• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Aleja horyzontalna v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[08.09.1972] team meeting | Ambroż, Asek, Benek, Eliasz i Żeraldin

[08.09.1972] team meeting | Ambroż, Asek, Benek, Eliasz i Żeraldin
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#1
16.04.2025, 22:10  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.09.2025, 22:52 przez Król Likaon.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic III
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic II

08.09.1972 wieczór, Aleja Horyzontalna

Ten dzień okazał się być bardzo popierdolony. Zapowiadał się naprawdę wspaniale. Miała jednak wrażenie, że od tego jakże urocze poranka, i południa minęło wiele dni, chociaż przecież były to tylko godziny. Sytuacja się odwróciła, może nie do końca, ale no nie zakładała takiego zakończenia tego dnia. Pożary zaczęły pochłaniać Londyn zupełnie znienacka, ciemne chmury okryły niebo, a oni znaleźli się w piekle na ziemi. Nikt chyba tego nie przewidział, szkoda, bo powinni być gotowi na wszystko. Tylko, czy na pewno? Czy ktoś był w stanie przewidzieć to, że ci popierdoleńcy postanowią podpalić całe miasto? No nie, zdecydowanie nie. Najwyraźniej chcieli udowodnić to, że aktualnie zaczynali przejmować władzę nad całym czarodziejskim światem. Tyle, że nie robili tego w odpowiedni sposób, ludzie będą się ich bali, a strach nie był odpowiednią metodą do wzbudzania szacunku.

Voldemort postanowił pokazać swoją siłę, tyle, czy faktycznie atakowanie zupełnie znienacka niewinnych było demonstracją siły? Yaxleyówna byłaby skłonna się z tym kłócić, no, ona zawsze miała coś do powiedzenia, więc nie było to nic nowego. Gdyby był faktycznie taki odważny, to wypowiedziałby oficjalną wojnę, nie chował się chuj wie gdzie, a jego fanatycy nie popierdalaliby po mieście w maskach. Na pewno nadejdzie moment, gdy poznają ich twarze, nie mogła się go doczekać, wtedy będą mogli zobaczyć, kto był taki wspaniałomyślny.

Geraldine naprawdę rozumiała to, że czysta krew miała znaczenie, tradycje i ta cała reszta, dzięki temu ten świat jakoś funkcjonował od lat. Nigdy jednak nie potrafiła zaakceptować mordowania ludzi tylko przez to, że urodzili się w nieodpowiedniej rodzinie, dla każdego było miejsce w magicznym świecie. Nie było potrzeby do sięgania po takie metody, aby coś zmieniać. Ci ludzie nie mieli wpływu na to, że obudziła się w nich magia, dla nich to też było coś zupełnie nowego, nie prosili się o to, więc zabijanie ich w imię jakichś popierdolonych poglądów było pojebane. Przy okazji najwyraźniej Czarny Dzban przestał dbać o tych dla niego najważniejszych, bo przecież tacy jak ona, czystokrwiści również mieszkali w Londynie, oni na pewno też odczują skutki tych pożarów.

Kiedy jej brat chodził i stukał od drzwi do drzwi, aby spełnić polecenie Roisa ona oparła się o ścianę i czekała. Sprawdziła, czy ma przy sobie swoją wsiąkiewkę, którą skrupulatnie spakowała w swoim mieszkaniu, musiała się upewnić, że jej nie zgubiła, wszak była pełna skarbów, które mogły się im przydać. Zsunęła szalik, którym miała okrytą twarz na brodę, chciała w pełni odetchnąć, bo czuła, że te ograniczone oddychanie powoli zaczynało ją wykańczać. Jasne - musieli chronić się przed dymem, tyle, że tutaj póki co jeszcze go nie było. Mogła na chwilę opuścić gardę.

Była nieco zmęczona, ta przeprawa kosztowała ją sporo sił, bo przecież to nie było zwyczajne bieganie między drzewami, wiele by dała, aby znaleźć się teraz w lesie, z dala od tego chaosu, wiedziała jednak, że nie może sobie jeszcze póki co na to pozwolić.

Czekała, aż Ambroise i Astaroth wrócą do niej, z tymi kluczami, a być może z kolejnymi osobami, które były obecne w kamienicy, w końcu jej brat miał sprawdzić, czy ktoś jeszcze jest w środku. Tak właściwie to nie wiedziała, jak wyglądają ich dalsze plany, mieli zobaczyć co z Fabianem, a co później? Pewnie dopiero się okaże. Ta noc mogłaby się już skończyć, tak, chociaż jeszcze lepiej by było gdyby się nigdy nie wydarzyła.

Ich spokój został zaburzony dość szybko, wiedziała, że czeka ją kolejna poważna rozmowa z Greengrassem na temat jej lekkomyślności, chociaż nie uważała, aby postąpiła niewłaściwie, widziała jego wzrok jeszcze kilka minut temu - nie wróżył niczego dobrego. Wydawało jej się, że już będzie w porządku, ale mogli nacieszyć się tym względnym spokojem przez ledwie kilka godzin. To było przytłaczające, tak samo jak to, co działo się na zewnątrz.

Local Dumbass
Don't you want to stop drop and roll
Til the whole thing burns
Like you earned the flame
It's all the same
bardzo wysoki - 196 cm / atletyczna sylwetka / ciemnobrązowe, półdługie włosy / brązowe oczy / cztery złote kolczyki (małe kółka) w lewym uchu / poparzenie na szyi od prawej strony i części prawego ucha / nadkruszona prawa trójka / luźny, praktyczny styl ubioru / wytatuowany pod rękawami skórzanych albo materiałowych kurtek / sprężysty krok, jakby zawsze gdzieś się spieszył / "francuski" akcent - miękkie r, zmiękczone głoski, cichy głos

Benjy Fenwick
#2
17.04.2025, 01:16  ✶  
Londyn płonął, ogień zżerał miasto. Pożar rozprzestrzeniał się z szybkością, która przyprawiała o dreszcze. Wiedziałem, że powinienem się stąd wynosić, jeszcze zanim zrobiło się gorąco, ale jak to zwykle bywa, życie potrafi zaskakiwać. Powinienem był już dawno opuścić to miejsce, zabrać się do domu w Exmoor, ale nie - zamiast tego przez blisko dwie godziny kluczyłem po Londynie, odprowadzając nieznaną mi kobietę do Ministerstwa Magii. Nie zdawałem sobie sprawy, że to będzie początek lawiny kłopotów - to był moment, w którym cała moja ostrożność wzięła w łeb. Później, w mgnieniu oka, znalazłem się w sytuacji, w której musiałem ratować drugą kobietę, która nagle znalazła się w niebezpieczeństwie.
Od samego początku czasu na ucieczkę było mało, jednak los postanowił zagrać ze mną w niebezpieczną minigrę, rzucić mi kilka pobocznych questów, których ani nie chciałem, ani nie potrzebowałem - niespecjalnie czułem konieczność dbać o mój character development i okazywać się lepszą osobą, niż w rzeczywistości, ale oto byłem, dwukrotnie zachowując się bohatersko w zamian za zupełne nic, pro publico bono - mimo to zostałem wciągnięty w wir wydarzeń, które związały mnie z tym piekłem na znacznie dłużej, niż planowałem.
Nie miałem czasu na refleksję, gdy wpadłem do mieszkania, gdzie przechowywałem swoje rzeczy, zdążyłem zgarnąć tylko część gratów, zanim ogień zbliżył się do mojego piętra. Zabrakło mi zarówno czasu, jak i cierpliwości. Moje myśli przez cały czas krążyły wokół jednego - trzeba działać, nadrobić stracony czas, spierdalać stąd i to jak najszybciej. Musiałem wpaść, zgarnąć co mogłem, zanim wszystko zamieniło się w popiół i wypaść. W pośpiechu zapakowałem tylko najpotrzebniejsze przedmioty, zanim gęsty dym pochłonął cały budynek, zmuszając mnie do ucieczki. Wybór był prosty - albo zostawić część dorobku, albo jeszcze bardziej się narazić. Być może nie miałem czasu na zbieranie wszystkich rzeczy, ale mogłem przynajmniej wziąć to, co najważniejsze, i nie dać się zaczadzić. Nie miałem czasu na sentymenty, ale w głębi duszy żałowałem, że muszę zostawić część swoich rzeczy.
Tym bardziej, że przez to, po szybkim przeglądzie inwentarza, byłem zmuszony wpaść do mieszkania przyjaciela, gdzie na strychu miałem część swoich dodatkowych gratów. Miałem nadzieję, że jego kamienica będzie w lepszym stanie, ale w obliczu tego, co działo się na zewnątrz, wątpiłem, czy to w ogóle miało znaczenie. Najważniejsze, żeby nie było tam zbyt gęsto od dymu... I nie było. Całe szczęście mogłem dostać się na ostatnie piętro, zgarniając dodatkowe fanty.
Rzuciłem okiem na swoje buty - były w porządku, lekko zniszczone, ale wciąż nadawały się do ucieczki. Tył kurtki zdecydowanie był osmolony, ale nie przypalony. Poza tym reszta była w porządku. Kefija zawiązana wokół twarzy miała mnie chronić przed dymem i pyłem, który unosił się w powietrzu, i w miarę spełniała swoje zadanie, chociaż i tak czułem, że nawdychałem się zbyt dużo syfu. Poprawiłem włosy związane w kitkę, czując, jak pot spływa mi po karku, i obiecując sobie, że nie tylko nie zrobię sobie po tym grzywki, o której rozmawiałem z jedną z nieznajomych, lecz w ogóle obetnę się na krótko, jak najkrócej, może nawet opitolę się praktycznie na łyso.
Nerwowo zlustrowałem korytarz, z każdą sekundą czując, jak powietrze staje się coraz bardziej duszne. Musiałem działać - w tej chwili nie miałem czasu na dalsze rozważania. Zgarnąłem plecak i torbę, sprawdzając, czy na pewno mam wszystko, co niezbędne. Każdy z tych ruchów był automatyczny, ale wciąż pełen napięcia - nic dziwnego, bo w końcu dźwięk ognia za oknami, z minuty na minutę, stawał się coraz głośniejszy. Zbierałem się w pośpiechu, dorzucając do plecaka tylko to, co wydawało się przydatne. Sprawdziłem zapięcia na pasie do noży, upewniłem się, że różdżka jest na swoim miejscu w rękawie, a gnat przy pasku był naładowany. Miałem nadzieję, że tym razem nie będę musiał ich używać, ale w obliczu tego, co się działo, nigdy nie mogłem być pewny.
Zmusiłem się do skupienia, poprawiłem włosy i wziąłem głęboki oddech, zanim nasunąłem chustkę na twarz. Czas płynął nieubłaganie - wiedziałem, że nie mogę dłużej zwlekać. Upewniwszy się, że wszystko jest gotowe, ruszyłem w stronę zejścia na trzecie piętro. Torba grzechotała przy każdym moim kroku, w głowie miałem tylko jedną myśl - spierdalać. Planowałem w końcu zniknąć z Londynu, poprzysięgając sobie, że już nic nie mogło mnie przed tym powstrzymać, ale najpierw musiałem spróbować złapać jeszcze kogokolwiek z moich własnych towarzyszy. To wydawało mi się wyjątkowo zrozumiałe, skoro jednego widziałem w tłumie, najpewniej zmierzającego w tym kierunku - po drodze na dół musiałem spróbować zgarnąć Eliasa, jeżeli rzeczywiście wrócił do siebie, bo nie zamierzałem zostawiać go samego w tym piekle, wcześniej ratując zupełnie obce osoby, żeby później nie zainteresować się kimś swoim.
Starałem się pokonać schody jak najszybciej, zeskakując po kilka stopni na raz. Zaledwie kilka kroków dzieliło mnie od drugiego piętra, potem pierwszego, parteru i wolności, ale w momencie, gdy wypadłem na półpiętro, zamachnąwszy się torbą, prawie cisnąłem nią w zupełnie nieoczekiwaną osobę stojącą przed drzwiami Corneliusa. Geraldine - wygodnie pominąłem fakt, że ja z nią też byliśmy spokrewnieni i to całkiem blisko - babsztyl Ambroise'a.
- Melde! - Wyrwało mi się, gdy szarpnąłem rzeczami do tyłu, zamiast zrzucić je z półpiętra, żeby w nią nimi nie uderzyć, przy czym prawie straciłem równowagę i ostatnie schody pokonałem wymuszonym skokiem z twardym lądowaniem, asekuracyjnie łapiąc się poręczy. Złapałem bardzo gwałtowny oddech, prostując się i nie czekając na jej reakcję.
- Daluj szobie... - Zacząłem, w tym samym momencie, w którym odzyskałem dech, bo bez względu na to, co zamierzała powiedzieć, nie miałem na to czasu. Byłem pewien, że nie ma sensu wyjaśniać sytuacji, bo ostatnie, czego potrzebowałem, to wdanie się w dialog z kimś, kto mógł mnie spowolnić. - Nie ma ich. Są bespieszni. - Stwierdziłem, że to powinno jej wystarczyć, zwłaszcza, że w tym samym momencie uniosłem wzrok nad jej ramię, dostrzegając młodego mężczyznę, który stał za nią. Moje zmysły były wyostrzone jak nigdy dotąd, bo w obliczu szalejącego ognia każdy detal miał znaczenie, więc szybko wyłapałem, co mi w nim nie gra. Do listy rzeczy, jakie pojawiły mi się w głowie, dorzuciłem fakt, że był oblany czymś czerwonym. Krew? Nie, to nie była krew. Zmrużyłem oczy, próbując dostrzec więcej szczegółów. Miał na sobie coś, co wyglądało jak farba, ale nie miałem czasu, by to zbadać. W mojej głowie pojawiły się same niecenzuralne słowa, które idealnie oddawały moją frustrację, ale czekałem na jakąś reakcję z którejkolwiek strony.


[Obrazek: 4GadKlM.png]
Panicz Z Kłami
Hot blood these veins
My pleasure is their pain
Bardzo wysoki - mierzy 192 cm wzrostu. Z reguły ubiera się w czarne bądź stonowane kolory, ale można go spotkać w wielobarwnym ubiorze. Włosy ciemnobrązowe, oczy zielone. Jest bardzo blady, ma sine wokół oczu, które nieco jaśnieje, kiedy jest nasycony, ale to nieczęsto się zdarza.

Astaroth Yaxley
#3
17.04.2025, 20:10  ✶  
Niebywałe, że kiedy nie żyjesz, wokół panuje chaos, a ty ogólnie zastanawiasz się, czy przypadkiem nie zginiesz po raz kolejny – ty albo ktoś z twoich bliskich, czytaj: Geraldine – świat postanawia zrzucić na ciebie... iskierkę życia? Dosłownie zrzucić. Bo oto z kilku stopni zleciało na nas coś, a raczej ktoś, lądując ciężko tuż przed nami na parze pewnych, niemalże wrośniętych w podłogę stóp, jak scena z jakiegoś absurdalnego filmu akcji klasy B. Patrzyłem na to wszystko przez chwilę w osłupieniu, nie wiedząc, czy to prawda, czy mój mózg zaczyna płatać mi figle z niedotlenienia. Zdarza się. Zdarza się nawet umarłym...?
Zastanawiałem się nad tym aż do momentu, gdy ten ciemnowłosy huncwot, bo inaczej go nie nazwę, otworzył usta. Wystarczyło jedno słowo, a wiedziałem już na pewno. Tego akcentu nie dało się pomylić. Tej miękkiej, zadziornej nuty w głosie, która zawsze brzmiała jak zapowiedź kłopotów, ale tych w najlepszym wydaniu.
Zalała mnie fala wspomnień. Wakacje sprzed kilku lat. Mój i Kimi spontaniczny wypad do Ameryki. Jeden z wielu, ale ten był... wyjątkowy. Ona chciała odwiedzić kuzynów, których ledwo znała, a oni wciągnęli nas na jakiś koncert. Typowa Kimi. Ja, jak to ja, poszedłem z nią, ot, dla towarzystwa i szampańskiej zabawy. Nie spodziewałem się wiele, bo to był event mugolski, ale poznałem wtedy masę super ludzi. I właśnie jedną z tych osób był...
– Benek?! – zawołałem zaskoczony, choć przecież już w pierwszym ułamku sekundy poznałem go mimo chusty na twarzy. Nie było wątpliwości. Uśmiechnąłem się szeroko, tak jak dawniej, jakbym na moment naprawdę zapomniał, kim jestem. Czerwona farba na skórze i moim ubiorze, trupio zimne dłonie, cała ta paranoja ostatnich dni... Wszystko zniknęło na jedną drobną chwilę. To był mój dawny znajomy. Mój człowiek. Coś bardzo bliskiego normalności.
Zanim się zorientowałem, wyminąłem Geraldine i podszedłem do niego, by przybić mu piątkę. Haha. Jakby nic się nie zmieniło. Przynajmniej z mojej strony. A minął przecież taki szmat czasu... Niebywałe.
– Teleportowałeś się czy co?! – zapytałem rozbawiony, spoglądając na niego z niedowierzaniem. – Przed chwilą sprawdzałem, czy ktoś jest na górze.
Wciąż nie ogarniałem, jakim cudem zmaterializował się tu, teraz, z nieba czy też schodów na głowy. Ale to nie było istotne. Miałem wrażenie, że przez tę drobną chwilę nic nie było istotne. Nie zwracałem zupełnie uwagi na to, jak wyglądam. Nie że to jakaś nowość, ale zazwyczaj nie jestem upaćkany w czerwonej farbie. Cóż, z kolei moja bladość była już nieodzownym elementem mojej prezencji, więc... Ale to nieistotne! Gdyż w tej chwili czułem się żywszy niż od wielu tygodni.
– I czekamy jeszcze na... jednego znajomego — rzuciłem luźno, w końcu zerkając w stronę Geraldine. Ta zapewne właśnie zbierała szczękę z podłogi...? Tak, mówiłem o jej sex-zabawce aka facecie? Tak, tak, z naszego kuchennego blatu, którego obrazu nie byłem w stanie się pozbyć z głowy. Utknął tam na stałe. Miłość i sztuka użytkowa w jednym.
– Wy się znacie...? – zapytałem z pewną dozą ostrożności. Bo Benjy odezwał się do niej tonem, który... no cóż, nie brzmiał, jakby był zachwycony jej obecnością. Albo obecnością moją w jej towarzystwie. Albo po prostu był sobą. A sobą bywał dość ekspresyjnie.
Jeśli się nie znali, cóż, miałem ich sobie przedstawić. Tak wypadało. Tak działał jeszcze we mnie stary Astaroth, ten, który potrafił być duszą towarzystwa i łączył ludzi przy kieliszku wódki. Tylko teraz zamiast wódki była krew, a zamiast kieliszków  – pięści i sekrety.
Cofnąłem się nieco, zostawiając im przestrzeń. Czekałem na Ambroise’a. Jeszcze tylko tego brakowało, by wszedł w sam środek sceny i zobaczył mnie uśmiechniętego. Jakby to wszystko mnie bawiło. Jakbym zapomniał, kim jestem. A przecież nie zapomniałem. I nie zapomniałem, że mu nie ufałem.
Po prostu... przez moment pozwoliłem sobie na oddech. Na człowieczeństwo. Na impuls. Ale to nie potrwa długo. Nie może.
ᴀʟᴄʜᴇᴍɪsᴛ ᴏꜰ ɢʟᴀss
what is the point
in having a mind
if you do not use it
to make judgements
178cm wzrostu; zielone oczy; ciemnobrązowe kręcone włosy; trzydniowy zarost na twarzy; dołeczki w policzkach; lekko przygarbiona postura; chód opieszały, nieco niezgrabny

Elias Bletchley
#4
17.04.2025, 21:43  ✶  
Nie była to najprzyjemniejsza noc w życiu Eliasa. Właściwie to nie potrafił sobie przypomnieć, aby w ostatnich miesiącach spotkało go coś równie dramatycznego. A szło mu przecież tak dobrze! Trzymał się z dala od zamieszania na obchodach Beltane (bo kto by się bawił na jakiejś wioseczce, kiedy w mieście można było znaleźć jakieś kameralne imprezy w sąsiednich lokalach), a większość zagrożeń czyhających na czarodziejów w trakcie lata zdawała się go omijać szerokim łukiem. A teraz? Wszystko się waliło i paliło.

I to kurwa dosłownie, skomentował w myślach, przeklinając pod nosem i starając się wepchać najpotrzebniejsze rzeczy do  poszarpanej torby podróżnej, która zapewne pamiętała jeszcze czasy jego nauki w Hogwarcie. Najważniejsze rzeczy, a więc narzędzia dalej były w warsztacie, który, jak miał nadzieję, nie poczuł jeszcze na sobie gorących języków ognia. Parę pamiątek, parę ciuchów, szkicowniki, wzory mechanizmów, dokumenty... Cieszył się, że pedantyzm wyniesiony z pracy przeniósł na swoje osobiste lokum. Dzięki temu wszystko było na swoim miejscu, a więc nie musiał się babrać w morzu papierzysk.

Jakim cudem w ogóle ten dzień się tak potoczył? Wszystkiemu winny jest hazard, rzucił bezgłośnie, imitując w głowie ton głosu swojej siostry. W sumie tym razem nawet miałaby trochę racji. Stracił część oszczędności podczas gry karcianej w jednym z pubów na Alei Horyzontalnej, a chwilę później został wmanewrowany w rolę asystenta Brygadzisty. On! Co gorsze, ta bohaterska postawa weszła mu w krew, bo zamiast zwiewać w stronę mugolskiej dzielnicy Londynu i przecinającą ją rzeki to postanowił zawrócić, co zaowocowało paroma dodatkowymi przygodami, jak na przykład bardzo głupią interwencją w imieniu napadniętej sąsiadki. Pokręcił głową, coraz to intensywniej kaszląc. Duszący dym zapewne niedługo dostanie się i do tego rejonu ulicy.

— I oczywiście, jak zwykle, znikąd pomocy — mamrotał sobie bez sensu, przerzucając torbę przez ramię.

Na moment zatoczył się do tyłu, bo torba zdawała się przeważać, jednak koniec końców udało mu się złapać równowagę. Rozejrzał się po raz ostatni po mieszkaniu: nie wiedział, co właściwie powinien zrobić. Zabarykadować część pomieszczeń? Narzucić na ostatnią chwilę jakieś zaklęcia zabezpieczające? Czy to cokolwiek by dało? Przecież nie był specjalistą od zaklęć obronnych. Do tej pory polegał na podstawowych czarach, które od wielu lat były wplecione w strukturę kamienicy- większości mieszkańców to wystarczało, chyba że mieli pieniądze na jakiegoś specjalistę. Elias nie miał.

A więc obrona tego miejsca miała coraz mniejszy sens. Ogień był dziwny, o czym przekonał się, gdy znalazł z Brygadzistą tego wariata w ruinach innej kamienicy. I dalej nie wiedział, co właściwie sprawiało, że żywioł wydawał się tak... niestandardowy. Czy mieli do czynienia ze zwykłym zaprószeniem ognia? Magicznym płomieniem? Szatańską pożogą wypuszczoną na Londyn? Jeśli był to jakiś wariant tego ostatniego, to siedzenie tutaj było jak wyrok śmierci. Mało co było w stanie przetrzymać pożogę. Tak przynajmniej ich uczyli w szkole. Naprawdę nie chciał tego sprawdzać osobiście. Pozostawało więc jedynie modlić się, że mieszkanie jakoś przetrzyma do rana.

— Niech Matka nas... b-broni — wystękał, zatrzaskując za sobą drzwi i wychodząc na korytarz.

Dopiero wtedy doszły do niego znajome głosy.

— A więc was też tutaj przywiało — skomentował zamiast powitania, zasłaniając usta dłonią i poprawiając pasek torby wpijający mu się w ramię. — Nieźle się porobiło co? — Powłóczył nerwowym spojrzeniem po całej grupie. — Widzieliście... Widzieliście, co się dzieje poza Horyzontalną?

Sam nie miał okazji wyściubić nosa poza magiczną dzielnicą, a kto wie, może któreś z nich przebiło się tutaj z mugolskiego Londynu?
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#5
19.04.2025, 21:32  ✶  
Nie czekał praktycznie chwili zanim ruszył po schodach na wyższe piętro w kierunku swojego mieszkania, żeby zabrać stamtąd zarówno Lilię, jak i klucze do mieszkania Corneliusa. Ani przez chwilę nie wątpił bowiem w słuszność uwagi rzuconej przez Geraldine. Choć może raczej powinien to potraktować po prostu jako fakt? Oboje doskonale znali swojego przyjaciela i jego wyjątkowe, wręcz wyśmienite tendencje do dbania o swoje dobra.
Gdyby zdecydowali się pójść za głosem Astarotha i tak po prostu wyważyć drzwi do mieszkania kumpla, może rzeczywiście przyspieszyliby swoje działania, ale jednocześnie prawdopodobnie do końca życia (raczej krótkiego) nie wypłaciliby się za dokonane zniszczenia. W grę wchodziłyby nie tylko drzwi, lecz także ściany, tapety, podłoga. Cholera wie, co jeszcze.
A wszystko przez to, że przeznaczyli zbędne minuty na odsłanianie twarzy przypadkowej grupy podpalaczy, co prawie skończyło się dla nich wdaniem się w fizyczną potyczkę. Musieli uciekać przez dym i ogień, znacznie nadwyrężając przy tym swoje siły (przynajmniej w jego przypadku) i tak naprawdę nic nie zyskując.
Wchodząc do swojego mieszkania na ostatnim piętrze, nadal był zły na zaistniałą sytuację. W dalszym ciągu emanował irytacją, ale zostając na chwilę całkowicie sam, pozwolił sobie przy tym na gwałtowne zaczerpnięcie serii głębokich wdechów. Zakończonej jeszcze gwałtowniejszym napadem kaszlu i charczenia czarną, duszącą flegmą wprost do kuchennego zlewu, co tak naprawdę było pierwszą czynnością, jaką wykonał.
Wypił kilka szklanek lodowato zimnej wody, próbując doprowadzić się do porządku, po czym ruszył na poszukiwania, starając się nie brzmieć jak porysowana płyta winylowa, gdy usiłował nawoływać swojego pupila. Bezskutecznie.
Kota nie było, ale wystarczył wyłącznie jeden szybki rzut oka na mieszkanie, aby Ambroise mógł ze stuprocentową pewnością stwierdzić, że Lilia nie zniknęła sama z siebie. Na dywanie w salonie znajdowały się ślady butów a na ławie leżała pusta puszka po smaczkach dla zwierząt.
Romulus. To najpewniej był Romulus, bo sam przecież też miał kota. W tym całym zamieszaniu ewidentnie musiał pomyśleć o wzięciu ze sobą także drugiego, za co Roise był mu niezmiernie wdzięczny. Byleby tylko nie dozgonnie, co tego przeklętego wieczoru było bardziej prawdopodobne niż kiedykolwiek wcześniej.
Bezpieczne miejsce nie było już spokojnym azylem. Kamienica być może jeszcze nie płonęła, ale była to tylko kwestia czasu. Cały Londyn ogarnęły płomienie, które rozprzestrzeniały się wprost nienaturalnie szybko. To było piekło na ziemi. I zdawało się, że oni znaleźli się w samym jego środku. Nie mogli dłużej tracić czasu.
Chwycił klucze do mieszkania Lestrange'ów, poprawił torbę medyczną przewieszoną przez pierś i skierował swoje kroki w stronę drzwi wyjściowych, ignorując konieczność zabrania czegokolwiek więcej. Nie miał tu nic, co mogłoby być przydatne. Większość rzeczy przechowywał w Dolinie Godryka, w której z wiadomych względów spędzał większość czasu, gdy nie był między dyżurami w Mungu.
Nie musiał nawet w pełni wyjść na korytarz, by usłyszeć zupełnie nowe głosy, jakie dołączyły do Geraldine i Astarotha. Poznał je od razu, mimowolnie biorąc głęboki wdech i odruchowo kiwając do siebie głową. Ulżyło mu. Przynajmniej trochę mu ulżyło, bo wciąż nie wyglądało na to, by był z nimi ostatni mieszkaniec kamienicy, poza Corneliusem. W innym wypadku bez wątpienia słyszałby już przepięknie brzmiący, dźwięczny głosik Pottera, który zawsze miał coś do powiedzenia.
W kilku długich susach pokonał schody między piętrami, zatrzymując się u szczytu półpiętra za plecami Aloysiusa. Nie starał się być cicho, toteż mimo wszechobecnych odgłosów chaosu pożaru, nie wątpił, że jego obecność zostanie dostrzeżona przez wszystkich zgromadzonych na klatce schodowej. Nagle zrobiło się tam całkiem tłoczno i najwyraźniej dosyć rozmownie, choć gdy pojawił się za plecami Benjy'ego, akurat nikt już nic nie mówił.
Patrząc na twarze reszty, wydawało mu się jednak, że trafił na moment ciszy pomiędzy wymianą zdań na jakiś temat. Najpewniej dotyczący pożaru, bo czego innego. Zdawało mu się, że jeszcze będąc na górze, usłyszał coś o reszcie Londynu, więc w tym momencie wbił badawcze spojrzenie w pozostałych, odczekując całe dwie sekundy, zanim zadał bardzo konkretne pytanie.
- Gdzie Prudence? - Skierował je wprost w plecy przyjaciela, jednocześnie posyłając Eliasowi spojrzenie, bo choć spodziewał się, że to Rookwood mu odpowie, zawsze istniała szansa na reakcję z innej zainteresowanej strony.
- Mam klucze - dodał, przenosząc wzrok na Geraldine i obracając kółeczkiem na palcu.
Jak na ten moment, w porównaniu do reszty wieczoru, wszystko układało się całkiem przyzwoicie. Pytanie jak długo...


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#6
19.04.2025, 22:24  ✶  

Uniosła głowę, gdy usłyszała kroki rozlegające się na schodach. Spodziewała się zobaczyć Ambroisa, tyle, że to on się na nich znajdował. Był to jego przyjaciel, nie spodziewała się tego, że go tutaj spotkają, ale chyba powinna? Jego obecność wzbudzała w niej mieszane uczucia, z drugiej strony jednak dobrze było wiedzieć, że żył. Niby tak niewiele, a jednak jak na ten dzień to było naprawdę sporo. Nie wszyscy mieli się jutro obudzić. Wolałaby, aby wszyscy jej bliscy i bliscy Ambroisa dotrwali do poranka, nie chciała, aby którekolwiek z nich dzisiaj kogoś straciło, już to przeżyli, nie chciałaby tego powtarzać, bo na pewno trudno byłoby się pogodzić z kolejnym poczuciem straty, zresztą ledwie kilka dni temu dowiedziała się o śmierci Caina, nie sądziła aby dała radę przetrawić następną śmierć bliskiej sobie osoby. Zbyt wiele złego się ostatnio działo, zbyt często ich spotykały podobne sytuacje.

Nie zdawała sobie sprawy, jak blisko znajdowała się tego, żeby zostać jebnięta torbą, na szczęście do tego nie doszło, widziała, że Rookwood zrobił jakiś dziwny manewr, przez który niemalże spierdolił się ze schodów, na jej twarzy pojawił się uśmiech, cóż, może nie chciała, żeby umarł, ale nie miałaby nic przeciwko temu, żeby wywrócił się na ten swój głupi ryj, karma tak działała. Nie skomentowała jednak tego wyczynu, zamiast tego wpatrywała się po prostu w niego przez chwilę.

Ulżyło jej. Naprawdę jej ulżyło, gdy się odezwał. Kamień z serca. Jasne, spodziewała się tego, że Corio zadba o to, aby Fabian znalazł się z dala od tego piekła, mimo wszystko dobrze było usłyszeć tę wiadomość. - To dobrze. - Co innego miała powiedzieć. Nie zamierzała wspominać o tym, że dobrze wiedzieć, że on też, ale trochę tak czuła. Te pożary bardzo mocno zmieniały jej punkt widzenia różnych spraw, wcześniejsze reakcje wydawały się być głupie i błahe, szczególnie gdy miała już świadomość, jak szybko mogło się wszystko skończyć.

Poczuła, że jego wzrok unosi się ponad nią. Musiał zauważyć Astarotha, Roise chyba nie zdążył mu jeszcze powiedzieć o ich planach, bo sami zaczęli o tym dyskutować dopiero rano, musiała więc uprzedzić go o tym, że wampir, który się za nią znajdował był nietykalny. Nie wątpiła w to, że Benjy od razu ogarnął z kim ma do czynienia. - To mój brat, jest nietykalny. - Wolała o tym wspomnieć, żeby przypadkiem nie pomyślał o czymś głupim. Wiedziała, że wampir mógłby wzbudzić kontrowersje i zapewne nie był mile widziany, ale dla niej Roth był przede wszystkim bratem, a nie bestią.

Nie spodziewała się tego, co stało się później. Astaroth najwyraźniej znał Rookwooda. Geraldine spoglądała to na jednego, to na drugiego, coś jej kurwa umknęło. Zaskoczyło ją to, i wcale tego nie kryła, otworzyła usta i nie do końca wiedziała, co właściwie ma powiedzieć. Roth nie przestawał jej zaskakiwać.

- Nie na znajomego, a na mojego chłopaka. - Oczywiście, że musiała to podkreślić, bo brat najwyraźniej miał problem, aby zaakceptować fakt, że ona i Roise oficjalnie do siebie wrócili. Nie wątpiła, że Benjy będzie wiedział o kim mówi, przecież widział ich razem, zdawał sobie sprawę z tego, kim była dla Roisa, a był jego bratem, czy coś.

- Powiedzmy. - Mruknęła jeszcze do Astarotha, miała ochotę zapytać o to samo i jego, ale tego nie zrobiła, bo głupi by się domyślił, że oni też się znali, już po tej pierwszej reakcji.

Przeniosła wzrok na mężczyznę, który pojawił się zupełnie znienacka. Najwyraźniej w tej kamienicy znajdowało się sporo osób, kolejny z przyjaciół Ambroisa był bezpieczny, póki co chyba mieli spore szczęście. Ciekawe, jak długo będzie im towarzyszyć ta dobra passa. Co która osoba miała umrzeć? Do ilu powinni odliczać? Nie wątpiła w to, że wielu miało stracić życia dzisiejszej nocy.

- My byliśmy tylko na Horyzontalnej, cała płonie. - Odpowiedziała Eliasowi, nie miała pojęcia, jak wyglądała reszta Londynu, bo trzymali się głównie tej dzielnicy. - Mam wrażenie, że całe miasto zaczęło płonąć. - Widziała chmury, które okryły Londyn, nie miała złudnej nadziei, że jest inaczej.

W końcu usłyszała kolejny stukot na schodach, przeniosła wzrok nad Rookwooda, tuz za nim znajdował się Ambroise, cały i zdrowy, nie, żeby spodziewała się, że przez tę krótką chwilę mogłoby mu się coś stać, ale nie mogła tego przewidzieć, przecież te płomienie pojawiały się zupełnie znienacka, mogły zacząć pochłaniać właśnie jego mieszkanie.

Nie miała pojęcia, kim jest Prudence, więc to zdecydowanie nie było pytanie do niej, najwyraźniej chodziło o jakąś ich wspólną znajomą. - Klucze nie będą nam potrzebne, są bezpieczni. - Nie było więc sensu pakować się do mieszkania Corneliusa.

Local Dumbass
Don't you want to stop drop and roll
Til the whole thing burns
Like you earned the flame
It's all the same
bardzo wysoki - 196 cm / atletyczna sylwetka / ciemnobrązowe, półdługie włosy / brązowe oczy / cztery złote kolczyki (małe kółka) w lewym uchu / poparzenie na szyi od prawej strony i części prawego ucha / nadkruszona prawa trójka / luźny, praktyczny styl ubioru / wytatuowany pod rękawami skórzanych albo materiałowych kurtek / sprężysty krok, jakby zawsze gdzieś się spieszył / "francuski" akcent - miękkie r, zmiękczone głoski, cichy głos

Benjy Fenwick
#7
25.04.2025, 19:58  ✶  
Stałem na klatce schodowej, dłonie opierałem na poręczy, rzuciwszy spojrzenie na kobietę, która wyrosła przede mną. Spojrzałem na Geraldine z tym jej chamskim, sukowatym uśmieszkiem na ustach i od razu poczułem żal, że nie pozwoliłem, żeby torba ją uderzyła. Przynajmniej wtedy to ja  miałbym satysfakcję, a nie ona. Może, gdyby dostała gonga czymś, co ważyło pewnie niemal tyle, co ona, byłaby choć odrobinę bardziej znośna - no, ale niestety... Moja reakcja była odruchem -  czasami bywało tak, że zamiast być zapobiegawcza, okazywała się zbędna. Powstrzymałem wzdychnięcie, potem, bez słowa, skierowałem wzrok za plecy Geraldine. Na początku nie zwróciłem uwagi, kto tam stoi, bo myślałem, że to nikt szczególny - to kolejna osoba, którą muszę tu zignorować, skoro jegomość towarzyszył Yaxley, ale on zdecydowanie mnie rozpoznał.
W tym samym momencie, gdy Gerda zaczęła mówić, ja zmarszczyłem czoło, zmrużyłem oczy i praktycznie ją zignorowałem - myślami oderwałem się od tego, co działo się wokół.  Jasne - słyszałem, jak powiedziała, że to jej brat, ale nie to przykuło moją uwagę. Zaświtało mi w głowie, zareagowałem uniesieniem brwi, gdy Astaroth się odezwał, ale jednocześnie łypnąłem na niego z niedowierzaniem, które chyba mówiło więcej niż słowa. Zdecydowanie nie spodziewałem się tutaj spotkać tego gościa. Zaskoczenie przeszyło mnie jak grom z jasnego nieba, lecz mimo to poczułem się tym spotkaniem bardziej podekscytowany niż z widoku Geraldine, która w dodatku mogła sobie darować ten komentarz o nietykalności, bo nic nim nie wnosiła - na ogół nie atakowałem ludzi, którzy mnie nie atakowali... Ani wampirów... Tych też nie. A on nim był, prawda? Spojrzałem na niego jeszcze raz, unosząc brwi i robiąc wymowną minę, jakbym chciał powiedzieć: „No kurwa, ale jaja.” Myślałem, że nic mnie już nie zaskoczy, ale ta scena, ta cała sytuacja, wszystko zdawało się być jeszcze bardziej dzikie i nie do ogarnięcia. No, kurwa. Jej brat. Mój dobry ziomuś z Woodstocku i wampir. No kurwa, no, nie do końca się tego spodziewałem, ale... W głębi serca czułem się totalnie zaskoczony, ale też cieszyłem się z tego spotkania pierdyliard razy bardziej, niż z obecności jego przeuroczej siostrzyczki obronnej. No kurwa, dużo tych kurew, serio?
- Ash, yo, kopę lat! - Przybiłem mu mocną pionę, nie komentując tego, co było aż nadto widoczne - te jego zmiany, ta nowa aura... Nie spodziewałem się, że jeszcze kiedyś się spotkamy, a jednak. Byłem totalnie zaskoczony, ale jednocześnie czułem się jakoś lepiej, że go widzę - to było jak powrót do starej, dobrej spontanicznej interakcji. Kilka chwil swobody, trochę mniej nerwowej atmosfery, którą chyba wszyscy powinniśmy próbować zachować mimo postępującej apokalipsy. - Wies, sze jesztem chujowy w telepoltasji. - Parsknąłem, wzruszywszy ramionami. - Byłem na stlychu. - Rzuciłem, zaraz przenosząc wzrok na Geraldine, na to pytanie, czy się znamy. - No, niesztety... - Wiedziałem, że zapewne zrozumie, bo skoro to jego siostra, to pewnie usiłuje go trzymać na krótkiej smyczy -  ten typ już tak ma, że próbuje kontrolować wszystko, mogłem się założyć, że nie chce puścić go z oka, bo bała się konsekwencji, albo coś w tym stylu. Nie miałem jednak czasu, by się nad tym rozwodzić, bo moment później tłum zrobił się gęstszy o jeszcze jedną osobę. Kiwnąłem głową do Eliasa, wysłuchując wypowiedzi zarówno jego, jak i Geraldine. No, cóż - najwyraźniej miałem nieco większy ogląd na sytuację. Szerszą perspektywę - nie to, żeby mnie to dziwiło. Yaxley patrzyła nie dalej, niż czubek własnego nosa.
Postanowiłem być konkretny w przybliżeniu obrazu tego, co dzieje się w innych częściach miasta, więc zacząłem od suchego faktu.
- Wsystko płonie. Pszejście na Chaling Closs od ministelstwa dzieli plus minus półtolej mili, nie? - Dwudziestominutowy, może piętnastominutowy spacerek bardzo swobodnym krokiem - to miałem na myśli. - Od nas do Westminstel dotalłem w półtolej godziny, a od Westminstel do tego miejszca... Asz w niespełna godzinę. - Tak, to był przekąs, bo niespełna godzina to był beznadziejny wynik. - Ale to tylko dlatego, sze tym lasem byłem sam i szedłem mniej ofisjalną dlogą. - Powiedziałem, żeby przybliżyć reszcie skalę chaosu, jaki ogarnął ulice Londynu. Poruszanie się po nich to była już przeprawa przez piekło na ziemi - droga przez mękę, a panika narastała wprost proporcjonalnie do rozprzestrzeniania pożaru. Miało być jeszcze gorzej. Spojrzałem na nich, potem na płomienie, odbijające się od szyb okiennych, które coraz bardziej pochłaniały miasto. W głowie układałem plan, naprędce analizując sytuację. Znałem ten mechanizm: pożar, chaos, próby opanowania ludzi i żywiołu. Byłem na ulicy, gdy to się zaczynało - widziałem, jak sytuacja eskalowała nienaturalnie szybko, jeszcze szybciej niż przed laty w znanych mi okolicznościach, tym razem to nie był normalny pożar. W 1963 roku w Filadelfii MACUSA potrzebowała trzech godzin, żeby zacząć interweniować we współpracy z mugolskim rządem, a i tak opanowanie tamtego chaosu zajęło im dobę. To był dobry punkt odniesienia, chociaż na moje oko, tamto to była nawet nie jedna dziesiąta tej skali. Wiedziałem, że nie możemy czekać, licząc na to, że ministerstwo zareaguje, bo moje doświadczenie mówiło co innego. To był ogromny, nieprzewidywalny problem.
- Jeszli jusz zaszęto jakąkolwiek aksję, to kulwa, im to nie wychosi. - Rzuciłem wzrokiem przez okno na płonący Londyn. Miasto, które jeszcze chwilę temu tętniło życiem, teraz było pogrążone w chaosie. Ta kamienica jeszcze nie wypełniła się dymem, ale to była już tylko kwestia czasu, kiedy ogień ją dosięgnie, bo znajdowała się w złej lokalizacji - wszystko wokół stało w płomieniach, więc i ona miała zapłonąć. Pożar zdawał się rosnąć z każdą chwilą, pochłaniając każdy centymetr kwadratowy na swojej drodze. -  Mugolska częś wygląda dokładnie tak samo, jak ta magiszna. Plac pszed Ministelstwem jest zablokowany pszes spanikowanych lusi, nie mówiąs o tym, sze po dlose natknęliśmy się na aglesywny motłoch. - Nie mówiłem, kim My byliśmy, bo nie wiedziałem, komu pomogłem. Podjąłem jedną impulsywną decyzję i w tym momencie wszystko wokół zaczęło się dziać niezwykle szybko. Dookoła płonęło, ogień pochłaniał Londyn, a ja zdecydowałem się na zrobienie trasy do ministerstwa - teraz wiedziałem, że mogłem wpierw zabrać swoje rzeczy. Przez to musiałem tu wracać i działać naprędce - moja miejscówka, ta, w której się zatrzymałem, chyba już płonęła. W głowie miałem obraz tego, jak mój nowiutki, piękny model Titanica - ten, który kupiłem u Bagshotów - pewnie spłonął razem z tym wszystkim, co tam zostało. Kurwa, nawet nie zdążyłem go zacząć składać i sklejać, a już wszystko prawdopodobnie poszło z dymem.
Tłum znów się powiększył, gdy dołączył do nas Ambroise - w jego stronę też kiwnąłem głową. Nie pomyślałem, że mówi to do mnie, zadając mi pytanie o Prudence, bo wydawało mi się, że kieruje swoje słowa do Bletchleya. W efekcie zignorowałem Roise'a, nie przewidując, że mówi to do mnie, a nie do niego. Nie przewidziałem, że to ja jestem adresatem tego nieoczekiwanego wspomnienia o kimś, kto był i jednocześnie nie był częścią towarzystwa. Byłem skupiony na czymś innym - chciałem się stąd zwijać, bo to był najwyższy czas, by działać na własną rękę, nie czekać na cud i zbawienie z rąk sił rządowych.
- Zabielam szwój pieldolnik do Ulsuli i Fabiana, na wsi i sugeluję, szebyście slobili to samo... To jeszt najbespieszniejsze miejsce, gdzie mosna szię schowaś i poszekaś, asz to wsystko się uszpokoi. Ja nie zamieszam sztać tutaj i patsześ, jak wsystko szię pali. - Mówiłem poważnie, bez zbędnych ozdobników, bo ta sytuacja wymagała konkretu i chłodnej oceny. Wiedziałem, że każdy z nas musiał podjąć własną decyzję, w zgodzie ze swoimi przekonaniami - ja już podjąłem, decydując, że czas działać, nie czekać. Nie było tu miejsca na emocje, był tylko plan i szybkie decyzje, możliwie jak najbardziej solidna realizacja. Nadszedł czas, żeby wyjść na zewnątrz, jak najszybciej opuścić Londyn i zabezpieczyć siebie, swoją dupę, bo inaczej wszystko mogło się skończyć tragicznie. Heroizm nie prowadził do niczego dobrego - w takich sytuacjach był zbyteczny.
Spojrzałem na nich - na każdego z osobna, nawet przez ramię na Greengrassa, czekając na jakieś decyzje - ktoś chce się przyłączyć, ktoś zostaje, każdy robi, co chce? - wiedząc, że każda chwila się liczy, a konsekwencje zostania w tym chaosie mogą być nieodwracalne. Stałem nieruchomo, zdecydowany i poważny, gotów do działania, bo wiedziałem, że nie ma już czasu na dyskusje. Trzeba działać, zanim będzie za późno.


[Obrazek: 4GadKlM.png]
Panicz Z Kłami
Hot blood these veins
My pleasure is their pain
Bardzo wysoki - mierzy 192 cm wzrostu. Z reguły ubiera się w czarne bądź stonowane kolory, ale można go spotkać w wielobarwnym ubiorze. Włosy ciemnobrązowe, oczy zielone. Jest bardzo blady, ma sine wokół oczu, które nieco jaśnieje, kiedy jest nasycony, ale to nieczęsto się zdarza.

Astaroth Yaxley
#8
25.04.2025, 23:30  ✶  
Piątka, którą przybyliśmy, była mocna, solidna. Dwóch kumpli znowu razem. Szkoda, że spotkaliśmy się w takich okolicznościach; w innych czasach bary Londynu stałyby dla nas otworem. Kto wie, może znowu trafilibyśmy na jakiś koncert...?
– I wszystko jasne – rzuciłem rozbawiony, choć każdy byłby chujowy w teleportacji po parunastu głębszych. A to, że właśnie schodził ze strychu, faktycznie wyjaśniało, czemu go tam wcześniej nie spotkałem. Na strych w ogóle nie dotarłem. Najzwyczajniej w świecie sobie go darowałem. Nie wyglądał na zamieszkały, a ja nie miałem czasu na zwiedzanie.
Gorzej było z badawczym spojrzeniem Benjy'ego. No tak. Docierało do niego, czym się stałem, i że obecność siostry przy moim boku mogła nie być przypadkowa, szczególnie że wspominała o mnie jako o swoim bracie i że jestem nietykalny. Najwyraźniej znała Benka lepiej niż ja. A podczas imprez... niewiele da się poznać człowieka. Czas na rozmowy jest ograniczony, zwłaszcza kiedy jedna zabawa ciągnie za sobą kolejną. Chociaż... nie! To były naprawdę intensywne dni, a to właśnie pod wpływem alkoholu ludzie bywali sto procent sobą.
I ta myśl, paskudna myśl: siostra... z chłopakiem robili mi za ochronę. A może robili ochronę społeczeństwu przede mną? Słodki inaczej wampiryzm... Tak, byłem wampirem. Więc tym bardziej wróciłem do swojego kąta. Dobrze, że nowoprzybyły wcześniej trochę hałasował, dzięki temu nie wpadłem na niego, a za to wyminąłem sprawnie. Teraz zmierzyłem go uważnym spojrzeniem. Czy oni wszyscy pod tym adresem się znali? Nowoprzybyły był od nas wyraźnie niższy. Nie wyglądał na buca ani na imprezowicza. Wyglądał najzwyczajniej w świecie normalnie, co w tym chaosie było niemal podejrzane. I tylko bardziej podsycało moją ciekawość.
Informacja o płonącym Londynie... Cóż, ta wizja była przerażająca. Utwierdzała mnie w przekonaniu, że powinniśmy jak najszybciej się stąd zmyć. Uciec do rodziców. Tu nie było bezpiecznie. Po przegrupowaniu i zaopatrzeniu mogliśmy wrócić... Przynajmniej ja mogłem. Geraldine powinna się wstrzymać. Ten dym, duszący i ciężki, mógł jej zaszkodzić bardziej, niż przyznałaby przed sobą. Nie chciałem jej teraz o tym mówić. Ale w Snowdonii... W Snowdonii zamierzałem otworzyć usta.
Dlatego też nie zamierzałem skorzystać z zaproszenia Benka, choć sam gest był miły. Zapewne super byłoby powspominać stare dobre czasy, ale nikt lepiej ode mnie nie wiedział, że stare dobre czasy to tylko wspomnienia. A ja stałem się czymś, dla czego wspomnienia mogą być zgubne. Nawet się porządnie spić już nie mogłem! Nawet to mi odebrano!.
Powrót do Snowdonii był więc jedynym rozsądnym wyborem. Zażyć eliksirów nasennych. Przespać problemy. Spróbować nie myśleć.
– My lecimy do Snowdonii, do rodziców – odparłem, nie precyzując, czy mam na myśli tylko siebie i Geraldine, czy też Ambroise’a. Choć zakładałem, że siostra go nie zostawi. Snowdonia była naszym naturalnym azylem – domem, punktem zbiórek od zawsze. Naszym schronieniem, bez względu na to, kim się staliśmy... Choć z tym ostatnim można by polemizować. Nie miałem ochoty widzieć się z ojcem.
– Pytanie, czy ktoś jeszcze potrzebuje ratunku? – dopytałem głośniej, przypominając sobie, że wspominali coś o małym Fabianie. Po niego tu przyszliśmy, prawda? Ale okazało się, że był bezpieczny, gdzieś u jakiejś Urszuli. Przynajmniej jedne dobre wieści na dziś.
ᴀʟᴄʜᴇᴍɪsᴛ ᴏꜰ ɢʟᴀss
what is the point
in having a mind
if you do not use it
to make judgements
178cm wzrostu; zielone oczy; ciemnobrązowe kręcone włosy; trzydniowy zarost na twarzy; dołeczki w policzkach; lekko przygarbiona postura; chód opieszały, nieco niezgrabny

Elias Bletchley
#9
26.04.2025, 13:53  ✶  
Całe miasto? W sumie można było się tego spodziewać po tym, jak szybko żywioł zawładnął Horyzontalną. Chociaż Eliasz starał się wierzyć w to, że sytuacja nie była kompletnie tragiczna, tak większość znaków na niebie i ziemi wskazywała na to, że ktoś postanowił okaleczyć dzielnice czarodziejów w niezwykle brutalny sposób. I najprawdopodobniej nikt nie był na to przygotowany.

Ciekawe, czy w ogóle będą koordynować jakieś akcje ratownicze z mugolami, jeśli ogień przeniesie się na resztę miasta, pomyślał z niezadowoleniem. Ministerstwo Magii było ostatnio tak bardzo zajęte swoimi sprawami, że mogli teraz nawet nie wziąć tego pod uwagę. Wzdrygnął się. Naprawdę nie chciał zobaczyć swojego rodzinnego miasta pogrążonego w ruinie. Ale cóż mógł zrobić? Nie pozostawało mu nic innego jak tylko zadbać o zdrowie i życie swoje i swoich najbliższych.

— Służby przekierowują ludzi na drugą stronę Dziurawego Kotła, żeby schronili się przy rzece — napomknął w odpowiedzi na dywagacje Geraldine i Benjy'ego. — Może tam jest chociaż trochę bezpieczniej.

Skrzywił się na określenie ''agresywny motłoch''. Co prawda to prawda, ludziom od razu odwaliło, gdy tylko rozbłysły pierwsze iskry. Zrozumiałby, gdyby kręcili się po Nokturnie czy jakichś ślepych uliczkach, ale Horyzontalna czy Pokątna? Przecież to były szanowane dzielnice, a co poniektórzy czarodzieje zachowywali się jak dzikie psy spuszczone po raz pierwszy ze smyczy.

— Prudence… No... Nie wiem? Zakładam, że siedzi w Ministerstwie Magii. — Zmarszczył czoło, posyłając zdziwione spojrzenie Ambrożemu. — Jeśli miała na popołudnie, to o tej porze dalej powinna być w tej swojej kostnicy, biurze koronera, czy innej zimnicy jaką nazywa swoim biurem. Co innego miałaby robić.

Od początku pożarów nie miał szansy skontaktować się z siostrą, nie wspominając nawet o tym, żeby spotkać się z nią twarzą w twarz. Teraz pewnie jest w swoim żywiole, pomyślał przelotnie. Pruderyjna Prudencja szykowała się na taki dramat już od dłuższego czasu. Co jakiś czas dalej kołatały mu w głowie jej słowa, które padły tuż po ogłoszeniu pierwszych założeń manifestu Śmierciożerców i ich przywódcy. Już wtedy szykowała się na koniec świata, a pożar Londynu... Cóż, na pewno była przygotowana i na taką ewentualność.

— Z mojej strony raczej.... Nie? — Korciło go, żeby zahaczyć jeszcze o warsztat szklarski i upewnić się, że następnego dnia będzie miał do czego wracać, ale nie chciał dodatkowo nadkładać drogi. Poza tym, obawiał się nieco, że odpowiedź jaką otrzyma na miejscu wcale nie będzie należała do pozytywnych. — Tak jak wspominałem, Prudence jest pewnie w dalej pracy, a Ministerstwu chyba nic teraz nie grozi? — Zerknął pytająco na resztę zebranych. — A rodzice... Mung i apteka powinny się utrzymać. Raczej mają lepsze zabezpieczenia niż cokolwiek wpletli budowniczowie w ściany większości kamienic...
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#10
28.04.2025, 18:34  ✶  
Wchodząc zdecydowanie w trakcie prowadzonej rozmowy, mógł tylko domyślać się odnośnie tego, nad czym dyskutowali pozostali. Nie było to jednak specjalnie trudne, biorąc pod uwagę okoliczności, w jakich wszyscy się tu znaleźli. Londyn płonął. Stojąc w oknie mieszkania na ostatnim piętrze (nie licząc strychu, który przez skosy trudno było w ogóle tym piętrem nazwać; no, przynajmniej, gdy miało się więcej niż metr siedemdziesiąt) nie mógł nie zauważyć, że skala pożarów była cholernie duża. Nienaturalnie, śmiertelnie poważna.
Nie miał zielonego pojęcia, w jaki sposób to wyglądało w pozostałych częściach Londynu, bo razem z Geraldine ani na chwilę nie opuścili magicznej części miasta, ale łuna ognia rozciągała się po niebie praktycznie po horyzont. Jeszcze nigdy nie widział czegoś takiego. Nawet w najgorszych koszmarach (a ostatnio miewał ich wyjątkowo wiele i to bardzo szczegółowych) nie wyobrażał sobie, że może stać się uczestnikiem podobnych wydarzeń. Nawet wiedząc to, co wiedział i zdając sobie sprawę z nieustannego rozwoju konfliktu.
To mogło być czarnowidztwo, mogło być to przeczucie, szósty zmysł, interpretacja wyciągnięta na podstawie wniosków z dupy... ...wiele różnych rzeczy, ale ani przez chwilę nie wątpił bowiem, że to, co się dzieje ma jakiś związek z działaniami popleczników Voldemorta. To nie mogło być przypadkowe. Niewielkie zaprószenie, które zostało przegapione i nieoczekiwanie wyrwało się z pod kontroli zanim ktoś je ugasił, w ogóle nie wchodziło w grę. To nie było też zwyczajne podpalenie. Nawet synchroniczne, podłożone w kilku miejscach.
Ogień rozprzestrzeniał się zbyt szybko, sięgał za daleko. Zaledwie w przeciągu kilku chwil wszystko pogrążyło się w chaosie. Do tego ten popiół sypiący się z nieba. Ciemne, gęste, nienaturalnie szare chmury. Duszący pył wdzierający się nawet pod materiał osłaniający twarz.
Rzeczywiście. Pozostanie tutaj dłużej niż to było konieczne było nie tylko niewskazane, ale także zupełnie idiotyczne. Tyle tylko, że wyrwanie się z miasta, zanim upewnili się odnośnie bezpieczeństwa bliskich, nie było czymś, na co chcieli sobie pozwolić. Ani on, ani Geraldine. Wbrew pozorom, gdy chodziło o najbliższych, Ambroise miał naprawdę restrykcyjny kodeks moralny. W tym i prawdopodobnie tylko w tym jednym przypadku, nie licząc szpitala i podejścia do pacjentów.
Tu zresztą w dalszym ciągu był w kropce. Może o tym nie mówił. Jak do tej pory nie poruszył z Yaxleyówną tego tematu, bo mieli inne sprawy na głowie, ale wewnątrz usiłował wyklarować sobie jakiś plan działania. Nie powinien być bowiem obojętny na to, co musiało dziać się w Mungu.
Wbrew wszystkim ale, jakie miał do zarządu szpitala i podejmowanych tam decyzji, to było dla niego naprawdę istotne miejsce. Zdawał sobie sprawę z tego, że w tym momencie musiał tam panować zupełny chaos i każde ręce były na wagę złota. Tyle tylko, że musiał określać priorytety. Najpierw bezpieczeństwo najbliższych, później cała reszta.
Cholernie dobrze było usłyszeć, że osoby, do których się wybierali, były bezpieczne. Kiwnął zatem głową w kierunku Geraldine, jednak nie skomentował odpowiedzi, jaką od niej otrzymał, zamiast tego powstrzymując napad kaszlu. Ta przeklęta noc dopiero co się zaczęła a już odcisnęła na nim swoje piętno. Ucieczka przed agresywnym motłochem (co było całkiem trafnym określeniem, choć Roise go nie słyszał, dołączając później) zdecydowanie nadszarpnęła jego siły.
Cierpliwość także. Może dlatego zadał aż tak chaotyczne, nie do końca właściwie sformułowane pytanie. Nie miał pojęcia, że nie trafi ono do właściwego odbiorcy. W życiu nie założyłby, że Benjy nie miał bladego pojęcia, komu pomaga.
- No, Prudence - odpowiedział w pierwszej chwili, niemal wchodząc Eliasowi w dalszą część wypowiedzi.
Nie przez to, że nie chciał wysłuchać przyjaciela. Przez to, że zupełnie nie spodziewał się rozwinięcia odpowiedzi, bo to nie Bletchley był adresatem pytania. Choć teoretycznie to, że akurat on postanowił na nie odpowiedzieć, nie powinno być niczym dziwnym ani szczególnie niezrozumiałym. W końcu był bratem dziewczyny. Jednak ten monolog wciąż wzbudził w Greengrassie coś na kształt głębokiej wewnętrznej ochoty, by westchnąć.
Niestety nie mógł tego zrobić dostatecznie ciężko i wymownie, bo pojemność jego płuc zdawała się być nienaturalnie ograniczona. Drapało go w gardle, powstrzymywał przy tym kaszel, więc ostatecznie darował sobie ten rodzaj ekspresyjności, wysłuchując wszystkiego, co Elias miał do powiedzenia i dopiero wtedy ponownie formułując bardziej właściwą wypowiedź.
- Benjy z nią był, stąd to pytanie - tak, to było już chyba dużo jaśniejsze nakreślenie sytuacji.
Nie wydawało mu się zatem, by musiał dodawać coś więcej, tym razem bardziej otwarcie kierując wzrok na plecy Rookwooda. Oczekiwał, że po wywołaniu z imienia, ten wreszcie przestanie być cichociemny i wypowie się na temat tego, gdzie stracił swoją zgubę. Zapewne musiał gdzieś odstawić Prudence, bo raczej zdecydowanie by jej nie porzucił, skoro trudził się nosić ją na swoich plecach.
Czy było to Ministerstwo, czy jakakolwiek inna lokalizacja, Roise potrzebował tylko wiedzieć, że Prue była względnie bezpieczna. Bowiem w obliczu tego kataklizmu trudno byłoby powiedzieć, że ktokolwiek był tak naprawdę.
Słysząc dalszą wypowiedź przyjaciela dotyczącą spierdalania z miasta, Greengrass niemal automatycznie kiwnął głową, odpowiadając na spojrzenie Fenwicka, choć zaledwie kilka chwil później jego wzrok przeniósł się na Astarotha. Później zaś na Geraldine. To ona chyba powinna być tą, która to powie, prawda?


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (2464), Astaroth Yaxley (2073), Ambroise Greengrass (2818), Benjy Fenwick (4414), Elias Bletchley (1861)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa