adnotacja moderatora
Rozliczono - Anthony Shafiq - osiągnięcie Badacz tajemnic I
—31/08/1954—
Anglia, Little Hangleton
Lorien Crouch & Anthony Shafiq
![[Obrazek: WwbAOLQ.png]](https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=WwbAOLQ.png)
Time is very slow
for those who wait
very fast for those
who are scared
Very long for those
who lament
Very short for those
who celebrate
But for those who love,
time is eternal
![[Obrazek: WwbAOLQ.png]](https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=WwbAOLQ.png)
Time is very slow
for those who wait
very fast for those
who are scared
Very long for those
who lament
Very short for those
who celebrate
But for those who love,
time is eternal
Poprzedni dzień zgasł już, jak świeca Roberta Mulcibera. Szybciej niż się spodziewano, za sprawą ołowianych chmur zbierających się nad głowami żałobników. Anthony Shafiq poprawił swoją maskę jeszcze przed wyjściem na uroczystość, ukrył skrzętnie nici zazdrości i własnych, prywatnych bolączek sprawiających, że ta sytuacja była w jego odczuciu dobrą okolicznością. Nie liczył się w tym wszystkim on, tylko ona. Drobna kobietka, która przed laty rozbiła jego dumę jak lustro, rozsypując ją po piachu jordańskiej pustyni, kpiąc z niej śmiechem gorącego wiatru wciskającego kwarc pod powieki.
Teraz to ona była żałobniczką i nie zamierzał jej w tym pozostawiać samej sobie. Rzeczy leżały już dawno rozlokowane we wschodnim skrzydle, sypialnia gotowa, będąca częścią całkiem samodzielnego apartamentu, który przed laty należał do jego małżonki. Czuć było w tych pokojach inny smak, inną paletę kolorystyczną wysyconą różami i zieleniami, łagodne kształty bogato rzeźbionych mebli, mnóstwo obrazów przedstawiających bogate ogrody i bawiących się roześmianych ludzi. W każdym pokoju stały magiczne instrumenty czekające tylko aby rozbrzmieć słodkimi tonami lutni czy harfy, nie było ramy która nie byłaby otoczona rokokowymi zawijasami. Inne miejsce. Dziwne miejsce. Dawno martwe miejsce, zatrzymane w czasie mężczyzny, który zbyt wiele uwagi przykładał do przeszłości.
Nie mówili wiele wracając z ceremonii, rozstali się również w milczeniu, choć Anthony pozostawił Lorein pierścionek, który po trzykrotnym potarciu da mu znać, że kobieta go potrzebuje. Noc otuliła ich czernią i deszczem spłukującym łzy i bród, nie mogącym jednak spłukać tego co zdążyło w nich wrosnąć z taką mocą.
Żałoby, choć nie za tym który odszedł kilka dni temu.
Czas dla niego nigdy nie miał aż takiego znaczenia, choć nie był jego cynowym królem, jak druga połowa krukońskiej duszy.
Nie światło jeszcze, gdy podniósł się ze swojego łóżka, zmęczony tak, jakby nie zmrużył w ogóle oka. Pogłębił spłycony nerwami oddech, bezmyślnie zarzucając na siebie yukatę i jedwabny peniuar z pełzającym po nim czerwonym chińskim smokiem, którego sam zainteresowany nie widział, ale świadomość jego obecności w zupełności mu wystarczyła. To był moment. Impuls, gdy zszedł bezgłośnie na dół, przeszedł po szachownicy otaczajacej cicho szemrzącą fontannę, z Uroborosem, który wciąż, bezskutecznie próbował pożreć słońce.
Anthony czuł uścisk w klatce piersiowej, gdy przekraczał drzwi prowadzące do ogrodu i części gościnnej, rozległego atrium. Nie chciał jednak iść do pomieszczeń przeznaczonych gościom. Tak jak śluby zwykły kojarzyć mu się z Edith, tak pogrzeby zwracały jego myśli ku Alcuinowi, Śpiącemu, na którego pogrzebie nie mógł się zjawić. Śpiącemu, który przedwcześnie opuścił go lata temu, a jednak wciąż to jego posąg stał pośród pochylonych cyprysów, prywatny cmentarz Shafiqa, bez ani jednego ciała, za to podlany niezliczoną ilością łez. Czas wybielał toksyny zazdrości, wybielał strach, który paraliżował po ogłoszeniu zaręczyn. Czas sprawiał, że uśmiechniętemu blondynowi daleko było do opresyjnego prześladowcy, który stawał się u schyłku ich relacji. Czas sprawiał, że każdy pogrzeb w którym uczestniczył Anthony prędzej czy później prowadził do chłodnego marmuru Śpiącego mężczyzny, ukrytego pośród krzewów i drzew. Bez ścieżki, choć drogą znał aż nazbyt dobrze.
Wilgoć niedawnego deszczu opadała na jego okrycie, zielona zbyt długa trawa łaskotała stopy ukryte w zbyt płytkich mokasynach. Wokół panował dotkliwy chłód, ale Anthony nie dbał o to, zupełnie jakby miał się zaraz spotkać z duchem, jakby miał szansę ostatniej rozmowy, którą odmówił mu los. Często łapał się na tym wrażeniu, zwłaszcza jesienią, gdy granica między światami była tak cienka. A czas wybielał Alcuina, czas szydził z niego, sugerując co mogłoby być, gdyby skuteczniej pokierował tym wszystkim, gdyby łagodniej przedstawił mu sprawę, gdyby nie uniósł się dumą, grożąc zerwaniem.
Gdy dotarł do figury drżał już na całym ciele, pozwalając sobie w szarości świtu pozwolić na łzy poczucia winy. Z emocjonalnego stuporu wyrwał go jednak gwałtownie znajomy skrzek i szelest... szelest jej czarnych skrzydeł.
Teraz to ona była żałobniczką i nie zamierzał jej w tym pozostawiać samej sobie. Rzeczy leżały już dawno rozlokowane we wschodnim skrzydle, sypialnia gotowa, będąca częścią całkiem samodzielnego apartamentu, który przed laty należał do jego małżonki. Czuć było w tych pokojach inny smak, inną paletę kolorystyczną wysyconą różami i zieleniami, łagodne kształty bogato rzeźbionych mebli, mnóstwo obrazów przedstawiających bogate ogrody i bawiących się roześmianych ludzi. W każdym pokoju stały magiczne instrumenty czekające tylko aby rozbrzmieć słodkimi tonami lutni czy harfy, nie było ramy która nie byłaby otoczona rokokowymi zawijasami. Inne miejsce. Dziwne miejsce. Dawno martwe miejsce, zatrzymane w czasie mężczyzny, który zbyt wiele uwagi przykładał do przeszłości.
Nie mówili wiele wracając z ceremonii, rozstali się również w milczeniu, choć Anthony pozostawił Lorein pierścionek, który po trzykrotnym potarciu da mu znać, że kobieta go potrzebuje. Noc otuliła ich czernią i deszczem spłukującym łzy i bród, nie mogącym jednak spłukać tego co zdążyło w nich wrosnąć z taką mocą.
Żałoby, choć nie za tym który odszedł kilka dni temu.
Czas dla niego nigdy nie miał aż takiego znaczenia, choć nie był jego cynowym królem, jak druga połowa krukońskiej duszy.
Nie światło jeszcze, gdy podniósł się ze swojego łóżka, zmęczony tak, jakby nie zmrużył w ogóle oka. Pogłębił spłycony nerwami oddech, bezmyślnie zarzucając na siebie yukatę i jedwabny peniuar z pełzającym po nim czerwonym chińskim smokiem, którego sam zainteresowany nie widział, ale świadomość jego obecności w zupełności mu wystarczyła. To był moment. Impuls, gdy zszedł bezgłośnie na dół, przeszedł po szachownicy otaczajacej cicho szemrzącą fontannę, z Uroborosem, który wciąż, bezskutecznie próbował pożreć słońce.
Anthony czuł uścisk w klatce piersiowej, gdy przekraczał drzwi prowadzące do ogrodu i części gościnnej, rozległego atrium. Nie chciał jednak iść do pomieszczeń przeznaczonych gościom. Tak jak śluby zwykły kojarzyć mu się z Edith, tak pogrzeby zwracały jego myśli ku Alcuinowi, Śpiącemu, na którego pogrzebie nie mógł się zjawić. Śpiącemu, który przedwcześnie opuścił go lata temu, a jednak wciąż to jego posąg stał pośród pochylonych cyprysów, prywatny cmentarz Shafiqa, bez ani jednego ciała, za to podlany niezliczoną ilością łez. Czas wybielał toksyny zazdrości, wybielał strach, który paraliżował po ogłoszeniu zaręczyn. Czas sprawiał, że uśmiechniętemu blondynowi daleko było do opresyjnego prześladowcy, który stawał się u schyłku ich relacji. Czas sprawiał, że każdy pogrzeb w którym uczestniczył Anthony prędzej czy później prowadził do chłodnego marmuru Śpiącego mężczyzny, ukrytego pośród krzewów i drzew. Bez ścieżki, choć drogą znał aż nazbyt dobrze.
Wilgoć niedawnego deszczu opadała na jego okrycie, zielona zbyt długa trawa łaskotała stopy ukryte w zbyt płytkich mokasynach. Wokół panował dotkliwy chłód, ale Anthony nie dbał o to, zupełnie jakby miał się zaraz spotkać z duchem, jakby miał szansę ostatniej rozmowy, którą odmówił mu los. Często łapał się na tym wrażeniu, zwłaszcza jesienią, gdy granica między światami była tak cienka. A czas wybielał Alcuina, czas szydził z niego, sugerując co mogłoby być, gdyby skuteczniej pokierował tym wszystkim, gdyby łagodniej przedstawił mu sprawę, gdyby nie uniósł się dumą, grożąc zerwaniem.
Gdy dotarł do figury drżał już na całym ciele, pozwalając sobie w szarości świtu pozwolić na łzy poczucia winy. Z emocjonalnego stuporu wyrwał go jednak gwałtownie znajomy skrzek i szelest... szelest jej czarnych skrzydeł.