„Londyn płonie” padło w biurze, gdy Victoria przeglądała akurat, czy ma wypełnione wszystkie dokumenty związane z ostatnią sprawą. Było to chyba ostatnie, czego w ogóle się spodziewała usłyszeć w ten piątkowy wieczór, tuż przed tym, jak miało zmierzchać. Osoby, które tu z nią siedziały zamarły, tak samo jak panna Lestrange zamarła, oczekując na dokończenie tej wiadomości jakąś celną puentą, w stylu, że znowu o kimś plotkują, znowu ktoś coś odwalił… Ale to nie była żadna figura retoryczna, ani żart. Chwilę później w siedzibie aurorów rozpoczął się prawdziwy chaos, podczas którego zaczęła się bieganina, nalot papierowych samolocików z wiadomościami z innych Departamentów, sów z pośpiesznie nagryzmolonymi, rozmazanymi listami i informacje od tych, którzy posiedli zdolność korzystania z fal, odbierających komunikaty z różnych miejsc.
Nie tylko Londyn płonął i to było, paradoksalnie, jak kubeł zimnej wody wylany wprost na głowę, który mroził aż do szpiku kości. Albo zmroziłby, gdyby już nie było się zimnym jak trup…
Victoria w pośpiechu zapakowała wszystkie eliksiry, jakie trzymała w szafce, do torby, gdy akurat wykrzykiwano rozkazy, że mają brać kogoś za rękę i ładować się w teren. Zgarnęła, bez większego głębszego rozmysłu, wszystko, co tylko nawinęło jej się pod rękę i biegiem puściła się do punktu teleportacyjnego na ich piętrze w Ministerstwie. W głowie miała pustkę, nie było czasu na jakieś głębsze rozmyślania, prócz tego, że w biegu szukała w swojej torbie eliksiru ochrony przed ogniem. Skoro Londyn płonął… Była całkowicie przekonana, że musiała mieć w niej taki eliksir – trzymała ich zapas w pracy, nie dla siebie, ale dla innych, komu mogłyby się przydać… dla Caina. Caina, którego już z nimi nie było.
To właśnie w ten sposób trafiła na Heather Wood – i wymieniwszy kilka szybkich zdań, wcisnęła jej w dłoń fiolkę ze słowami: – To przeciw ogniu – po czym Lestrange złapała ją za rękę i teleportowała z nią, by trafiły razem do tego samego miejsca. Wprost w chaos – bo na Pokątną. Victoria uświadomiła sobie, jak bardzo było to niebezpieczne dopiero po chwili – bo myśl o celu podróży biła z niej tak mocno i jednocześnie mogła się w bardzo prosty sposób rozproszyć… sama mieszkała na Pokątnej. Tu był jej dom, tu były jej ukochane koty, samotne podczas pożogi…
Ale to, gdzie wylądowały, było bardzo daleko od jej domu. I jednocześnie w samym centrum akcji. Z cichym odgłosem aportacji, zagłuszonym przez wrzaski, kobiety wylądowały w jakiejś bocznej uliczce i Victoria niemalże od razu poczuła, jak pieką ją oczy i uniosła rękę, by rękawem zasłonić sobie usta i nos, choć na niewiele się to zdało, bo smród i tak było czuć. Światło latarni zdawało się być przytłumione przez dziwną, ciężką ciemność i jednocześnie niebo rozświetlone było jasną łuną ognia.
– Co tu się, kurwa, dzieje – wydusiła z siebie, stojąc tak i próbując rozeznać w sytuacji, nim dotarło do niej, że Londyn naprawdę płonie.
!Co złego to nie Jenkins