• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[11/09/72] I'm no cactus expert, but I know a prick when I see one | Benjy, Ambroise

[11/09/72] I'm no cactus expert, but I know a prick when I see one | Benjy, Ambroise
Local Dumbass
Don't you want to stop drop and roll
Til the whole thing burns
Like you earned the flame
It's all the same
bardzo wysoki - 196 cm / atletyczna sylwetka / ciemnobrązowe, półdługie włosy / brązowe oczy / cztery złote kolczyki (małe kółka) w lewym uchu / poparzenie na szyi od prawej strony i części prawego ucha / nadkruszona prawa trójka / luźny, praktyczny styl ubioru / wytatuowany pod rękawami skórzanych albo materiałowych kurtek / sprężysty krok, jakby zawsze gdzieś się spieszył / "francuski" akcent - miękkie r, zmiękczone głoski, cichy głos

Benjy Fenwick
#1
25.05.2025, 17:18  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 26.05.2025, 10:45 przez Benjy Fenwick.)  
11/09/1972 | poranek | Exmoor

Nie sądziłem, że to będzie dzień, który zacznie się... No, cóż, rośliną wyrastającą z mojej głowy. Coś mnie tknęło, gdy byłem na zakupach w sklepie z eliksirami i naturalnymi kosmetykami w miasteczku nad morzem - nie miałem zamiaru kupować niczego nadzwyczajnego, ot, uzupełnić zapasy i może kupić trochę jakiegoś ziołowego mydła, ale potem zauważyłem ten szampon. Stał tam między olejkami do brody a eliksirami na wypadanie włosów - butelka z matowego szkła, ciemnozielona, z etykietą wyglądającą jak stara akwarela - roślinny motyw, ręcznie pisane litery, i napis: „Szampon Przebudzenia Korony.”, a pod nim, drobnym pismem, ten dziwny dopisek: „Przebudź swoje wnętrze, odzyskaj równowagę serca i duszy poprzez ziołowe oczyszczanie, satysfakcja gwarantowana” - zapewniała, a ja, jak idiota, nie czytałem dalej, chociaż nie wiedziałem do końca, co miałem przez to rozumieć - czy chodziło o dosłowne przebudzenie, czy może jakiś rytuał energetyczny, ale poczułem, że na chwilę warto dać się ponieść chwili. Nie wiem, co mnie podkusiło. Może to było to jedno słowo - „przebudź” - może byłem zmęczony, przez te nieprzespane noce, a może zrobiłem to przez tę nową smugę siwizny nad czołem, która drażniła mnie bardziej, niż bym chciał przyznać, ale uznałem to za znak i nie zastanawiałem się nawet pół sekundy, nie analizowałem składu, nie zapytałem sprzedawczyni, nawet nie powąchałem. Po prostu wziąłem butelkę, zapłaciłem i wyszedłem, myśląc, że może w końcu odkryję, na czym polega ten cały sens ceremonii pielęgnacyjnych. Pożałowałem jeszcze, zanim zdążyłem sięgnąć po ręcznik.
Początek poranka minął spokojnie, ale po powrocie do domu ze zlecenia, zdecydowałem się wypróbować nowy zakup. Woda w łazience domu letniego ciotki miała zawsze w sobie nieco za dużo żelaza, pachniała jak stara rynna, ale pomyślałem, że z nowym szamponem będzie to jakieś... Urozmaicone doznanie - nie spodziewałem się cudu, ale nie byłem gotów na to, co się wydarzyło. Zadziałało natychmiast - jeszcze miałem pianę we włosach, kiedy poczułem mrowienie, potem swędzenie, ale to dopiero po spłukaniu piany poczułem większy dyskomfort. Przez chwilę uznałem to za reakcję skóry na nowy składnik, ale... Potem spojrzałem w lustro, i zamarłem, zlustrowałem się w lustrze po raz drugi, zamrugałem, i niemal przewróciłem na kafelki, bo z samego środka mojej głowy, tuż nad czołem, wyrastał mały, zielony pęk czegoś, co wyglądało jak młody kaktus... Z kolcami, a te kolce wyglądały na bardzo żywe - kłuły i nie dawały się dotykać bez bólu. Co gorsza, próby pozbycia się problemu nie działały. Musiałem szukać ratunku, a jedyną osobą obecną w domu, która przyszła mi na myśl, mogła mi pomóc i z dużym prawdopodobieństwem nie spała, był prawdopodobnie Ambroise - uzdrowiciel, zielarz, czasem irytujący perfekcjonista, ale ekspert, praktyk i... Na nieszczęście - mój przyjaciel, więc oczywiście, że nie miał mi tego puścić płazem, gdy już zajmie się problemem - co, jak miałem nadzieję, był w stanie zrobić - który raczej był na tyle naglący, że nie mogłem czekać, aż rozwiąże się sam, w końcu rano miałem plany, więc... Ruszyłem przez dom, z kaktusem na głowie, który zdawał się rosnąć z każdą sekundą, modląc się tylko, by Roise miał jakiś antidotum, albo przynajmniej łopatę, żeby palnąć mnie nią w łeb, na który musiałem założyć kaptur - nie z powodu zimna, ale z desperackiej potrzeby ukrycia tej... Rzeczy - kaktusa, na mojej głowie, kurwa.
Przez dobre dziesięć minut włóczyłem się po letnim domu ciotki, z kapturem naciągniętym głęboko na czoło i uczuciem, że jestem bohaterem groteskowej opowieści. Ambroise musiał mi pomóc, ale nie było w salonie, nie było w bibliotece. W końcu - ostatnia nadzieja - ogród i szklarnie ciotki. Były miejscem, do którego zwykle wchodziło się tylko za pozwoleniem albo w stanie absolutnej desperacji, a ja byłem zdesperowany. Gdy podchodziłem ścieżką przez ogród do drzwi, kaptur zsuwał się nieznacznie, a wiatr igrał z kolcami kaktusa. Skierowałem kroki do środka...

!Strach przed imieniem


[Obrazek: 4GadKlM.png]
Czarodziejska legenda
Przeciwności losu powodują, że jedni się załamują, a inni łamią rekordy.
Los musi się dopełnić, nie można go zmienić ani uniknąć, choćby prowadził w przepaść. Los objawia nam swoje życzenia, ale na swój sposób. Los to spełnione urojenie. Los staje się sprawą ludzką i określaną przez ludzi.

Pan Losu
#2
25.05.2025, 17:18  ✶  
Chociaż nie doznajesz żadnych omamów słuchowych, nie jesteś w stanie wydusić z siebie Jego imienia. Kogo? Sam-wiesz-kogo... T-tego, którego imienia nie wolno wymawiać... Tego, który zasiał w ludziach strach.
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#3
25.05.2025, 23:14  ✶  
Było już dobrze po początku dnia, kiedy Ambroise wszedł do szklarni w ogrodzie domu letniego ciotki Ursuli. Bolały go nogi, ale to był ten rodzaj zmęczenia, który przypominał mu, że jego ciało jeszcze potrafi pulsować z wysiłku i zadowolenia jednocześnie. Zapomniał o Londynie. O tym, co musiał tam zostawić. O wszystkim, co działo się przez ostatnie doby aż do tej pory.
To był pierwszy dzień od dawna, kiedy naprawdę czuł, że wraca do siebie. Nie w dosłownym, fizycznym sensie. Nie do Doliny Godryka, nie Londynu, nie do codzienności, nie do obowiązków. Nie. Do siebie. Tego metafizycznego, trochę metaforycznego bycia w pełni sobą. Do tej głębokiej, cichej części własnego jestestwa, która lubiła zmęczyć się dla samej radości bycia we własnym ciele, gdy po aktywnym dniu niemal przez cały czas na nogach, Roise mógł zagrzebać się w miękkiej, chłodnej pościeli, dopalając ostatniego papierosa przed pójściem spać i prowadząc cichą rozmowę z ukochaną kobietą.
Nie potrzebował nic więcej. Po tym wszystkim, co działo się w jego życiu przez ostatnie miesiące, idące nawet w całe lata, tego dnia poczuł się naprawdę dobrze. Znacznie lepiej niż przez cały ostatni tydzień, choć w teorii i w trakcie tamtych siedmiu dni miał okazję poczuć się szczęśliwszy niż przez ostatnie półtora roku.
Wtedy jednak wciąż miał z tyłu głowy myśl o tym, jak bardzo ulotne są te chwile. O tym, że zaraz na horyzoncie pojawią się kolejne czarne chmury i rzeczywistość znowu upomni się o ich dwoje. O jego i jego dziewczynę. Wtedy już osobno, na powrót oddzielając go od Geraldine, bo przecież...
... nawet on sam był przy tym wręcz chorobliwie uparty. Praktycznie tak jak zawsze, gdy żywił swoje głęboko ugruntowane przekonania. A w tym wypadku zdecydowanie je miał. Nie chciał dopuścić do tego, czego gdzieś pod skórą cholernie mocno się obawiał. W rezultacie raz po raz sabotował wszystko to, na czym tak naprawdę mu zależało. Co prawda w imię wyższego dobra, ale...
...czy aby na pewno? Ostatnie wydarzenia udowodniły mu, że niekoniecznie. Czasami kurczowe trzymanie się czegoś, co powinno być słuszne w istocie okazywało się być jedną z najgorszych decyzji w życiu. Czasami usilne próby udowodnienia sobie, że nie popełniło się błędu w osądzie, wcale nie były mniej bolesne niż pogodzenie się z faktem, że zrobiło się coś ze wszech miar niesłusznego.
Nie mógł powiedzieć, że to było już jednak zupełnie za nim. Wszystkie tamte wybory nadal miały swoje konsekwencje. Miały mieć je jeszcze przez długi czas, ale nie próbował przed nimi uciekać. Zawsze brał odpowiedzialność za swoje czyny. Zwłaszcza, że tym razem stawka była wyjątkowo istotna. Oczywiście, że zamierzał się starać.
Wrócił z Londynu do domu letniego Lestrange'ów, umył się i złapał krótką drzemkę, po czym wraz z Yaxleyówną wyszli z psami na spacer na plażę. Później zaś zeszli do miasteczka, mając w planach coś zjeść, bowiem nawet jeśli w domu Ursuli zawsze podawano wyjątkowo wyrafinowane dania, czasami (a nawet częściej) oboje potrzebowali zrobić coś po swojemu. Bez angażowania w to reszty domowników i proszenia o pomoc skrzatów domowych. Po prostu pozwalając sobie na wszystko, czego chcieli i potrzebowali.
Planowali być może skusić się na świeżą rybę z frytkami posypanymi sporą ilością soli i zlanej octem a następnie przejrzeć stragany na lokalnym targowisku, które co niedzielę tętniło życiem od samego rana do późnego wieczora.
Jednak los miał dla nich zupełnie inne plany. Takie zgoła niespodziewane, ale jednocześnie zdecydowanie warte wszystkiego, co wydarzyło się w związku z tymi nagłymi zmianami. Zupełnie nie przeszkadzało mu, że teraz był przez to trochę niewyspany. Było warto.
Usiadł na drewnianym stołku, z rękawami już ubrudzonymi ziemią i z palcami pachnącymi południowowschodnim magicznym cyprysem, o który ledwo otarł się po drodze w ten zakątek szklarni, ale to w zupełności wystarczyło. Takie były uroki zajmowania się roślinami, czyż nie? A Ambroise naprawdę lubił zajmować się botanicznymi wyzwaniami.
Czuł się jak ktoś, kto nareszcie rozciągnął napięte mięśnie. Oddychał głęboko pełną piersią, nawet jeśli wewnątrz szklarni pachniało wilgotną ziemią, rozgniecionymi liśćmi i czymś, co przypominało zgniłe mango zmieszane z cynamowym kadzidłem. Zresztą z tego ostatniego powodu się tu pojawił. Niemal wszystkie krzaki ciotki, które Ursula miała pojutrze wykorzystać do swoich eliksirów zaczęły pluć sokami. Te zaś wydzielały wyjątkowo parszywy, paskudny odór, gdy zbyt długo się utleniały.
Całe szczęście, Greengrass miał zatkany nos. W ustach w dalszym ciągu czuł resztki posmaku rumu i soli morskiej, pozostałości po dniu, który zakończył się dosłownym weselem: śmiechem, tańcem i pijackim piosenkami na cudzej, zupełnie przypadkowej fecie. Na czymś zupełnie nieplanowanym, ale przez to tym bardziej żywym.
Zresztą, Roise w dalszym ciągu był po tym całkiem nieźle wstawiony, stąd zresztą podejrzewał u siebie wspomniany katar. Nie aż tak, by się zataczać, ale wystarczająco, żeby każda podejmowana decyzja wydawała mu się dobra.
W jednej ręce trzymał więc różdżkę, zaś w drugiej niedopałek skręta, który tlił się leniwie, dogasając mu między palcami. Nie pił już ognistej ani lokalnego rumu, który dostali od weselników na drogę, ale obok jego nóg stała butelka po piwie. Opróżnionym w zaledwie kilka minut, jednak nie chciało mu się wychodzić po kolejne, więc jedynym, jakie zamierzał pić w szklarni. Zresztą nie potrzebował więcej, żeby czuć się dobrze.
Cały miniony dzień pozwalał mu na rozluźnienie się i relaks, jednak nie dało się ukryć, że podczas samotnej pracy z roślinami, Greengrass odnajdywał w sobie ten zupełnie inny rodzaj odprężenia. Taki, jakiego jeszcze dziś nie zaznał. Wczoraj też nie, ale tak po prawdzie, to te dwa dni na ten moment zalewały mu się w jeden.
O ile Roise akurat nie miał dyżuru, jutro było dla niego dopiero wtedy, gdy wstawał po drzemce. A tej jeszcze nie miał okazji zaliczyć, toteż nadal było dla niego tamto poprzednie dziś.
Wbrew wcześniejszym planom położenia się spać przed północą, wrócili z Riną do domu praktycznie ze wschodem słońca. Szli pod ramię przez wrzosowiska, zataczając się to w jedną, to w drugą. To na prawo, to na lewo, jednak całkiem sprawnie kierując swe kroki we właściwą stronę i ani razu nie gubiąc się we mgle (mhm, ani razu), która jeszcze wtedy w dalszym ciągu unosiła się nad polami.
Po czymś takim wydawałoby się naturalne, że Roise powinien niemal od razu walnąć się spać, ale niestety tak się nie stało. Rzeczywiście: chciał tylko położyć się na łóżku i patrzeć w sufit, który w dalszym ciągu trochę wirował mu nad głową (albo przed oczami; to już były detale), ale wtedy znalazła go Ursula.
Nie mógł jej odmówić. To znaczy: oczywiście, że mógł, ale nie chciał, więc teraz podwinął rękawy, pochylił się nad donicą i zajął się swoją robotą. Ursula już zniknęła. Zostawiła go samego z rośliną, która nie chciała przestać syczeć ostrzegawczo, najpewniej szykując się do kolejnego wściekłego ataku. Nie słyszał skrzypiących drzwi. Szklarnia była całkiem rozległa a rośliny doskonale tłumiły dźwięki. Zresztą nikt nie wchodził tu bez konieczności, każdy raczej pilnował granic wyznaczanych przez Ursulę, więc Roise był raczej spokojny o swoje kilka chwil ciszy.
Och, jakże naiwnie.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Local Dumbass
Don't you want to stop drop and roll
Til the whole thing burns
Like you earned the flame
It's all the same
bardzo wysoki - 196 cm / atletyczna sylwetka / ciemnobrązowe, półdługie włosy / brązowe oczy / cztery złote kolczyki (małe kółka) w lewym uchu / poparzenie na szyi od prawej strony i części prawego ucha / nadkruszona prawa trójka / luźny, praktyczny styl ubioru / wytatuowany pod rękawami skórzanych albo materiałowych kurtek / sprężysty krok, jakby zawsze gdzieś się spieszył / "francuski" akcent - miękkie r, zmiękczone głoski, cichy głos

Benjy Fenwick
#4
26.05.2025, 10:44  ✶  
Szedłem szybko przez ogród, próbując nie zwracać uwagi na skrzypienie żwiru pod stopami, które urealniało tę scenę, dając mi do zrozumienia, że to nie zły sen. Każdy krok zbliżał mnie do szklarni, i choć zwykle ten widok koił - lubiłem obcować z naturą - dziś był tylko niepokojącym przypomnieniem, że mam coś rosnącego na głowie, co nie chce przestać. Drzwi nie były zamknięte na zamek, więc zajrzałem ostrożnie, wzbudziwszy ruch powietrza w gorącym, wilgotnym, zatęchłym budynku. Kaptur zsunął mi się lekko, ale nie naciagnąłem go z powrotem na głowę - bałem się poprawić go ręką, bo to, co tam rosło, teraz sprawiało wrażenie większego i bardziej żywego. Nie chciałem sprawdzać, jak dużego, bo chyba bym ocipiał, gdybym to dodatkowo analizował, zamiast tego wślizgnąłem się do środka, czując, jak kaktus się rusza. Wzdrygnąłem się... Tak - on się naprawdę ruszał, jakby próbował znaleźć najlepsze miejsce do zakorzenienia się. Z każdym krokiem czułem, jak kolce na mojej głowie drżą, jakby reagowały na nawet najmniejszy impuls - to nie było tylko kuriozum kosmetyczne, to było coś więcej - ten bydlak miał w sobie wolę przetrwania i podejrzaną siłę witalną, co gorsza, pulsował delikatnie, i podejrzewałem, że próbował wyczuć wilgotność powietrza. Możliwe, że była do bani, zbyt duża dla tego gatunku, przyczyniając się do jego natychmiastowego zdechnięcia, bo jego reakcje były dalekie od entuzjastycznych. Oczywiście sam mógłbym sięgnąć po różdżkę i spróbować jakiegoś delikatnego zaklęcia manipulacyjnego, ale z moim szczęściem zadziałałbym odwrotnie, niż zamierzałem i skończyłbym, lewitując w powietrzu z kaktusem nadal przyspawanym do skalpu i czaszki. Potrzebowałem pomocy specjalisty.
Zobaczyłem go z daleka - znaczy - z daleka, jak na szklarnię, która nie miała nawet trzydziestu stóp długości i była zapchana roślinami tak, że czasem człowiek musiał przeciskać się bokiem, ale jednak go zobaczyłem. Siedział na stołku, oparty łokciami o kolana, z różdżką w jednej dłoni, a niedopałkiem w drugiej, i gdyby nie fakt, że miał na sobie ciemną koszulę, mokrą już od tej parnej duchoty, to pewnie bym go nie zauważył. Mógłby wrosnąć w tło, niczym przerośnięty kameleon, bo po prostu tu był, jakby szklarnia należała do niego, nie do Ursuli. Nie chciałem mu przeszkadzać - miał w twarzy ten rodzaj rozluźnienia, który pojawia się dopiero wtedy, gdy człowiek nie musi nikogo udawać, nie gra już nikomu na nosie, nie pręży się ani nie wygłupia - tylko jest w swoim optymalnym środowisku naturalnym.
Zatrzymałem się przy zardzewiałym regale, opierając łokieć o jedno z jego przeżartych przez czas ramion, i wciągnąłem w nozdrza powietrze, które tu zawsze miało ten sam aromat - trochę zbyt mokry, niepokojąco słodki, podszyty czymś gorzkim i obrzydliwym. Skrzywiłem się - mango... Zepsute mango, przejrzałe i zgniłe, i cynamon, ale nie ten, który kojarzył się z kramami z przyprawami, tylko ten inny - od jego intensywności kręciło mnie w nosie. Od razu przypomniało mi się, że akurat tej szklarni nigdy nie lubiłem, ale... Jakie miałem wyjście? Dziś to nie była kwestia lubienia - potrzebowałem pomocy, nie mogłem wybrzydzać.
Stałem tak dobrych kilka minut, nie bardzo wiedząc, jak się za to zabrać. Zaleta bezszelestnego pojawiania się w pomieszczeniu i umiejętności pozostania tam niezauważonym - nie? Musiałem się ruszyć, prędzej czy później, ale całkiem nie wiedziałem, jak mam przedstawić mój problem w taki sposób, żeby nie czuć zażenowania. Ambroise był moim przyjacielem - wiedziałem, że mi pomoże, ale przy okazji miałem wrażenie, iż mnie bezlitośnie wyśmieje - teraz lub później - albo gorzej - zamilknie i zacznie notować obserwacje, jak przy okazji dostrzeżenia jakiegoś groteskowego przypadku nadającego się do publikacji naukowych. Wystarczyło mi to, że już Romulus chciał badać moje domniemane zaburzenia osobowości, traumy pokoleniowe, chuje, muje, dzikie węże - nie potrzebowałem lądować w dwóch książkach na raz - tak właściwie, to w żadnej... Roślina za mną prychnęła, więc możliwe, że się ze mną zgadzała - należało podejść do tego w odpowiedni sposób - ale na tym skończyła się dobroć natury...
Roślina przede mną też się poruszyła i wydała z siebie dźwięk, tylko... Niespokojnie... Wyraźnie zasyczała. Zlustrowałem ją wzrokiem - łodygi napięte, liście w lekkim skurczu, nastrój... Bojowy, jak gdyby tylko czekała na moment nieuwagi, żeby zaatakować kogoś, kto jej nie podpasuje. Wyciągnąłem różdżkę - to był instynkt - nie chciałem jej używać, ale kiedy przerośnięta paprotka zaczęła wydawać z siebie kolejne, niepokojące dźwięki, szeptem rzuciłem zaklęcie uspokajające. Pierwsze, jakie znałem.
Zadziałało może na trzy sekundy - na początku wydawało mi się, że skutecznie - roślina zachybotała się lekko i znowu znieruchomiała, i... Wtedy właśnie, kiedy myślałem, że mam chwilę spokoju, usłyszałem za sobą coś, co przypominało pęknięcie szkła. Odwróciłem się błyskawicznie - nic, cisza, a potem wyraźnie słyszalny szelest dochodzący z przodu, nie z tyłu, i już zrozumiałem, że zrobiłem błąd, bo przez ten ułamek sekundy oderwałem wzrok od tamtej przeklętej donicy.
Roślina zaatakowała, ale... Nie mnie, to byłoby za proste, ona wycelowała liściem w kaktus, ukryty pod kapturem, na mojej głowie, nie dając mi czasu na reakcję. To on pierwszy zareagował - błyskawicznie - zrobił to szybciej niż ja, wydając przy tym pisk i wyginając się w bok. W ułamku chwili poczułem, jak kolce wbijają mi się w skórę tuż nad lewym uchem. Zgiąłem się w pół, uderzając kolanem w stół i jęknąłem, kiedy kłujki wbiły mi się w skórę, a dźwięk przypominający skrzeknięcie przewinął się przez szklarnię. Uratowało mnie tylko to, że instynktownie złapałem się blatu, ignorując pełzającą po nim winorośl, która chyba próbowała pocałować mnie w nadgarstek. Nie był to najgorszy rodzaj czułości, jakiego doświadczyłem w życiu, ani też nie pierwszy, którego sobie nie życzyłem, ale cofnąłem łapę i zakląłem cicho pod nosem, starając się nie obudzić zbyt wielu innych roślin, które stały w doniczkach obok. Ta szklarnia Ursuli była piekłem w wersji roślinnej, i to takim, które ktoś z upodobaniem hodował - z rozmysłem, przez dekady - wolałem nie wiedzieć, co jeszcze dokładnie miała w tych wszystkich pojemnikach i jak to zareaguje, gdy przypadkiem je zaczepię... Najważniejsze, że sycząca paskuda cofnęła się - nawet kątem oka dostrzegałem, iż wyglądała teraz na bardzo zadowoloną z siebie. Jebana, najwyraźniej zaznaczyła dominację. Do końca zrzuciła mi kaptur z głowy i wydała moją pozycję, więc nie mogłem zrobić nic innego, jak tylko rozmasować kolano, wychyliwszy się ze swojej kryjówki.
- Nie pytaj, po plostu powiec, sze moszesz to usunąś, zanim... Nie wiem, zasznie kwitnąś. - Odezwałem się, nie czując potrzeby mówienia: „Cześć.” ani „Siema.” - to nie był dobry moment na przywitanie. Nie mogłem udawać, że znalazłem się tu przypadkiem, problem był zbyt wyraźnie widoczny, więc równie dobrze, mogłem od razu przejść do rzeczy. Miejmy to z głowy - dosłownie.
Z jednej z donic dobiegło mnie westchnienie - ciężkie, przeciągłe, jak gdyby niezadowolone z mojego tonu, albo z obecności, lub w ogóle z mojego istnienia. Rzuciłem jej spojrzenie, które miało uciszyć każdy rozsądny chwast - z cyklu: „Daruj sobie, bo cię wykarczuję.” - ale ta przerośnięta małpa była najwidoczniej zdecydowanie zbyt stara, złośliwa i świadoma własnej wartości, by się przejąć.


[Obrazek: 4GadKlM.png]
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#5
27.05.2025, 13:24  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 27.05.2025, 13:28 przez Ambroise Greengrass.)  
Ambroise siedział na stołku, oparty łokciami o kolana, z różdżką w jednej dłoni i dopalającym się skrętem w drugiej. Chwilowo jeszcze nie fatygował się, żeby spróbować sięgnąć po popielniczkę. Stała za daleko. Niby mógł rzucić zaklęcie i przylewitować ją bliżej siebie albo zgasić niedopałek o brzeg jakiejś doniczki, ale zupełnie zawiesił się na tym, co znalazło się tuż przed nim.
Nie był jeszcze zbyt przytomny. Jego myśli dosyć łatwo uciekały w tylko sobie znane kierunki, tym bardziej, że wykonywane czynności nie były dla niego niczym szczególnym. Prawie automatycznie machał różdżką nad sporych rozmiarów terakotową doniczką, dawkując do niej miks różnego rodzaju dodatków do ziemi ogrodowej. Nie musiał przy tym specjalnie myśleć...
...i całe szczęście, bo lekko szumiało mu w głowie. Z całą pewnością był to efekt raczej szalonego wieczoru, który przeciągnął się w późną noc, natomiast z kolei ta noc zamieniła się we wczesnym poranek, który następnie bezlitośnie przeobraził się w parne nieokreślone godziny ranne spędzane przez Greengrassa w cichej, pustej, ale wyjątkowo żywej przestrzeni. No, długa historia.
Koszula przyklejała się do jego pleców, ale w ogóle mu to nie przeszkadzało. Był w szklarni, otoczony przez swoją własną wersję kontrolowanego chaosu. To pozwalało mu na relaks.
Roślina przed nim (magiczna krzyżówka anneslea fragrans z pykostrąkiem) jeszcze nie zdecydowała, czy bardziej chce go opluć, czy uszanować jako tego, który przed kilkoma minutami usunął jej pasożyta z korzeni i właśnie zajmował się zapewnieniem jej optymalnych warunków do rośnięcia na nowo. Wciąż fukała, to fakt, ale Ambroise miał wrażenie, że bardziej z przyzwyczajenia.
Dopiero kiedy usłyszał jęk i coś na kształt stłumionego przekleństwa dobiegającego z końca alejki, uświadomił sobie, że nie jest tu sam. Uniósł wzrok idealnie w momencie, w którym przerośnięty paprotnik cofnął się w jednym zadziwiająco gładkim i łagodnym ruchu, najwidoczniej wyjątkowo zadowolony z osiągniętego efektu. Z przestraszenia (niemal pobicia) kogoś, kto nie wyglądał, jakby był zadowolony z tej interakcji.
Spojrzał na przyjaciela spod lekko zmrużonych powiek, z tym samym wyrazem twarzy, jaki zawsze towarzyszył jego pełnemu zaangażowaniu w pracę. Takim, który pojawiał się na twarzy Ambroisa niemal w tym samym momencie, w którym pacjenci wchodzący do jego gabinetu słyszeli proszę wejść i usiąść wypowiedziane tonem, który nie brzmiał jak rozkaz, ale nigdy też nie dopuszczał odmowy.
Zanim jednak Roise zdążył odezwać się do Benjy'ego, ten zrobił to pierwszy. Znał ten głos. Zbyt dobrze. Był w nim zawarty cały katalog emocji, które słyszał u swojego rozmówcy przez wiele lat, jeszcze zanim ich drogi rozeszły się na niemal półtorej dekady. Sposób mówienia Benjy'ego być może uległ zmianie, ale nie na tyle, żeby nie dało się wyczuć tego, czym była podszyta ta wypowiedź: rozdrażnienie, upokorzenie, lekkie zażenowanie maskowane arogancją i to prześmieszne drżenie gdzieś na końcu zdania, które oznaczało, że Fenwick był bliski paniki, ale za wszelką cenę nie chciał dać tego po sobie poznać.
Greengrass zaciągnął się niedopałkiem, który już ledwie się tlił, po czym spojrzał spod zmrużonych powiek na obiekt, który dziś był bohaterem dnia.
- Copiapoa griseoviolacea - powiedział w końcu z lekką chrypką, typową dla kogoś, kto spędził całą noc na piciu i próbach porozumiewania się w głośnym otoczeniu, a następnie pół poranka z papierosem w zębach. - Wyjątkowo ładny okaz, nawiasem mówiąc - oznajmił z uśmiechem, który sugerował, że nie pierwszy raz identyfikuje kaktusa wbitego komuś w głowę.
Pochylił się odrobinę, rozważając, czy roślina przypadkiem nie ukorzeniła się już w skórze, jednak jeszcze nie wstał z zajmowanego miejsca. Uśmiechnął się do siebie, po czym przeciągnął dłonią po karku, odsuwając kosmyki przyklejone potem do skóry. Nie spieszyło mu się.
Prawda była taka, że nie pierwszy raz trafił mu się taki przypadek. Od początku sezonu letniego, co najmniej dziesięciu nieszczęśników przywlokło się do Munga z różnymi odmianami kolczastych przyjaciół wpiętych głównie w czaszkę. Choć, tak po prawdzie, nie tylko w nią. Jeden miał nawet miniaturową agawę w...
...no właśnie.
- Zadziwiające, że jeszcze cię nie zatruł. Zazwyczaj właśnie tak reaguje na sytuacje stresowe - dodał, kiwając głową w stronę kapryśnej rośliny, która wcześniej zaatakowała Benjy'ego a teraz właśnie starała się objąć korzeniami inną donicę.
Przez chwilę udawał, że z powagą rozważa sytuację. Prawą dłonią poprawił rękaw koszuli, mokrej od duchoty szklarni. Nie przebrał się po wczorajszym wieczorze, przychodząc tutaj, bo nie był idiotą. Wiedział, że każde dłuższe posiedzenie w tym miejscu kończy się na byciu zlanym potem i co najmniej splamionym żywicą w trzech miejscach.
Wstał. Powoli, niespiesznie, jakby wszystko, co właśnie się działo było w pełni oczekiwane i absolutnie zgodne z jego planem dnia. W rzeczywistości planował dziś tylko trzy rzeczy: wytrzeźwieć, wypić kawę i wrócić do łóżka. Niekoniecznie w tej kolejności. Żadna z nich się jeszcze nie wydarzyła.
Ale miał dobry humor. Tak dobry, że nawet kaktus wbity nad skronią przyjaciela nie wywołał u niego nic poza lekkim rozbawieniem. Ambroise znał wiele dziwacznych przypadków. Zbyt wiele, żeby cokolwiek mogło go naprawdę zdziwić. Nie mrugnął, kiedy latem przyszło do Munga kilkanaście osób z roślinami wyrastającymi z ramion, nóg, raz nawet z języka. A kiedy ktoś inny przyszedł z opuchniętym okiem, a pod powieką miał kiełkujące nasiono wilczomlecza, Roise tylko pokręcił głową i wziął się do pracy, mimo że w teorii nie był okulistą.
To, co dziś miał przed sobą było banalne. Znane. Wręcz pocieszne. Mógł nawet wyrokować, co spowodowało ten przypadek. Rzeczywiście nie musiał pytać. To było dla niego bardziej niż jasne.
Zatrzymał się tuż przy Benjym, przekrzywił głowę i obejrzał narośl z bliska. Całe szczęście, był dostatecznie wysoki, nawet przy imponującym wzroście jego przyjaciela. Inaczej pewnie musiałby prosić go o zajęcie miejsca na stołku a ten nie był zbyt stabilny. Nie jak na tego typu operacje.
Właściwie, roślina prezentowała się dobrze. Drobne kolce, charakterystyczne purpurowe zabarwienie u podstawy... ...piękny, zdrowy okaz. Poza tym... ...rzadki, przez myśl przeszło mu nawet to, że szkoda byłoby zmarnować takiego bydlaka, tyle tylko, że ten skurczybyk najwyraźniej uznał głowę jego towarzysza za najbardziej sprzyjające środowisko, co samo w sobie wyznaczało aktualne priorytety.
Kaktus, jakby wyczuwając uwagę, znieruchomiał.  Jego mięsiste segmenty nieco zwiotczały, ale kolce pozostawały napięte, gotowe do reakcji.  Ambroise zmrużył oczy. Niestety, nie był to jeden z tych przypadków, w których rozproszenie załatwiłoby całą sprawę. Część problemu? Owszem, ale niestety nie cały.
- Widzę, że już próbował się zakotwiczyć - stwierdził. - Spokojnie, damy mu szansę wycofać się z własnej inicjatywy, zanim przejdziemy do większych ingerencji - uprzedził tak neutralnie jak tylko można zareagować wobec kogoś, kogo zna się od lat i komu się nie współczuje, bo to byłoby obraźliwe.
Kaktus zamruczał, najwyraźniej był urażony. Ambroise stłumił westchnienie.
- Proszę cię - mruknął tonem lekko niecierpliwego ojca rozdzielającego dwóch przedszkolaków. - Już wygrałeś. Wbiłeś się z klasą. Urosłeś. Teraz daj się wyjąć - rzucił teoretycznie w eter, jednak w praktyce wprost do humorzastej narośli, która niemal w tym samym momencie wydała z siebie kolejny pomruk.
Należało jak najszybciej przejść do pracy.
Nie zamierzał rozczulać się nad Fenwickiem. Zamiast tego przesunął palcami tuż przy skroni drugiego mężczyzny, oceniając jak głęboko tkwią korzenie, jak bardzo osadziły się w skórze i czy przypadkiem nie zaczęły już wiązać się z nerwami. W końcu wyciągnął różdżkę i bez pośpiechu przyłożył ją do nasady kaktusa. Skóra pod włosami wokół lekkiego obrzęku była zaróżowiona, ale nie ropiała, czyli nie było zakażenia ani zatrucia. Jeszcze nie.
- Będzie boleć - zapowiedział ponownie jak ktoś, kto nie tylko wie, że będzie bolało, ale też nie uważa, żeby to był powód do dramatyzowania.
Nie czekając na odpowiedź, wykonał precyzyjny, szybki gest różdżką i rzucił zaklęcie rozluźniające wiązania korzeniowe. Nie zadziałało natychmiast. Copiapoa zaskrzeczał nieprzyjemnie i próbował zwinąć się w sobie. Ambroise znał ten typ zachowań. Niemal od razu rzucił jeszcze jedno zaklęcie, tym razem bardziej subtelne, działające na czuciowe czułki rośliny.
Tym razem bolało...
...nie wyjątkowo mocno, nie jak nagłe dźgnięcie, raczej jak powolne wyciąganie drzazgi, która wrosła zbyt głęboko w tkankę.
Ambroise nie odrywał wzroku od kaktusa. Ten zaś był już dziwnie posłuszny, zdawał się współpracować. Kolce zaczęły wysuwać się powoli z cichym mlaśnięciem. Kaktus drgnął, po czym z lekkim oderwał się od skóry i zwinął się w sobie. Roise złapał go w powietrzu, nie przerywając ruchu różdżki, tylko domykając pierwszy etap procesu.
- Voilà - rzucił, odkładając roślinę na najbliższy stół.
Potem wyprostował się, spoglądając na ranę: cztery drobne krwawiące punkciki. Kiwnął głową jak lekarz, który widzi, że pacjent nie umrze, choć z pewnością wygląda lekko dramatycznie.
Gdzieś w szklarni zasyczała kolejna roślina. Tillandsia fasciculata. Ten konkretny syk rozpoznałby wszędzie. Nie odwracając wzroku od czoła pacjenta, za to wzdychając przy tym cicho, rzucił od niechcenia w bok:
- Och, zamknij się, Tilly - tego dnia w szklarni panowało wyjątkowe poruszenie, naprawdę. - Rośliny Ursuli mają poczucie humoru, nie? - Rzucił zupełnie nie oczekując ani twierdzącej, ani tym bardziej zbyt entuzjastycznej odpowiedzi, toteż kontynuował. - Ta paproć, która cię zaatakowała... ...jeśli dobrze widziałem, to sphaeropteris horrida. Wiesz, że według niektórych teorii potrafią czytać zamiary innych gatunków? - To również było wyłącznie czysto retoryczne pytanie mające na celu odwrócenie uwagi pacjenta od faktu, że Roise ponownie przeszedł do manipulacji różdżką przy czaszce przyjaciela, wciąż bardzo blisko czakry korony.
Kilka nieopatrznych ruchów i zamiast gładkiego rozproszenia resztek skutków, mogli mieć kolejny egzemplarz kaktusa do kolekcji.

Rozproszenie (III) - pozostałości po kaktusowym eliksirze
Rzut Z 1d100 - 48
Sukces!

Rzut Z 1d100 - 47
Sukces!


- Dobrze - opuścił rękę z różdżką, kiwając głową, całkiem zadowolony z osiągniętego efektu. - Jeszcze przez kilka, do kilkunastu godzin powinieneś unikać intensywnych emocji, alkoholu, ostrych przypraw i - zawahał się, mrużąc przy tym oczy, jakby zastanawiał się, czy powinien powiedzieć coś jeszcze, ale ostatecznie machnął ręką. - I kobiet w wieku rozrodczym. Jeśli planujesz dzisiaj jakiekolwiek zbliżenia, lepiej przełóż je na późny wieczór, jak nie na jutro. Kaktusy tego gatunku są czułe na feromony - rzucił luźno, starając się stłumić wszelkie przejawy tego, że w tym momencie nie mówi już ani trochę poważnie.
Zamierzał mieć z tego coś dla siebie, czyż nie? Choć odrobinę własnej satysfakcji. Nie licząc, oczywiście, dobrze wykonanej pracy i tego niezbyt zadowolonego okazu rośliny leżącego teraz na blacie stołu do przesadzania. Musiał ją jeszcze tylko zutylizować przy pomocy magii.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Local Dumbass
Don't you want to stop drop and roll
Til the whole thing burns
Like you earned the flame
It's all the same
bardzo wysoki - 196 cm / atletyczna sylwetka / ciemnobrązowe, półdługie włosy / brązowe oczy / cztery złote kolczyki (małe kółka) w lewym uchu / poparzenie na szyi od prawej strony i części prawego ucha / nadkruszona prawa trójka / luźny, praktyczny styl ubioru / wytatuowany pod rękawami skórzanych albo materiałowych kurtek / sprężysty krok, jakby zawsze gdzieś się spieszył / "francuski" akcent - miękkie r, zmiękczone głoski, cichy głos

Benjy Fenwick
#6
27.05.2025, 17:15  ✶  
Właściwie, kiedy już to powiedziałem - „nie pytaj” - dotarło do mnie, że Ambroise naprawdę nie miał najmniejszego zamiaru zadawać pytań, ani o to, skąd się to cholerstwo wzięło, ani dlaczego w ogóle uznało mnie za potencjalną doniczkę. Nie zdziwił się, nie skrzywił, nie zaklął nawet, nie mruknął z cichą dezprobatą. Miałem wrażenie, że gdybym przyszedł tu z bukszpanem w pępku albo orchideą wychodzącą z ucha, zareagowałby dokładnie tak samo - z tą samą nonszalancją, przekrzywieniem głowy, a na koniec, trochę uprzedzając fakty, z tym samym lakonicznym: „Voilà.”, które w jego języku chyba oznaczało mniej więcej tyle, co: „Nie umrzesz, możesz iść, zamknij za sobą drzwi do szklarni.” Oczywiście, że Roise nie był ani zdziwiony, ani nawet lekko poruszony faktem, że jego stary przyjaciel przyszedł z półdzikim kaktusem wrośniętym w czaszkę. Nie padło ani jedno głupie: „Co ty, do cholery, zrobiłeś?” - nawet wypowiedziane w tonie szydery - nie, jego reakcją było uniesienie głowy i porażający spokój.
Przetarłem twarz dłonią, czując, jak pot cieknie mi po karku. Szklarnia była duszna, światło filtrowane przez liście - ostre, a powietrze miało naprawdę drażniący swąd, ale on dalej siedział tam, na tym swoim stołku, jakby wszystko było w jak najlepszym porządku. Z początku sądziłem, że przynajmniej trochę się tym przejmie, lecz nie, nawet brwi nie uniósł. Z jednej strony - ulga - miło, że nie musiałem tłumaczyć się z czegoś, czego sam nie do końca rozumiałem. Z drugiej… No, cóż - wciąż miałem pieprzonego Copiapoę griseoviolaceę wyrastającego z czaszki, a jedynym komentarzem, jaki udało mi się uzyskać, był z grubsza pochlebny ton zarezerwowany zazwyczaj dla roślin doniczkowych, które dobrze rokują pod kątem bycia wzorcem gatunku... Tak, Greengrass po prostu ocenił, jaki to gatunek, pochwalił jego formę, i może to w sumie było na miejscu, zważywszy na okoliczności, ale mimo wszystko... Miałem nadzieję na nieco więcej emocji - na przykład niepokój lub współczucie, lub chociaż uprzejme zdziwienie - nic z tych rzeczy. On po prostu wstał, w swoim tempie, z całym tym ociężałym spokojem człowieka, którego nie rusza już nic poniżej największych anomalii botanicznych.
- Copiapoa gliseoviolacea... - Powtórzyłem bezgłośnie za nim, czując, jak zakotwiczone wcześniej korzenie pulsują. - Jak miło, sze pszynajmniej wies, s czym mas do czynienia, Loise, naplawdę to doceniam. - Westchnąłem przeciągle, bo na tym etapie było mi już wszystko jedno, ale musiałem przyznać, że coś mnie jednak uwierało - i nie, nie mówiłem o kolcach - to było... Coś znacznie subtelniejszego, jak zadra na godności - drobna, niewidzialna dla świata, ale całkiem ostra dla mnie. Mój przyjaciel był zachwycony moim dramatem - uroczy okaz, rzadki, no, jasne. „Wyjątkowo ładny egzemplarz” - powtórzyłby zapewne jeszcze raz, gdyby nie był zbyt zajęty ocenianiem głębokości osadzenia korzonków. Gdyby nie to, że Roise wyglądał, jakby sam właśnie dopiero wygramolił się spod stołu, pod którym zasnął, a mnie trochę ugodziła jego obojętność, może nawet byłbym mu wdzięczny za profesjonalizm.
Wiedziałem, że nie powinienem mieć mu tego za złe. Pewnie widział już zbyt wiele, żeby coś takiego mogło go poruszyć - z dużym prawdopodobieństwem, jeśli chodzi o profesjonalizm, musiał być typem człowieka, który przed pierwszą kawą potrafił wyjąć roślinnego pasożyta z nosa, zszyć rozszarpany przez zmutowaną paproć bark i w międzyczasie pogłaskać magiczną kapustę po liściu, bo mu się „ładnie rozwinęła od słońca” - człowiek z cierpliwością do wykonywanego zawodu, ale też człowiek nie do końca ludzki, przynajmniej przed godziną ósmą rano, a ja najwyraźniej stałem się właśnie kolejnym przypadkiem, następnym nazwiskiem do listy, którą w myślach prowadził co najmniej od początku sezonu:
Copiapoa griseoviolacea - lokalizacja: czakra korony, Fenwick, B.
Po jego spojrzeniu, wyglądało na to, że mój przypadek nie był nawet w pierwszej dziesiątce najbardziej absurdalnych roślinnych komplikacji sezonu. Ambroise nie tylko nie był zaskoczony - on się wręcz nudził. Znałem ten jego grymas - połączenie lekkiego rozbawienia i cierpliwości, jakby mówił: „Tak, tak, znowu to samo, tylko inna głowa i inna pora dnia.” Przyjrzałem mu się kątem oka, kiedy pochylał się nade moją głową, zupełnie jakby sprawdzał, czy coś już zaczęło gnić. Tego mi brakowało do pełni upokorzenia - żeby jeszcze skrzywił się z obrzydzeniem, ale nie, on w dalszym ciągu był nawet dumny z tej rośliny, zachwycony jej kolorem, strukturą, sposobem, w jaki wrosła. To też było coś trochę absurdalnego - zostać docenionym nie za siebie, tylko za kaktusa, który ze mnie wyrósł.
Piękny, zdrowy okaz, rzadki, wart uwagi. Ja? Cóż - naczynie - donica i podłoże w jednym.
- Dzięki. - Mruknąłem pod nosem, bardziej do siebie niż do niego, bo nie było co się spodziewać, że odpowie - był zajęty zawodowo i całkowicie skoncentrowany. - Wies... - Zacząłem z tym specyficznym tonem człowieka, którego ego zostało właśnie boleśnie obite przez mięsistą roślinę, a potem przez przerośniętą paproć, teraz natomiast przez osobistego kumpla. - Nie, szeby mi zaleszało, ale mógłbyś chociasz udawaś, sze to wsystko jest tlochę… Powaszne? - Nie oczekiwałem odpowiedzi, i jej nie dostałem - widziałem tylko, jak Ambroise zmrużył oczy, zlustrował teksturę kolców i bez żadnych emocji uznał, że „będzie boleć”.
- A, cudownie. - Parsknąłem. - Bo do tej poly, to była czysta pszyjemnoś. - Zacisnąłem zęby, kiedy pierwsze zaklęcie tylko rozdrażniło zielonego pasożyta, gdzieś pod czaszką poczułem, jak coś się przesuwa. Poczułem, jak korzenie zaczynają drżeć, a potem roślina jęknęła. Ja też miałem ochotę jęknąć, ale przeczuwałem, że w obecności Ambroise’a to groziło natychmiastowym obniżeniem statusu do poziomu „histeryczny pacjent”. Po pewnym incydencie z żądlibąkiem, który uparcie próbował założyć gniazdo w moim uchu, nauczyłem się, że najlepiej znosić takie rzeczy z godnością, czyli bez jęków, narzekań, bez histerii. Chociaż… Ta konkretna Copiapoa miała wyjątkowo złośliwe kolce, więc czułem każdy milimetr ich cofania, nawet drobny ruch odczuwałem tak, jakby ktoś rozrywał coś w mojej czaszce. Westchnąłem przez zaciśnięte zęby. Ból był dziwny - nie ostry, nie oczywisty. Taki… Jak gdyby moje neurony nie chciały się rozstać z intruzem. Bolało... Nie tak, żeby krzyczeć, ale wystarczająco, żeby przypomnieć sobie wszystkie wybory życiowe, które doprowadziły mnie do tego momentu - na przykład zakupienie tego szamponu, pójście do tej konkretnej drogerii na rogu ulicy, w której ekspedientka miała wzrok jak osoba, która za chwilę powie coś na granicy absurdu... Może powinienem wtedy wiedzieć, żeby nie być przesadnie nowatorski, bo taki wybór będzie prowadził do tej chwili, kiedy kaktus wbije mi się w głowę, a mój przyjaciel będzie tak zblazowany, że nawet nie wstanie od razu, tylko poprawi mankiet koszuli i powie: „Wyjątkowo ładny okaz.” Nie wiedziałem, co bolało bardziej - kolce, kiedy się wysuwały, czy to, że on naprawdę mówił to serio.
Kiedy w końcu wyjął to paskudztwo z mojej skóry i odłożył je z delikatnością, przez moment wpatrywałem się w niego z czymś pomiędzy urazą a egzystencjalnym zmęczeniem. Zerknąłem na kaktusa spoczywającego spokojnie na stole, jakby nigdy nic - okaz nie wyglądał na szczególnie skruszony. Poza tym, nie umknęło mi, że nawet wtedy, kiedy cała ta kulka kolców w końcu wysunęła się z cichym mlaśnięciem, nawet wtedy Roise nie powiedział nic, co miałoby zabrzmieć jak: „Współczuję ci, stary.” Zerknąłem na niego spode łba.
- Voilà... - Powtórzyłem, patrząc, jak kaktus w kącie rozkłada powoli swoje segmenty, jakby ziewał.
Rozejrzałem się po szklarni, zerkając na inne rośliny, które wydawały się nieco zbyt zainteresowane moją obecnością - niektóre poruszały się niespokojnie, inne szumiały liśćmi jakby szeptały do siebie plotki. Pewnie już wiedziały, że jestem łatwym celem - ofiarą, spacerującą rabatą...
- Nie bąś taki zabawny. - Chciałem, żeby to zabrzmiało groźnie, lecz nie było w tym goryczy, tylko ten specyficzny, półsuchy humor, który rozwija się w towarzystwie ludzi, którzy widzieli zbyt wiele, by przejąć się tym, że ich przyjaciel właśnie stał się ofiarą szamponu do włosów. Swoją drogą, musiałem pamiętać, że widział mnie w dużo gorszym stanie - z rozciętą wargą, z wybitym barkiem, z poszarpanym udem po wizycie w Zakazanym Lesie i z całym przekrojem obrażeń, których nie kataloguje się w żadnym oficjalnym podręczniku, więc... Może naprawdę nie było aż takiego powodu, by był zdziwiony. W świecie, w którym ludzie przychodzili do Munga z dzbanecznikiem przyrośniętym do piersi i z rokitnikiem wyrastającym z pachy, jeden kaktus wbity w skroń pewnie nie robił już na nikim wrażenia, nawet jeśli był wyjątkowo malowniczy. Nawet jeśli był to Copiapoa griseoviolacea - ładny, rzadki, lekko purpurowy i wyjątkowo wredny... Nie, nie było sensu tego analizować. W jego świecie takich jak ja było dziesięciu dziennie - ktoś z kiełkującym okiem, ktoś z szarłatem wyrastającym z lędźwi, jeden z pnączem między żebrami, a teraz ja - z kaktusem. Popatrzyłem na jego twarz - na tę zmęczoną, nieco rozbawioną mimikę, i pomyślałem, że nie mam prawa się obrażać. Roise robił to, co umiał najlepiej - rozwiązywał problem, zawsze był dobry w rozwiązywaniu problemów medyczno-botanicznych.
Unosząc nieznacznie jedną brew, oparłem rękę na biodrze i wreszcie pozwoliłem sobie westchnąć - nie z bólu, nie z ulgi, tylko z tego rodzaju rezygnacji, jaka przychodzi, gdy człowiek orientuje się, że już nie jest bohaterem własnej tragifarsy.
- Postalam szię, ale nic nie obiecuję, znas mnie... - Parsknąłem śmiechem, bo nie miałem siły na protest. Dla niego to był dzień jak każdy inny, dla mnie - dzień, w którym miałem nadzieję poczuć się lepiej, może nawet zadbać o siebie, i - Merlinie, strzeż mnie - spróbować wyglądać przyzwoicie na randce dokładnie z takim typem kobiety, o którym wspomniał Ambroise.
- No, to... Dzięki. - Spojrzałem na niego, stojąc jeszcze przez chwilę, po czym odwróciłem się do wyjścia. Kaktus na stole poruszył się lekko, jakby ostatni raz próbował mnie przywołać. Nie odpowiedziałem... Miałem szampon do wyrzucenia - nie zamierzałem więcej ryzykować, ani ponawiać zakupu, bo wydawało mi się jasne, że to nie była wyjątkowa butelka - pewnie partia z jakimś nielegalnym składnikiem, może sproszkowanym nasieniem, może aktywnym wyciągiem z nieprzetworzonego soku... I nagle każdy, kto mył głowę, stawał się mobilnym inkubatorem dla sukulentów. Nie zamierzałem zostawiać tego w łazience, nawet jeśli wizja Eliasa przychodzącego do Greengrassa z tym samym problemem, dzięki mnie, trochę bawiła. Wyszedłem. Miałem randkę, a wbrew ostrzeżeniom, bym czekał do wieczora, nie zamierzałem się spóźnić.

Koniec sesji


[Obrazek: 4GadKlM.png]
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Pan Losu (29), Ambroise Greengrass (2778), Benjy Fenwick (3417)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa