21.09.2024, 09:53 ✶
Podziemne Ścieżki cuchnęły nie bardziej niż zwykle. Ale cuchnęły… znajomo. Jak dawno opuszczony dom rodzinny, gdzie nachlany ojciec zarzygał przed laty dywan i nikt nie kwapił się tego posprzątać; gdzie garnki zarastały pleśnią w zlewie, a pies przypięty na łańcuchu skowytał nad pustą miską.
Było coś pięknego w zasnutych ciemnością korytarzach, dziesiątkach schodów i zakrętów. Nagląca rządza by się w nich zgubić, oddać zapomnieniu i snuć dniami po zwodniczych drogach. Ześlizgnąć się na dno katakumb i utkać sobie miły grób na wieczne spoczywanie. Podniósł spojrzenie na błyszczącą od światła świec Herbaciarnię. Stał wystarczająco daleko, żeby się niepotrzebnie nie naprzykrzać szanownej pani właścicielce i nie napatoczyć się na naćpane grupki wychodzące (wynoszone) z przybytku.
Odtwarzał w pamięci list, który dostał od Moiry.
Ktoś musi ci naprawdę pokazać, jak przechodzić do sedna. Szalona, mała Changówna!
Jeszcze nie oszalał, żeby o Wielkich Tajemnicach otwarcie pisać w listach. Przecież wszyscy wiedzieli, że ministerstwo magii czyta korespondencję swoich obywateli. Co, nie słyszała opowieści o pokoju przez który przelatywała każda jedna wysłana sowa, żeby tam przeszkolona kadra ministerskich świń mogła się dorwać do tego co piszą i wysyłają? Szpiegowska siatka skrzatów domowych (ha tfu) śledziła każdy ich krok.
Z różdżką leniwie wetkniętą za ucho, dopalając spokojnie papierosa, Baldwin Malfoy czekał. Minęła niecała godzina, więc czekał. I nie było w tym żadnej większej filozofii. Ani cierpliwość, ani punktualność nie należały do jego mocnych stron to trzeba przyznać.
Dlatego stał oparty o jedną z kamiennych ścian obserwując toczące się tu wieczorne życie. Ktoś leżał w kącie, ale nie zamierzał sprawdzać czy jeszcze dycha. Ktoś gdzieś w oddali krzyczał. Dostrzegł błysk zielonego światła kątem oka – zaklęcie czy poblask okolicznych kwiatów i grzybów porastających ściany? Stare dobre Bezdroża.
Rozalinda wychylała leniwie łeb z dużej kieszeni w ciemnoszarym płaszczu Baldwina, a różowa spinka-kokarda, którą miała dziś zapiętą na jednym z naddartych uszu, zdawała się być jedynym akcentem kolorystycznym okolicy. Uniosła niewidzące szczurze oczyska i przez moment Baldwin miał wrażenie, że spogląda na niego z oburzeniem.
- Nie wypuszczę cię tu Linda, cholera wie, co te chińskie szczury za paskudztwa przenoszą. – Mruknął. Przesunął czule palcami po bródce podopiecznej, drapiąc ją pieszczotliwie brudnymi od farby paznokciami. Nie uśmiało mu się, żeby ulubiony pupilek nagle zaczął piszczeć w dziwacznym azjatyckim dialekcie. Albo spłodził jakieś żółtawe szczurzątka.
Było coś pięknego w zasnutych ciemnością korytarzach, dziesiątkach schodów i zakrętów. Nagląca rządza by się w nich zgubić, oddać zapomnieniu i snuć dniami po zwodniczych drogach. Ześlizgnąć się na dno katakumb i utkać sobie miły grób na wieczne spoczywanie. Podniósł spojrzenie na błyszczącą od światła świec Herbaciarnię. Stał wystarczająco daleko, żeby się niepotrzebnie nie naprzykrzać szanownej pani właścicielce i nie napatoczyć się na naćpane grupki wychodzące (wynoszone) z przybytku.
Odtwarzał w pamięci list, który dostał od Moiry.
Ktoś musi ci naprawdę pokazać, jak przechodzić do sedna. Szalona, mała Changówna!
Jeszcze nie oszalał, żeby o Wielkich Tajemnicach otwarcie pisać w listach. Przecież wszyscy wiedzieli, że ministerstwo magii czyta korespondencję swoich obywateli. Co, nie słyszała opowieści o pokoju przez który przelatywała każda jedna wysłana sowa, żeby tam przeszkolona kadra ministerskich świń mogła się dorwać do tego co piszą i wysyłają? Szpiegowska siatka skrzatów domowych (ha tfu) śledziła każdy ich krok.
Z różdżką leniwie wetkniętą za ucho, dopalając spokojnie papierosa, Baldwin Malfoy czekał. Minęła niecała godzina, więc czekał. I nie było w tym żadnej większej filozofii. Ani cierpliwość, ani punktualność nie należały do jego mocnych stron to trzeba przyznać.
Dlatego stał oparty o jedną z kamiennych ścian obserwując toczące się tu wieczorne życie. Ktoś leżał w kącie, ale nie zamierzał sprawdzać czy jeszcze dycha. Ktoś gdzieś w oddali krzyczał. Dostrzegł błysk zielonego światła kątem oka – zaklęcie czy poblask okolicznych kwiatów i grzybów porastających ściany? Stare dobre Bezdroża.
Rozalinda wychylała leniwie łeb z dużej kieszeni w ciemnoszarym płaszczu Baldwina, a różowa spinka-kokarda, którą miała dziś zapiętą na jednym z naddartych uszu, zdawała się być jedynym akcentem kolorystycznym okolicy. Uniosła niewidzące szczurze oczyska i przez moment Baldwin miał wrażenie, że spogląda na niego z oburzeniem.
- Nie wypuszczę cię tu Linda, cholera wie, co te chińskie szczury za paskudztwa przenoszą. – Mruknął. Przesunął czule palcami po bródce podopiecznej, drapiąc ją pieszczotliwie brudnymi od farby paznokciami. Nie uśmiało mu się, żeby ulubiony pupilek nagle zaczął piszczeć w dziwacznym azjatyckim dialekcie. Albo spłodził jakieś żółtawe szczurzątka.