- Wywalcie. Mi. Stąd. Tych. Wszystkich. Ludzi. Do. Poczekalni - powtórzył cicho dwóm coraz bardziej przytłoczonym stażystom kulącym się w otwartych drzwiach pokoju socjalnego, niemal zgrzytając zębami na ich wielkie oczy. Od zaciskania ust bolała go szczęka. - Od tego jest poczekalnia. Do. Poczekalni. Już - nie potrzebował krzyczeć. Wystarczyło, że był niezaprzeczalnie i nieubłaganie zirytowany. Niech no wpadnie mu w ręce osoba odpowiedzialna za gościnne wpuszczanie osób towarzyszących. Nie tylko po godzinach odwiedzin, ale razem ze wszystkimi nagłymi przypadkami. Zamiast dostać zebrane wywiady, miał nad głową dziamganie o sześciu różnych przypadkach.
Z pomocą pozostałych uzdrowicieli (i niedużym wkładem przerażonego gangu świeżaków) udało się zażegnać kryzys w nieco ponad dwie godziny. To oznaczało, że zostało im lekko ponad osiem godzin do końca dyżuru. Pacjenci byli zaopiekowani i rozrzuceni między salami. Winni stażyści szczęśliwie pochowali się po kątach, żeby tym salami nie zostać. Nadeszła najwyższa pora, żeby Ambroise napił się gorącej herbaty.
Myśląc o tym, zawlókł się do herbaciarni, która była już dawno zamknięta dla odwiedzających. Całe szczęście wystarczyło dobrze żyć z pracownikami i właścicielką, żeby móc zrobić sobie jedną z wyśmienitych herbatek. Greengrassa wrzucił drobne do kasetki, wziął filiżankę w trzęsące się ręce i powłókł się do stolika w rogu pustej kafeterii. Po godzinach to było naprawdę miłe, spokojne miejsce. Nie śpieszył się. Dobrze wiedziano, gdzie go szukać. Zamiast tego złożył głowę w dłoniach i wbił wzrok w parujący napar.