02.01.2025, 21:38 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 02.01.2025, 21:39 przez Baldwin Malfoy.)
Planował teleportować się prościutko do Eurydyki.
Decyzja podjęta w ułamku sekundy, gdy zrozumiał, że nie może wrócić do swojego mieszkania. Nie, kiedy była w nim Scarlett. Mulciberówna ze swoimi pięknymi oczami, ponętnym ciałem i ewidentnie niezdiagnozowaną dwubiegunówką. Chciał jej. Każda komórka w ciele próbowała go zmusić do powrotu na Horyzontalną. Ozdobieniu jej ciała fioletem i czerwienią. Opakowania wspomnień westchnień, łez i krzyków w fiolkę wspomnień owiniętą w złotą tasiemką, wysłana pierwszą lepszą sową do Charles'a Roberta. Znajome mrowienie w palcach podpowiedziało, że nie powinien. Jeszcze nie teraz. Nie kiedy emocje były tak silne, że mogły przejąć kontrolę. Scarlett stanowiła słodki substytut tego czego potrzebowało jego ciało i dusza. Tak długo jak jego oblubienica pozostawała poza zasięgiem, dziewczyna mu wystarczała. Nie chciał jej niszczyć. Nikt nie lubi bawić się popsutymi lalkami.
Nie mógł wrócić do domu, bo wizja spotkania z Lorraine w tym stanie przerażała go chyba bardziej. Kusiła. Nie po tym co się stało, a każdy krok po Necronomiconie przypominał mu o grzechu i cierpieniu, które jej sprawił. Które nadal chciał jej sprawiać, żeby jego Dellilah nareszcie zrozumiała, że niektóre sny przynależały się tylko umarłym.
Eurydyka była bezpieczną opcją. Dla niego. Dla tego zjeba, który miał szczęście że urodził się pół-Malfoyem. Dla wszystkich członków nokturnowej rodziny. Było wystarczająco późno, chociaż jeszcze przed północą, żeby znaleźć w galerii jakąś pierwszą lepszą najebaną idiotkę. Dziewczyneczkę jak ich wiele. Taką, której nie będzie mu żal zaciągnąć w ciemność Katakumb i zostawić na pożarcie szczurom.
Może za bardzo w prawo, trochę zbyt mocno w lewo, tequila, która spływała mu po włosach i twarzy zapewniła słaby poślizg, a do tego źle przyjął azymut kąta teleportacji względem ułożenia znajdującego się akurat w retro…preparacji? …degreadacji? …jakiejś-tam-acji Merkurego. Cokolwiek to było… Coś poszło nie tak. Wyjątkowo nie tak. Po tym jak z trzaskiem deportował się z mieszkania Charliego pozostawiając kałużę alkoholu, z jeszcze większym pojawił się… w Palarni Changów. Znajomy zapach opium uderzył go w tej samej sekundzie, mieszając z ostrością tequili i wiszącego w powietrzu zaduchu czarnej magii. Prawie się porzygał od tej niespodziewanej mieszanki. Zachwiał się, wpadał na jakiegoś typa, wytrącając mu z łapy fajkę do opium.
- Anioł jakowy? - Wybełkotał ledwo kontaktujący z rzeczywistością gość. Baldwin przez moment rozważał wbicie mu różdżki w nos i sprawdzenie jak zadziała chłoszczyść, ale zacisnął tylko mocniej zęby.
- Tak. A teraz wypierdalaj.- Warknął spychając go z drewnianego krzesełka, z niemą satysfakcją obserwując jak ćpun pada na podłogę niczym kilkudziesięciokilogramowy wór ryżu. Baldwin przysiadł na cudownie zwolnionym miejscu. Nie zauważył nawet kiedy Rozalinda umknęła mu z przemoczonej kieszeni, znikając bogowie jedni wiedzą gdzie, załatwiać jakieś swoje szczurze sprawy pewnie.
Przeczesał palcami mokre i brudne włosy, odgarniając je z twarzy. Chyba nawet nie miał ochoty patrzeć na siebie w lustro. Wystarczyło, że przesunął dłonią pod okiem, żeby tępy ból wrócił. Docisnął nieco mocniej. Kurwa. Pewnie miał limo. Zajebiście. Po co on się przejmował co powie Lorraine, skoro w teatrze go zabiją.
Pierdolony Mulciber.
Spróbował upić trochę herbaty z filiżanki pozostawionej na stoliku, żeby zadusić cierpki smak żółci w ustach, ale wypluł ją z powrotem do naczynka, gdy tylko smak bagna (czy tam porządnie zaparzonych liści) połaskotał go w podniebienie.
Ja pierdolę, oni to za karę muszą żłopać czy co?
Nie chciał tu siedzieć zbyt długo, bo wkurzenie Madeline Chang samym faktem że oddycha i w dodatku obcieka tequilą na jej drewnianą posadzkę leżało gdzieś na samym dole przyjebanych pomysłów Malfoy’a. To że tej strasznej baby akurat nie było w zasięgu wzroku nie znaczyło, że nie czaiła się gdzieś w ciemnościach. Przymknął na moment podbite oko i znów upił herbaty. Nadal paskudna. Znów wypluł ją do filiżanki.
Decyzja podjęta w ułamku sekundy, gdy zrozumiał, że nie może wrócić do swojego mieszkania. Nie, kiedy była w nim Scarlett. Mulciberówna ze swoimi pięknymi oczami, ponętnym ciałem i ewidentnie niezdiagnozowaną dwubiegunówką. Chciał jej. Każda komórka w ciele próbowała go zmusić do powrotu na Horyzontalną. Ozdobieniu jej ciała fioletem i czerwienią. Opakowania wspomnień westchnień, łez i krzyków w fiolkę wspomnień owiniętą w złotą tasiemką, wysłana pierwszą lepszą sową do Charles'a Roberta. Znajome mrowienie w palcach podpowiedziało, że nie powinien. Jeszcze nie teraz. Nie kiedy emocje były tak silne, że mogły przejąć kontrolę. Scarlett stanowiła słodki substytut tego czego potrzebowało jego ciało i dusza. Tak długo jak jego oblubienica pozostawała poza zasięgiem, dziewczyna mu wystarczała. Nie chciał jej niszczyć. Nikt nie lubi bawić się popsutymi lalkami.
Nie mógł wrócić do domu, bo wizja spotkania z Lorraine w tym stanie przerażała go chyba bardziej. Kusiła. Nie po tym co się stało, a każdy krok po Necronomiconie przypominał mu o grzechu i cierpieniu, które jej sprawił. Które nadal chciał jej sprawiać, żeby jego Dellilah nareszcie zrozumiała, że niektóre sny przynależały się tylko umarłym.
Eurydyka była bezpieczną opcją. Dla niego. Dla tego zjeba, który miał szczęście że urodził się pół-Malfoyem. Dla wszystkich członków nokturnowej rodziny. Było wystarczająco późno, chociaż jeszcze przed północą, żeby znaleźć w galerii jakąś pierwszą lepszą najebaną idiotkę. Dziewczyneczkę jak ich wiele. Taką, której nie będzie mu żal zaciągnąć w ciemność Katakumb i zostawić na pożarcie szczurom.
Może za bardzo w prawo, trochę zbyt mocno w lewo, tequila, która spływała mu po włosach i twarzy zapewniła słaby poślizg, a do tego źle przyjął azymut kąta teleportacji względem ułożenia znajdującego się akurat w retro…preparacji? …degreadacji? …jakiejś-tam-acji Merkurego. Cokolwiek to było… Coś poszło nie tak. Wyjątkowo nie tak. Po tym jak z trzaskiem deportował się z mieszkania Charliego pozostawiając kałużę alkoholu, z jeszcze większym pojawił się… w Palarni Changów. Znajomy zapach opium uderzył go w tej samej sekundzie, mieszając z ostrością tequili i wiszącego w powietrzu zaduchu czarnej magii. Prawie się porzygał od tej niespodziewanej mieszanki. Zachwiał się, wpadał na jakiegoś typa, wytrącając mu z łapy fajkę do opium.
- Anioł jakowy? - Wybełkotał ledwo kontaktujący z rzeczywistością gość. Baldwin przez moment rozważał wbicie mu różdżki w nos i sprawdzenie jak zadziała chłoszczyść, ale zacisnął tylko mocniej zęby.
- Tak. A teraz wypierdalaj.- Warknął spychając go z drewnianego krzesełka, z niemą satysfakcją obserwując jak ćpun pada na podłogę niczym kilkudziesięciokilogramowy wór ryżu. Baldwin przysiadł na cudownie zwolnionym miejscu. Nie zauważył nawet kiedy Rozalinda umknęła mu z przemoczonej kieszeni, znikając bogowie jedni wiedzą gdzie, załatwiać jakieś swoje szczurze sprawy pewnie.
Przeczesał palcami mokre i brudne włosy, odgarniając je z twarzy. Chyba nawet nie miał ochoty patrzeć na siebie w lustro. Wystarczyło, że przesunął dłonią pod okiem, żeby tępy ból wrócił. Docisnął nieco mocniej. Kurwa. Pewnie miał limo. Zajebiście. Po co on się przejmował co powie Lorraine, skoro w teatrze go zabiją.
Pierdolony Mulciber.
Spróbował upić trochę herbaty z filiżanki pozostawionej na stoliku, żeby zadusić cierpki smak żółci w ustach, ale wypluł ją z powrotem do naczynka, gdy tylko smak bagna (czy tam porządnie zaparzonych liści) połaskotał go w podniebienie.
Ja pierdolę, oni to za karę muszą żłopać czy co?
Nie chciał tu siedzieć zbyt długo, bo wkurzenie Madeline Chang samym faktem że oddycha i w dodatku obcieka tequilą na jej drewnianą posadzkę leżało gdzieś na samym dole przyjebanych pomysłów Malfoy’a. To że tej strasznej baby akurat nie było w zasięgu wzroku nie znaczyło, że nie czaiła się gdzieś w ciemnościach. Przymknął na moment podbite oko i znów upił herbaty. Nadal paskudna. Znów wypluł ją do filiżanki.