Wicher szarpał gałęziami drzew, niebo nad Hogwartem przybrało barwę stali, cała okolica tonęła w deszczu, a szkolne błonia – w błocie. Nie powstrzymało to jednak drużyny Gryfonów przed odbyciem planowanego treningu, który zakończył się po tym, jak dwóch członków drużyny się ze sobą zderzyło, na skutek nagłego porywu wiatru, tak silnego, że zbił miotły z pierwotnych kursów.
Z szatni chłopców dobiegały śmiechy i nawoływania, świadczące o tym, że z jakichś powodów uznali za doskonały pomysł przebierać się tam i trochę wygłupiać – w sam raz, aby potem, gdy już wyjdą na zewnątrz w swoich suchych, czystych ubraniach, przemoczyć je na drodze do zamku i utonąć w błocie. Nie wspominając już o tym, że wszyscy byli na tyle uwaleni, że nowe ubrania brudziły się już od samego założenia. Jeśli szło o dwie dziewczyny z drużyny, to postanowiły być przynajmniej trochę rozsądniejsze, i od razu udały się do zamku, pozostawiając innych zawodników samym sobie.
Mackenzie Greengrass nie błyszczała na salonach (czy raczej: w pokoju wspólnym i na korytarzach), a jeżeli szło o lekcje, wyróżniała się głównie na transmutacji oraz zielarstwie. Była jednak jedna rzecz, z którą radziła sobie doskonale: latanie na miotle. Na treningach w pogardzie mając tnące szpony mrozu i słońce, a także wszelkie tłuczki, deszcz i wiatr, zawsze dawała z siebie wszystko. Nie zwracając uwagi na takie drobiazgi, jak to, że jej ubrania ważą już więcej niż ona sama, tak nasiąkły wodą, ani na to, że zderzenie z drugą osobą z drużyny wcale nie było tak nieszkodliwe, jak wydawało się na początku, i krew z twarzy sobie płynie, płynie, płynie…
Wyglądała trochę jak z horroru. Dwie pierwszoklasistki umknęły na sam widok, krzycząc coś o „błotnym potworze”. I rzeczywiście, po upadku z miotły jasne włosy Mackenzie były zlepione błotem, jej twarz umazana krwią, szata do quidditcha zmieniła kolor z czerwonego na brązowy, a za sobą Greengrass zostawiała ślady błota. Bardziej niż tym zdawała się jednak przejmować… swoją miotłą. Oglądała witki z pewnym niepokojem, czy aby na pewno wilgoć im nie zaszkodziła. Przynajmniej dopóki gdzieś w oddali, z korytarza, nie dobiegł jej uszu podniesiony głos woźnego… tak, który chyba właśnie wypatrzył plamy, jakie za sobą zostawiały.
- Jassssny szlag.
Mackenzie zatrzymała się, spojrzała na siebie, za siebie, na Heather, a potem gwałtownie skręciła do najbliższej łazienki. Nie miała ochoty na szlaban tylko dlatego, że pilnie trenowała quidditcha. Z kieszeni wydobyła różdżkę, pośpiesznie celując w najbliższe ślady, dowody zbrodni, wytyczające drogę ubłoconych butów ku łazience. Cichy szept i dwa zaklęcia później część z nich została przemieszczona dalej, a parę zlikwidowanych, by nie wskazywać, gdzie umknęły winowajczynie tego, co woźny z pewnością uzna za zbrodnię niesłychaną, obrazę majestatu i w ogóle przewinienie warte najmniej chłosty…
Ponieważ Mackenzie już i tak była cała mokra, nie zwróciła specjalnej uwagi na to, że po wejściu do łazienki stoi w wielkiej kałuży wody…