• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[02.09.1972 - południe] life update: still a mess | Geraldine & Ambroise

[02.09.1972 - południe] life update: still a mess | Geraldine & Ambroise
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#21
06.01.2025, 22:59  ✶  

- Nic nowego, to prawda, nigdy nie było prosto. - W żaden sposób jej to nie zniechęcało, jak widać. Była gotowa do poświęceń, może nawet, aż za bardzo. Yaxleyówna była zdeterminowana, aby dostać to, na czym jej zależało. Nie miała problemu z tym, aby poraz kolejny mierzyć się z czymś, nad czym nie do końca panowała, zawsze jakoś się układało, dlaczego teraz nie mogło być podobnie?

- Krzywidzić siebie też potrafimy, jak nikt inny. - Może to było nieco smutne, ale niestety prawdziwe. Wiedzieli dokładnie, gdzie uderzyć, aby zabolało jak najmocniej. Znali się przecież od podszewki, mogli korzystać z tych wszystkich informacji nawet w tych sytuacjach, które nie powinny mieć miejsca. - Wcale, że nie, nie jesteś jak ona. - Nie zostawił jej przecież, kiedy dowiedział się, że ma dość spory problem, wręcz przeciwnie naciskał, aby się w niego zaangażować. Nie uciekał. Nie mogła pozwolić na to, aby myślał o sobie, jak o tych członkach rodziny, którzy go pozostawili. Nie był taki.

- Może właśnie dlatego lepiej przestań to robić. - Nie miała nic złego na myśli, ale wydawało jej się, że te decyzje, które miały powodować kontrolowanie wszystkiego, co działo się wokół prowadziły tylko do niepotrzebnego zapętlania się w tym, co nie wychodziło. Lepiej nie mieć żadnych oczekiwań i się nie rozczarowywać tym, jak wygląda życie.

Cóż, rozumiała o czym mówił, bo sama znajdowała się w tym samym miejscu. Przestała mieć jakiekolwiek granice, nie przejmowała się tym, co przyniesie jej jutro. Nie miała dla kogo żyć, więc nie przywiązywała wagi do tego co robiła. Działała spontanicznie, niekoniecznie wybierając najbezpieczniejsze opcje, bo po co miała to robić? Nie czekał na nią nikt w domu, nie musiała się przejmować tym, że ktoś cierpiałby po tym gdyby faktycznie coś jej się stało. Wróciła do punktu wyjścia, do miejsca, w którym znajdowała się jakieś osiem lat temu, wbrew pozorom wcale nie była taka zadowolona z tej pozornej wolności, którą zyskała.

- Nie zamierzam doprowadzić do tego, żebyś skończył jak Farciarz. - Nie chciała go opuszczać, chąc nie chcąc nie potrafiłaby nie zastanawiać się nad tym, co u niego słychać, i czy żyje. Nie zamierzała już odsuwać się od Roisa na tyle, żeby nie wiedzieć, czy w ogóle żyje. Wiedziała, że nie pozwoli na to ponownie, czy to mu się podobało, czy nie. Znaczy była pewna, że nie będzie zachwycony tą deklaracją, bo przecież chciał ją od siebie odsunąć, ale tym razem nie zamierzała go posłuchać. Nie po tym, co od niego usłyszała.

- Czy kiedykolwiek, jakoś specjalnie przejmowałam się tym, co ma do powiedzenia moja rodzina? - Zawsze postępowała tak, jak chciała, nigdy nie uszczęśliwiała ich na siłę, potrafiła się postawić matce, kiedy było trzeba. Tym razem pewnie było by tak samo. Nie byliby może z tego powodu szczególnie zadowoleni z takiego obrotu sprawy, ale nie sądziła, żeby na nią jakoś usilnie naciskali. Nie miała problemu z tym, żeby demonstrować dość głośno swoje zdanie, zresztą zawsze miała po swojej stronie ojca. Nie było jej problemem to, że cała trójka rodzeństwa okazała się być nieudolna jeśli chodzi o sprawy związane z przedłużeniem ich rodu. Tak bywało. - Chciałam je mieć z Tobą, nie z kimś innym. - To może też było dosyć istotne, nie byłaby w stanie spłodzić potomstwa z kimkolwiek, to nigdy nie chodziło o to, że chciała mieć dzieci. Chciała je mieć z nim, jako dopełnienie tego, co udało im się stworzyć, z nikim innym.

- Bo byłeś dla mnie dobry. Przeżyłam z Tobą naprawdę wspaniałe lata, byłam szczęśliwa. Nie ujebałam sobie tego, tak było. To, co wydarzyło się na końcu wcale nie obrazuje tego, co mieliśmy. - Jasne, zakończenie ich związku, o którym zadecydował nie było szczególnie szczęśliwe, ale coraz bardziej rozjaśniało się jej dlaczego postąpił w taki sposób. Może nie umiała zrozumieć w pełni jego pobudek, ale próbowała postawić się na jego miejscu. Chciał ją chronić, to było popaprane, bo przez to odebrał jej to, co było w jej życiu najcudowniejsze.

Przymknęła na chwilę oczy, gdy usłyszała jego odpowiedź. To nie tak, że się jej nie spodziewała, mimo wszystko, gdy powiedział to na głos, to nabrało zupełnie innego brzmienia. Pragnął jej, ona pragnęła jego - powinni coś z tym zrobić, a nie niepotrzebnie się od siebie odsuwać dla jakiegoś większego dobra, które aktualnie chuja ją obchodziło. Coraz mniej rozumiała z tego wszystkiego, co działo się w ich życiu, czy naprawdę pozostawią to tak, i będą nieszczęśliwi przez resztę życia, to też nie miało najmniejszego sensu.

- No jasne, pozostaje mi się zgodzić na życie w zawieszeniu. - Prychnęła, bo nie do końca była z tego powodu zadowolona, nie zamierzała zresztą udawać, że jest inaczej. Nie podobało jej się to, że podjął decyzję sam, że uważał, że tak będzie lepiej. Nie akceptowała tego, zresztą od początku wcale tego nie ukrywała.

- Bez względu na to, czy określimy sobie ramy i tak popłyniemy. - Nie wydawało jej się więc narzucanie sobie niepotrzebnych komplikacji. Już kiedyś to zrobili, i tak skończyli w wiadomym punkcie. Czy tego chcieli, czy nie to i tak skończyłoby się w ten sam sposób, bo wiedzieli co oznacza bycie ze sobą. Nawet na chwilę, przez krótki moment. Nie sądziła, aby byli w stanie w nieskończoność trzymać się od siebie z daleka, to nie było możliwe.

- Dla Ciebie może tak, ale nie dla mnie. - Tyle, że chyba już dawno przestał pytać ją o zdanie, nie miała nic do powidzenia, i tak zamierzał robić to, co wydawało mu się słuszne. Wcale jej się to nie podobało, nie zamierzała dłużej tego akceptować.

- Czy sądzisz, że ja nie chciałabym się znęcać na mordercach Amandy? - To było chyba kluczowe, wydawało jej się, że chyba większość osób, które poniosłyby taką stratę chciałoby się odwdzięczyć oprawcom w podobny sposób, to nie było nic nietypowego.

- Nie klepię Cię po głowie, po prostu próbuję Ci pokazać szerszy obraz, widziany przez kogoś z boku. - Jasne, spoglądała na Roisa pewnie dużo łagodniej niżeli ktoś inny, ale nie wydawało jej się, aby jakoś mocno musiała szukać dla niego usprawiedliwienia. To nie było konieczne, przynajmniej nie w jej oczach.

- Taaa, błyszczę... - Westchnęła ciężko, nie miała pojęcia, dlaczego on spoglądał na nią w ten dziwny, wyidealizowany sposób. - Spalam się, a nie błyszczę. - Dlaczego nie był w stanie tego zauważyć? Ostatnio było w niej coraz mniej dobra, stawała się zdecydowanie inną wersją siebie, miała tego świadomość, a on tego nie dostrzegał.

Podejmowała irracjonalne decyzje, które mogły przynieść śmierć nie tylko jej. Brnęła przed siebie niczym taran, aby spełnić swoje cele nie patrząc na bezpieczeństwo innych. Nie miała granic, nikt, ani nic nie mogło jej zatrzymać, zresztą czuła, że sobie nie radzi, widziała, jakie to przynosiło skutki. Przez nią jej brat stał się wampirem, naprawdę nie mogło być już gorzej.

- To wcale nie jest życie moim kosztem. - Czuła, że znowu się mijają, nie chciał zobaczyć tego, jak ona to widziała, był niczym ściana, od której odbijały się jej wszystkie argumenty, nie wiedziała, jak mogłaby to obejść, chyba w ogóle nie było to możliwe.

- Nie uważam, żeby to było poświęcenie, bardziej adaptacja do tego, z czym mamy walczyć. - No bo w jaki sposób bez tej wiedzy miałaby sobie poradzić chociażby z widmami, które aktualnie stały się ogromnym problemem w Kniei Godryka? Zamierzała się nimi zająć, bo przecież była pierdoloną łowczynią potworów, to poniekąd był jej obowiązek. Zresztą chuj jeden wiedział jak długo zostaną w Dolinie, kiedy zaczną z niej wyłazić, już przecież spotkała taki przypadek. Nie chciała być bezbronna, zależało jej, aby mieć pewność, że poradzi sobie z każdym zagrożeniem, które pojawi się na jej drodze. Nie widziała innej możliwości, jak sięgnąć po te dziedziny magii, których kiedyś unikała.

Wzruszyła więc jedynie ramionami, skoro nie zamierzał jej przybliżyć tego tematu to jego strata. - Znajdę sobie innego nauczyciela, wiesz, że to nie problem. - Miała wiele znajomych, będzie musiała może nieco popytać, ale sądziła, że tak, czy srak znajdzie kogoś, kto nie będzie do tego tak uprzedzony. Ambroise był jej pierwszym wyborem, bo mu ufała, ale skoro nie chciał tego zrobić, to przecież nie miała zamiaru go do tego zmuszać. Nie, to nie. Jasne. - Ja w przeciwieństwie do Ciebie nie widzę innej opcji, więc nie mamy tutaj jasności. - Tym razem jednak sama mogła zadecydować o tym, co zrobi. Nie musiała się już przed nim tłumaczyć z podejmowanych przez siebie decyzji. Była skazana tylko i wyłącznie na swoje własne umiejętności, musiała więc mieć pewność, że będą wystarczające.

Nie spodziewała się, że jej odpowiedź na pytanie Ambroisa wywoła w nim takie zmieszanie, bo aż podniósł się z krzesła. Wpatrywała się w niego nieco zdziwiona. Nie miała pojęcia dlaczego tak impulsywnie zareagował. To było nieco dziwne. Jasne, miała świadomość, że ludzie różnie reagowali na to, że ktoś zna ich tajemnice, właśnie przez to wolała milczeć na ten temat.

- Normalnie, od zawsze. - Sięgnęła po papierosa, bo czuła, że znowu może zrobić się nerwowo. Może wcale nie powinna o tym wspominać? Z drugiej jednak strony w końcu mówili sobie o wszystkim, więc mogło to być właściwym posunięciem.

Zamarła, gdy wypowiedział kolejne słowa. Kurwa. Tego nie zakładała. Nie spodziewała się, że mógł o tym nie wiedzieć. Myślała, że po prostu wolał to utrzymać w sekrecie, co wcale jej nie dziwiło, zazwyczaj nikt nie chciał się dzielić podobnymi informacjami na swój temat. - Nie miałam pojęcia, że o tym nie wiesz. - Głupio wyszło, czyż nie? Jak zawsze niedowowiedzenia okazały się być ich kulą u nogi. - Myślałam, że czekasz na odpowiedni moment, czy coś. - Przecież nie o wszystkim mówił jej od razu, miał swoje tajemnice, którymi się z nią nie dzielił, to wcale nie było takie oczywiste, jak się mogło wydawać.

- Członkowie mojej rodziny przez pokolenia, w których zajmowali się łowiectwem zyskali pewną umiejętność, nawet nie wiem, jak to nazwać, takie przeczucie? Szósty zmysł, chuj wie co. My wyczuwamy, kiedy ktoś ma jakieś ukryte zdolności, jest mieszańcem genetycznym z innymi istotami, po prostu to wiemy. - Nie miała pojęcia, w jaki sposób inaczej mogłaby mu to przybliżyć. Zapaliła w końcu tego szluga którego od krótkiej chwili trzymała między palcami i wsadziła go sobie do ust, chyba znowu nieco namieszała, ale nie było już odwrotu z tego, aby omówić wszystkie niedopowiedzenia bardzo dokładnie.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#22
07.01.2025, 00:52  ✶  
Tak. Zawsze sobie jakoś wspólnie radzili, ale nigdy nie było prosto. Nie było łatwo. Ich życie było naznaczone trudnościami, które wtedy traktowali jak wyzwania. Teraz to były kolejne kłody, jeszcze większe bagno. Szczególnie, gdy stali przeciwko sobie, nie grając już w jednym zespole.
- Wiem. Nienawidzę tego - przyznał kwitując to kiwnięciem głowy.
Wolał być z nią, nie przeciwko niej, ale używanie posiadanej wiedzy w kłótniach i sporach w ostatnim czasie przychodziło mu zatrważająco łatwo.
- Ależ jestem. Bardziej niż ci się wydaje. Znacznie bardziej niż sam bym się tego spodziewał. Najwyraźniej genów nie oszukasz - odparł bez konieczności zastanawiania się nad tym nawet przez pół sekundy.
Nie pocieszała go swoim podejściem. Wręcz przeciwnie. W tych okolicznościach nie istniała łagodna forma przeprowadzenia tej rozmowy, którą z jakiegoś powodu prowadzili, choć w jego oczach nie powinni tego robić.
Gdyby Geraldine zaczęła teraz na niego krzyczeć, wcale nie byłoby łatwiej. Nie był masochistą, nie chciał nic utrudniać ani sobie, ani jej. A jednak znacznie bardziej spodziewał się czegoś zupełnie przeciwnego do tego, co mu teraz dawała.
Nie wiedział jak powinien radzić sobie z tą wyrozumiałością i z tym, że postępowała wbrew wszelkiej logice (przynajmniej tej Ambroisa) będąc dla niego znacznie bardziej wyrozumiała niż on sam dla siebie.
Dołowała go tym. Dobijała go. To w żadnym razie nie było lepsze, bo sprawiało, że miał ochotę wyciągnąć ku niej rękę, złapać ją za dłoń, spleść ich palce i zamilknąć na tak długo aż wreszcie byłby w stanie skinąć głową.
Zsunąć się z zajmowanego miejsca, przyklękując tuż przy niej albo po prostu siadając na podłodze tuż obok jej krzesła. Opierając czoło o znajome miękkie ciało, składając głowę na kolanach Yaxleyówny i bez słowa mówiąc jej, że dobrze, skoro była w stanie przyjąć go w tej sposób, mogli spróbować ponownie.
Teraz by się poprawił. Nie próbowałby się zmienić, bo to było niemożliwe, ale byłby tą najlepszą wersją siebie dla niej. Wbrew wszystkiemu. Jeśli to konieczne, podpalając świat dookoła nich, gryząc się z każdym, kto by im zagroził. Tyle tylko, że musiał trwać przy swoich postanowieniach.
Były przemyślane i słuszne. Nie mógł wyrzucić ich do kosza pod wpływem alkoholu i zamotania w tym, że nie traktowała go już jak wszelkie zło. Że była wyrozumiała, wręcz bardziej czuła niż mogłaby logicznie być dla niego w tej sytuacji.
- Wtedy do końca stracę siebie - to było tak samo skomplikowane jak proste, na swój sposób nawet banalnie łatwe.
Nie miał w zwyczaju odpuszczać. Przecież to wiedziała. Był tym typem człowieka, który kurczowo trzymał się swoich postanowień, nawet jeśli paliły go w ręce, jeśli trawiły go żywym ogniem. Gdy coś sobie usrał, nieczęsto potrafił odpuścić. Nieistotne czy mu to szkodziło, czy nie. Tak kiedyś jak teraz. To się nie zmieniło.
A jeśli już to wzniosło się na wyżyny autodestrukcyjnych zapędów. Kiedyś się nawzajem hamowali. Byli dla siebie nie tylko bezpiecznymi przystaniami, lecz także głosami rozsądku. Czasami spokojnymi, czasami doprowadzającymi do żarliwych kłótni, ale Ambroise zawsze brał pod uwagę opinię Geraldine. Nawet wtedy, kiedy się z nią nie zgadzał.
Nie chciał powtórzyć tamtej parszywej nocy, gdy wrócił do domu po pięciu dniach w stanie, przez który ledwo przeżył kilkanaście następnych godzin. Nie chciał dać jej więcej powodów do lęku i niepokoju niż to wynikało z tego, czym zajmował się po swoich oficjalnych godzinach. Starał się, aby mieli stabilne życie i jak najpewniejszą przyszłość.
W pewnym momencie podjął nawet początkowe starania, aby niemal całkowicie zejść z czarnorynkowej sceny. Nadal trzymać rękę na pulsie, ale nie zajmować się tym w tak destrukcyjny sposób, w jaki to robił przez wiele lat. Nie tylko w związku z narastającą wojną, przez którą w półświatku zrobiło się niebezpiecznie.
Nie, nawet gdyby nie było tego cholernego konfliktu, nawet wtedy starałby się ugruntować swoją pozycję na tyle, aby nie musieć zbyt często kręcić się w niebezpiecznych miejscach z parszywymi ludźmi. Bowiem zdecydowanie miał po co tego unikać.
Teraz, gdy te plany już nie istniały, na nowo zatracił się w tamtym trybie życia. Ryzyko przychodziło mu wręcz banalnie prosto. Niekiedy wcale go nie ważył. Rzucał się głową wprzód w najróżniejsze sytuacje tylko po to, aby coś poczuć i zabić wrażenie przegrania życia.
Kiedy adrenalina buzowała w jego żyłach, było mu jakoś pozornie prościej radzić sobie z tym całym syfem, który go otaczał. Nie czuł się taki przyduszony swoim bagnem, gdy w nim pływał.
- To ja do tego doprowadzam. Nie możesz kontrolować moich posunięć, bo to nie ty za nie odpowiadasz - odparł zgodnie z brutalną prawdą, zupełnie nie wiedząc, czemu dziewczyna wypowiedziała te słowa.
Nie byli już dłużej ze sobą. Nie mogła mieć wpływu na podejmowane przez niego decyzję, bo go przy niej nie było. Nie pytał, nie brał pod uwagę tego, co by powiedziała na niektóre jego zachowania. Już nie. Myślenie o tym było zbyt bolesne.
- Poza tym mamy układ. Tym bardziej teraz nie oczekuję ani nie chcę, żebyś próbowała mnie pomścić czy cierpiała z powodu mojego zniknięcia - stwierdził, nie mogąc wrócić spojrzeniem do jej oczu, bo w głębi duszy i tak doskonale wiedział, co by tam zobaczył.
Nie potrzebował sobie tego udowadniać. Dostatecznie mocno ją zawiódł. Cała ta rozmowa do niczego ich nie prowadziła. Mówili o rzeczach, które dotyczyły ich już wyłącznie w teorii, bo nie byli razem. Nie byli już parą. Mogło łączyć ich to dziwne duszące połączenie, ta niewidoczna nić, ale co z tego, skoro nie mieli żadnej przyszłości?
- Możesz się przejmować albo nie. Stara wciąż będzie próbować - odpowiedział, zwracając jej uwagę na to, z czym oboje mieli już praktyczne doświadczenie.
Te wszystkie spędy. Tamta czerwona sukienka. Jennifer była niezmiernie usatysfakcjonowana, gdy to zadziałało. A teraz? Zapewne wewnątrz (a i na zewnątrz pewnie też) odchodziła od zmysłów, zgrzytając zębami ile wlezie, bo przez lata zdecydowanie liczyła na to, że wyda córkę za mąż, że będzie mieć wnuki i prawnuki.
A nie miała ich mieć.
Te słowa były jak siarczysty policzek, wywołując u niego dostrzegalny grymas na twarzy, nawet mimo przytłumienia alkoholem (i nie tylko) a także odgięcie głowy do tyłu i wypuszczenie powietrza przez zęby. Zacisnął dłonie na kolanach, siedząc tak przez stanowczo zbyt długą chwilę. Zanim spomiędzy jego warg wydostały się te ciche słowa. Znacznie spokojniejsze niż w jego własnej głowie.
- Jesteśmy przeklęci - bo czym innym to było, jeśli nie przekleństwem? - Nawet nie wiesz jak często siedzi mi to w głowie. Częściej niż powinno. Szczególnie w dni takie jak wczoraj - chyba jeszcze nigdy wcześniej nie był z nią aż tak nieświadomie szczery.
Boleśnie szczery, ale nie po to, żeby kogokolwiek ranić. Słowa same płynęły z jego ust. Formułowały się w myśli, które znajdowały ujście na zewnątrz. Chciał tego czy nie. Kiedy powiedziała to jedno zdanie, nie potrafił tego nie powiedzieć.
Zbyt długo planowali wspólną przyszłość. Za często wyobrażał sobie wtedy ich dwoje za kilka lat. Może to były bardzo ostrożne myśli, ale z perspektywy upływającego czasu stały się niemal nie do zniesienia. Szczególnie, że był dokładnie tego samego zdania. Tylko ona i tylko z nią, z nikim innym nie mógłby o tym myśleć.
- Mam wrażenie, że nas wtedy oszukiwałem. Po tym wszystkim, co wypłynęło na koniec i co nadal dzieje się dookoła mnie, nie jestem w stanie tego nie kwestionować - powinien cieszyć się ze słów Geraldine, ale kolejny raz nie potrafił tego robić. - Ale wiedz, że naprawdę się starałem. To było prawdziwe - nawet jeśli wszystko inne dało się podważyć, tu gwarantował jej tę pewność.
Nie grał ani nie zmuszał się do tego, żeby cieszyć się ze wspólnego życia. Nie potrafiłby jej okłamywać w ten sposób. Naprawdę chciał tego wszystkiego, co sobie budowali. Wydawało mu się, że zmienił się dla niej jak za machnięciem różdżki, nawet jeśli później wielokrotnie wyrzucał sobie, że może nie potrafił tego zbyt dobrze zrobić, skoro po latach wrócił do dawnych skłonności.
Jednakże były one wyłącznie czymś pustym. Udawanym wypełniaczem wrażenia osamotnienia. Czymś, co nie przynosiło mu satysfakcji. Mógł kwestionować to, czy tacy ludzie jak on potrafili się trwale zmienić, ale przecież to kiedyś było dla niego znacznie bardziej kolorowe, barwne i przychodziło mu ochoczo. Teraz było żałosne, choć konieczne dla zabicia pustki.
Nie chciał żyć w zawieszeniu. Chciał wrócić do domu. Tyle tylko, że wbrew temu, przy czym upierdała się Yaxleyówna, to nie była decyzja, którą mogli wspólnie podejmować. Nawet teraz w jego oczach nie dyskutowali na ten temat. Jedynie mówili. To nie zmieniało jego podejścia.
- Możesz ruszyć dalej. Nie bronię ci tego, choć wierz mi, że chciałbym, bo ta myśl boli - stwierdził, przenosząc wzrok na sufit.
Już jej to powiedział, prawda? Był psem ogrodnika. Chciał tego czy nie, nie potrafił nie myśleć w ten sposób. Egoistycznie chciał mieć ją dla siebie i tylko dla siebie, jednocześnie nie będąc w stanie zagwarantować jej tego, czego oboje chcieli i potrzebowali. Nie w zewnętrznym świecie, bo tutaj?
Im dłużej o tym rozmawiali, tym bardziej jasne było to, co się działo i co miało się dziać.
- Wiem. Dlatego tu zostaliśmy, nie? Poprzedniej nocy to spierdoliliśmy, żegnając się w drzwiach salonu, ale zamiary były jasne. Potrzebujemy dać sobie popłynąć - wypowiedział dokładnie to, co chyba powinno paść już na głos, bo jak do tej pory nie mieli żadnej jasności.
A chyba wobec tego powinni być ze sobą szczerzy, żeby nie miotać się w jedną czy w drugą stronę. Nie mówili o datach, nie wrzucali się w te ramy, w które powinni, zamiast tego wpychali się w inne. Te, przy których każdy krok miał być przesycony niepewnością. A teraz czuł, że chyba powinni być w tym ze sobą szczerzy.
- Wiem, ale to wciąż drugie najlepsze wyjście, może nawet pierwsze - stwierdził bez wahania, opróżniając szklankę jednym zachłannym haustem.
Jak do tej pory pierwszym wyjściem było trzymanie się na dystans w taki sposób, w jaki to robili przez ostatnie półtora roku. Ale to już nie mogło działać. Sami to sobie udowodnili i powiedzieli. A więc co innego im pozostało?
Gdyby brał pod uwagę słowa Geraldine, zostałby bez chwili zawahania. Tymczasem to nie wchodziło w grę. Kręcili się w kółko. Nie wiedział jak powinien postąpić, aby zamknąć ten temat bez jednoczesnego czucia się jak czarny charakter tej historii. To chyba było niemożliwe.
- Nie - odpowiedział krótko, kręcąc głową; oczywiście, że na pewno chciała to robić, przecież ją znał. - Za to wiem, że nie spodobałyby ci się te metody ani tamten widok. Nie patrzyłabyś na mnie po tym w ten sam sposób. I nie, nie patrzysz na mnie z boku. Widzisz mnie przez pryzmat wyobrażeń. W istocie to, kim jestem... ...byłem... ...dla ciebie w naszym domu a to, kim potrafię być tam w świecie. To dwie zupełnie różne osoby - on też nie miał pojęcia, czemu go tak wybielała.
Tak. Jasne. To była domena miłości. Będąc ze sobą w związku, planując razem przyszłość, patrzyli na siebie przez różowe okulary, ale to klepanie go po głowie i adwokatyzowanie go przed nim samym wyłącznie go dołowało.
Chciał, żeby miała o nim jak najlepsze mniemanie. Dążył do tego przez lata. Tyle tylko, że to wiązało się z narastającym lękiem przed tym, co mogłoby się stać, gdyby kiedyś odkryła jego gorszą stronę. Tą, która byłaby w stanie ciepnąć w nią zaklęciem tej nocy w salonie.
- Nie rozumiem czemu cały czas sobie ujmujesz - a przecież przez lata próbował to zrobić, pojąć jej mechanizmy i sprawić, że dostrzegłaby w sobie to, co on widział w niej gołym okiem.
To wszystko było pojebane. Skomplikowane. Trudne. Prowadzenie tej rozmowy przychodziło im zadziwiająco łatwo, więc powinien być podejrzliwy wobec tej kwestii, ale w istocie we wnętrzu jego własnej głowy, Greengrassowi wydawało się, że szło mu trudniej, że bardziej opornie mówił te wszystkie słowa.
- A jak to inaczej nazwiesz? Pożyczalibyśmy sobie z przyszłości w imię teraźniejszości - nie mieli tu żadnej zgody.
Ich zdania były diametralnie różne. Nawet nie próbował tego kwestionować. Dla niego sprawa była aż za jasna - Geraldine nie musiała świadomie wybierać narażania się przy nim na niebezpieczeństwo. Mogła mieć inne, lepsze życie. On nie.
Podjął decyzje. Paradoksalnie bardzo zbliżone do tego obecnego podejścia jego byłej dziewczyny. W tym momencie jakby sam się słyszał, niemal zgrzytając przez to zębami. Adaptacja mu w dupę.
- Wiem. Kto jak kto, ale ty akurat masz w swoim bliskim otoczeniu co najmniej jedną inną taką osobę. Tyle tylko, że to wciąż chujowy pomysł - odparł, nie będąc w stanie zaakceptować żadnego dalszego mówienia mu o tym jak dobrze byłoby, gdyby nagle zaczęła stawiać swoje pierwsze kroki na tej ścieżce.
Dobrymi intencjami było okupione naprawdę wiele strasznych, godnych pożałowania uczynków. Dobre intencje i chęć bronienia się przed coraz mroczniejszą rzeczywistością były dobrym pomysłem wyłącznie w teorii. Na papierze brzmiały jak coś, co może działać. I z początku naprawdę tak było.
Tyle tylko, że tak jak to usiłował przedstawić Rinie, choć ta za cholerę nie chciała go słuchać: nie dało się tak po prostu zejść z tej drogi. Z czasem stawała się coraz bardziej kręta i podstępna, pełna pokus i potencjalnych przejść na skróty w celu szybszego, niby to łatwiejszego osiągnięcia tego, czego się chciało.
Nie zamierzał przyklaskiwać podejściu dziewczyny, nawet jeśli aż nazbyt dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że nie mógł mieć już nic do powiedzenia w tym zakresie. Chciał o nią dbać, usiłował w jakiś sposób w dalszym ciągu opiekować się swoją Riną, tyle tylko, że ona wcale nie musiała go przy tym słuchać.
I nie słuchała. Nie pozostawiała żadnych wątpliwości.
- Nie, nie mamy tutaj jasności. Wręcz odnoszę wrażenie, że nie tylko tego nam tutaj brakuje, brak jasności nie jest naszym największym problemem i wkurwia mnie myśl, że mówisz o tym w taki sposób. Zupełnie tak, jakbyś naprawdę sądziła, że możesz pójść do jednej czy drugiej znajomej osoby, wypytać je o ich nielegalne, czarnomagiczne czy nekromanckie techniki i oczekiwać, że będą cię uczyć zamiast rzucić ci się do gardła - nie wierzył w podejście, jakie próbowała mu wciskać Geraldine, bo to było naprawdę absurdalne myślenie, nawet jak na nią.
Nie sądził przy tym, żeby miała zaskoczyć go czymś jeszcze bardziej niedorzecznym.
I srogo się przy tym pomylił, niemal przypłacając to płucie alkoholem, choć skończył tylko z gwałtownym atakiem kaszlu. Oczywiście, że poderwał się na równe nogi, szczególnie słysząc te kuriozalnie lekkie słowa, które padły z ust dziewczyny. Co prawda chwilę później ponownie opadł na krzesło, ale tym razem bezwiednie wkraczając w jej sferę osobistą. Całkowicie zniwelował dystans po to, aby intensywnie się w nią wpatrywać, mając wrażenie, że robiła sobie z tego jaja.
- To moment czekał, kurwa, na mnie. I to, kurwa, nieodpowiedni moment. Nie, Rina, za chuja o tym nie wiedziałem - mógłby się zaśmiać, nerwowo, szaleńczo, desperacko, ale jakimś cudem tak się nie stało; czuł się otumaniony, przyduszony. - I to mnie, kurwa, zżerało od środka. Ta... ...ułomność - prawie wypluł to słowo - na którą żadne z nas się nie pisało. Nie wiedziałem jak mam z tym funkcjonować, w jaki sposób ci to powiedzieć, jak na to zareagujesz, bo to jest, kurwa, przerażające. A ty mi teraz mówisz, że tak po prostu wiedziałaś, bo macie jakieś specjalne łowcze zmysły? - Nie wierzył, po prostu nie wierzył.
Łapiąc się na zaciskaniu dłoni na kolanach Yaxleyówny, odruchowo zrobił jedną rzecz, jaka przyszła mu do głowy. Bez uprzedzenia machinalnie wyjął jej papierosa z ust, wsadzając go między własne wargi i zaciągając się czymś, czego poprzysiągł nigdy nie palić.
Kurwa mać.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#23
07.01.2025, 15:10  ✶  

Zdecydowanie było łatwiej razem przeciwstawiać się niedogodnościom, to w miarę im wychodziło, może nie było najłatwiejsze, ale jakoś działało. Kiedy walczyli z całym światem, a do tego ze sobą nawzajem, cóż, to była zupełnie inna bajka.

- Nie zgodziłabym się z tym. - Tyle, że nie było sensu w to dalej brnąć, bo najwyraźniej Roise wiedział swoje, jak zawsze zresztą. Jak sobie coś uwalił to nie istniała możliwość, aby udało się zmienić jego tok rozumowania. Znowu inaczej podchodzili do sprawy. Czuła, że może niepotrzebnie się na tym skupiać, nigdy nie wydawało jej się, aby był podobny do matki, przecież nie uciekł, nie pozostawił wszystkiego i nie zniknął chuj wie gdzie. Interesował się swoimi bliskimi, nawet gdy się od siebie oddalili. Nie zostawił jej, kiedy go najbardziej potrzebowała, był obok gdy musiała walczyć z dopplegangerem, wiele to dla niej znaczyło.

Tak, ta rozmowa była przeprowadzona w zdecydowanie bardziej cywilizowany sposób, niż mieli w zwyczaju. Brakowało w niej typowego dla nich podnoszenia głosu, czy przerzucania się dość agresywnie swoimi racjami. Mieli tendencje do dosyć szybkiego denerwowania się, gdy coś nie szło po ich myśli, tutaj tego brakowało. Nie sądziła jednak, że sposób przeprowadzenia tej konwersacji miał większe znaczenie, bo i tak nie mogli dojść do żadnego konsensusu. Mieli różne zdanie i wydawali się w ogóle nie brać pod uwagę tego, co druga strona miała do powidzenia.

Spodziewała się, że to co mówiła nie było tym, co chciał usłyszeć. Na pewno łatwiej byłoby zrezygnować z tego, co mieli gdyby była teraz na niego wkurzona, czy zła. Tyle, że nie chciała reagować w ten sposób, nie chciała go dłużej od siebie odpychać, sięgając po niepotrzebne komentarze, bo to nie było to, co faktycznie czuła. Po tych wszystkich rozmowach, któe tutaj odbyli przyjęła zupełnie inne podejście, bo dowiedziała się, jaki był powód tego, że postanowił ją wtedy porzucić. To wiele zmieniało, szczególnie, że wyglądało na to, że nadal czuł do niej to samo, co ona do niego.

- Może właśnie przeciwnie. - Przecież usilnie się ograniczał, trzymał się jakiegoś założenia, które nie miało najmniejszego sensu, czy faktycznie to był on? Nie wydawało jej się. Jasne, lubił miec kontrolę, kiedy się na coś uparł, to trudno było z tym walczyć, ale czy to miało jakikolwiek sens? Czy naprawdę ta decyzja nie była podjęta wbrew temu, co faktycznie czuł. Podążanie za powinnością nie powinno go warunkować w żaden sposób.

- Nie mogę kontrolować Twoich posunięć, to prawda, ale nie masz wpływu na to, co zamierzam robić, bo to działa obustronnie. - Kiedyś mógł jej narzucać chociaż odrobinę swoje zdanie - teraz, teraz była wolnym człowiekiem, nie musiała nikogo słuchać, mogła robić to, na co miała ochotę. Jasne, nie miała świadomości, gdzie był, co robił, ale nie oznaczało to, że nie poruszyłaby nieba i ziemi, gdyby zniknął z tego świata. Zresztą mimo, że mówiła mu wtedy, kiedy razem byli, że gdy doszłoby do czegoś takiego, to by się odsunęła, nie angażowała to też nie było prawdą. Za bardzo jej na nim zależało, aby zignorować coś takiego, zapewne nawet nie miałaby najmniejszego oporu, aby się zemścić.

- Niech próbuje, jak sam zauważyłeś jest stara, więc to tylko kwestia czasu. - Nie, żeby życzyła swojej matce śmierci, wcale, tyle, że nie mogła w nieskończoność wpierdalać się w jej życie. Prędzej, czy później będzie się musiała wycofać, już miała świadomość, że nie może zbyt wiele wskórać, bo jej córka była niereformowalna, nie, żeby się z tym pogodziła, ale tutaj dochodziło do bardzo mocnego starcia dwóch silnych charakterów.

- Wydaje mi się, że już dawno temu doszliśmy do tego, że żadna klątwa nie istnieje. - Nie mieszałaby w to żadnych sił czarnomagicznych, kiedyś przecież próbowali to na to zwalać, zupełnie niepotrzebnie, nie mogli pogodzić się z tym, że to może być miłość, a może nawet coś jeszcze potężniejszego. Nie powinni wracać do punktu wyjścia, mogli znowu niepotrzebnie tracić czas próbując zwalać to na jakieś klątwy, które nie istniały.

- W czym oszukiwałeś? Po prostu próbowałeś jakoś odnaleźć się na tej nowej drodze, co nie było wcale takie proste zważając na to, jaką podążałeś wcześniej. Nie wydaje mi się, aby to można było to uznać za oszustwo, Roise. - Po raz kolejny postanowiła zostać jego adwokatem, może powinna zmienić branżę i zatrudnić się w Wizengamocie, bo przychodziło jej to aż dziwnie lekko.

- i to jest najważniejsze, że te starania był prawdziwe. - Niczego więcej nie potrzebowała, od tych zapewnień. Zresztą nigdy tak naprawdę w to nie wątpiła. Dostrzegała to, że próbowali walczyć ze swoimi przyzwyczajeniami, starali się dać sobie to, co najlepsze.

- Wiem, że mogę, ale nie chcę. - Zresztą łatwo było mu mówić, chociaż nie, pewnie nie. Tyle, że czy naprawdę myślał, że jego jakże przemyślane przyzwolenie coś zmieni? No nie. Nie tego chciała, jak właściwie mogłaby ruszyć dalej mając świadomość, że on gdzieś tam istnieje. Wolała zaczekać, bez względu na to, ile to miałoby trwać. Nie zazna szczęścia, bez jego u swojego boku.

- Więc płyńmy, bez zastanawiania się nad czymkolwiek. - Chyba w końcu mieli to sobie wyjaśnić. Zamykanie się w osobnych pomieszczeniach nie powinno mieć miejsca. Skoro dali już sobie czas to wypadałoby go wykorzystać w ten najbardziej odpowiedni sposób, przecież nie mogli spędzić tutaj wieczności. To też już ustalili. W sumie może i dobrze, że powiedzieli to sobie w końcu wprost.

- Jeśli je wybierzesz, to nieco skomplikujesz mój los. - Wtedy będzie musiała zacząć go szukać za granicą, co nie do końca jej się uśmiechało. Tak, to naprawdę była już spora desperacja, ale nie zamierzała odpuszczać, nie tym razem. Mógł ją wziąć za wariatkę, w sumie to przecież była nieco opętana.

- Możesz w to wątpić, jasne, rozumiem. Wiem, że w domu byłeś kimś zupełnie innym, ale nie interesuje mnie to, co działo się poza nim, może kiedyś to do Ciebie dotrze. - Miała w nosie to po jakie metody sięgał, kogo krzywdził, nie interesowało jej to zupełnie, bo sama nie była lepsza. Nie brzydziła się przemocą, chociaż nie chciał tego do siebie dopuścić. Nie miała zamiaru się z nim spierać, nie musiał jej tego w pełni obrazować, bo naprawdę rozumiała, co miał na myśli i chyba nie robiło to na niej, aż takiego wrażenia. Tak samo nie miała problemu z tym, że jej brat mógłby kogoś przypadkowo skrzywdzić, gdy próbował się posilić, trudno, stałoby się, pomogłaby mu jeszcze ukryć ciało gdyby do tego doszło. Geraldine wcale nie była taka krystalicznie czysta i moralna jeśli o to chodzi.

- To nie jest ujmowanie sobie, po prostu wiem, jakim jestem człowiekiem i nie uważam tego za coś złego. - Nigdy też nie zależało jej na tym, aby być postrzegana jako ktoś dobry. Raczej była przyzwyczajona do tego, że jest w pewien sposób napiętnowana przez to, czym się zajmowała. W końcu mordowała zwierzęta, dla społeczeństwa to wystarczało, aby mieć ją za morderczynię. Naprawdę przywykła do tej myśli, oswoiła się z taką wizją siebie.

- Nie mam nic przeciwko temu. - Jej życie od zawsze było pełne niebezpieczeństw. Nie miała z tym najmniejszego problemu, zresztą nigdy nie sądziła, że uda jej się dożyć niewiadomo jak sędziwego wieku. Prędzej, czy później coś by ją zeżarło, co to właściwie za różnica w jaki sposób by się narażała? Dla niej żadna.

- Chujowy, czy nie, jeśli trzeba będzie to go zrealizuję. - Nie miała zamiaru zwlekać, chować się. To nie było dla niej typowe. Wolała się przygotować na każdą możliwość, zresztą próbowała to już zrobić wtedy w styczniu, tyle, że też nie chciał o tym słyszeć. Może aktualnie znajdowałaby się w innym miejscu i była sobie w stanie poradzić z większą ilością problemów, gdyby zareagował inaczej. Tym razem nie chciała odpuszczać, każdy, kolejny mijający rok uświadamiał ją w tym, że powinna sięgać po takie metody.

- Umiem dobierać sobie znajomych, czy sądzisz, że poszłabym do pierwszej, lepszej osoby, proszę cię. - Naprawdę uważał ją za taką lekkomyślną? Bez przesady. Jemu ufała najbardziej, odmówił jej pomocy, więc zamierzała podpytać w innych miejscach, jakoś musiała sobie radzić, skoro nie zamierzała pozostawać bierną. Miała wielu znajomych, łączyły ich ze sobą różne sprawy, na pewno znajdzie się ktoś na tyle uczynny, że nie będzie miał nic przeciwko temu, aby zademonstrować jej podobne praktyki.

Cóż, Roise nagle znalazł się bardzo blisko niej. Nie, żeby poczuła się przez to nieswojo, bo nie było to nic nietypowego, tyle, że nie do końca tego się spodziewała. Nie miała pojęcia, że to może wywowałć w nim taką reakcję. Jak widać srogo się myliła.

- Założyłam, że wiesz i nie chcesz żebym ja wiedziała. - To było normalne, raczej z takimi reakcjami się spodziewała. Trudno jej było zaakceptować to, że w jego przypadku było inaczej. Czyli nie chciał tego przed nia ukrywać, a po prostu nie wiedział, no pięknie...

Czuła jak jego dłonie zaciskały się na jego kolanach, starała się to ignorować, najwyraźniej musiał jakoś odreagować te rewelacje, którymi go uraczyła. No wiedziała, to nie było dla niej nic nowego, po prostu wyczuwała takie rzeczy. Nie wszyscy chcieli o tym gadać, więc wrzuciła go do tej grupy ludzi, tak po prostu.

- Przecież to dar, nie ułomność. - Jak zawsze miała swoją własną opinię na ten temat, którą nie omieszkała się podzielić, nie mogło być inaczej.

- Wiesz co, przerażające to jest bycie wilkołakiem, a i tak nie uważam, że jakoś nazbyt, tak, też ich wyczuwam, więc naprawdę mogło być dużo gorzej, ty nie robisz nikomu krzywdy. Nie masz nawet pojęcia ilu czystokrwistych ma podobne sekrety. - Mogłaby zdemaskować ich wszystkich, ale tego nie robiła. Wręcz przeciwnie, Erika kryła już od czasów nauki w Hogwarcie, gdy po pewnych wakacjach wrócił nieco odmieniony i pachniał bardziej jak pies.

- Nie wiem, czemu nigdy tego z Tobą nie zweryfikowałam, to faktycznie było głupie. Po raz kolejny wychodzi na to, że nie powinniśmy przed sobą niczego ukrywać. - Ich życie byłoby zdecydowanie prostsze.

- Yyyy? - Nie zdążyła zareagować, kiedy sięgnął po fajkę, którą miała w ustach. Naprawdę musiał być wyjątkowo mocno zdesperowany, bo nie sięgał po takie szlugi, cóż. Sama jako, że nie miała czym zająć rąk, to położyła je na jego udach, znajdowały się w końcu bardzo blisko. - To nic takiego. - Miała na myśli oczywiście jego widmowidzenie. Słowa, które padły z jej ust powiedziała bardzo spokojnym tonem spoglądając na jego twarz.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#24
07.01.2025, 17:00  ✶  
- To nie szokujące - stwierdził bez zawahania, lekko kręcąc głową, bowiem w tym wszystkim, co obecnie padało w ich dyskusji (mniej zażartej niż by się kiedykolwiek spodziewał) to było najmniej nietypowe zachowanie z jej strony.
- Nie sądzę - to było mało powiedziane, bo w praktyce sprowadzało się do sporego uogólnienia.
Nie sądził wielu rzeczy. Na przykład tego, że mogła decydować o tym, co było albo nie było w jego charakterze. Co powinien a czego nie powinien robić, bo w istocie w tym momencie stanowczo zbyt mocno się mijali. To, że nie zaczęli jeszcze na siebie warczeć było osobliwą nowością. Czymś, czego nie rozumiał, ale też nie próbował zrozumieć.
Parł do przodu, brnąc przez te wszystkie tematy nie po to, aby uzyskać jakikolwiek konsensus czy otrzymać jasność, bo ani tego, ani tego nie mogli mieć. Robił to... ...cóż... ...może sam nie do końca wiedział, czemu. Otwierał usta, mówił i odpowiadał. Patrzył na Geraldine tylko po to, aby chwilę później odwrócić wzrok, bo jej słowa, choć przez większość czasu kojące wydzierały coraz większą dziurę w piersi Greengrassa.
Zupełnie tak, jakby gdzieś tam głęboko pod jego skórą, pod warstwami ciała, mięśni i kości, pod żebrami klatki piersiowej znajdowało się coś więcej niż tylko bolące serce. To był ten egoistyczny byt, prawdziwy problem, wewnętrzny zdesperowany potwór pragnący wyrwać się na powierzchnię i przejąć kontrolę. Wziąć to wszystko, co powinno być ich.
I nie mogło.
- Myślę, że dobrze wiesz, że to nie zadziała. Nie w ten sposób - nie uważał, że tak naprawdę wierzyła w to, że mogła tak po prostu wtrącić swoje trzy knuty w to, co robił, angażując się w jego posunięcia bez jego woli czy zgody.
Jasne. Była cholernie uparta. Kiedy coś sobie uwidziała, naprawdę ciężko było ją od tego odwieść, ale w tym konkretnym przypadku nie miała takiej siły bądź też władzy, jaką chciałaby mieć. Prawie niedostrzegalnie pokręcił głową, mając wrażenie, że jego oczy ponownie mówiły zbyt wiele. To, co opuściło usta Ambroisa nie było wrogie, było po prostu smutne.
- Potrafimy się ranić. Potrafimy być dla siebie naprawdę paskudni. Wstrętni. Już to przechodziliśmy. Nie każ mi tego ponownie robić. Nie chcę uciekać się do takich zagrywek, żeby trzymać cię od siebie na dystans, bo cię kocham - już to sobie mówili, to nie była żadna nowość, lecz w tym momencie zabrzmiała ciężej, bardziej jak wyrok niż powód do radości.
Trudno było kochać kogoś na odległość. Nie budzić się tuż obok. Nie rozmawiać, nie pisać, nie widzieć się każdego dnia. Nie spędzać razem świąt i sabatów, gdy robiło się to przez wiele lat. Nagle stanąć w obliczu braku własnych tradycji, bo wszystkie były wspólne. Bo osobno nie miało się już nic z tego, co powinno być rzeczywistością.
Nowy świat był pusty. Trawiła go zarówno zewnętrzna jak i wewnętrzna wojna. Nie chciał ponownie przenosić jej jeszcze w sferę tego, co ich łączyło. Mówić rzeczy, w które nie wierzył. Tylko po to, aby przyjąć na siebie wściekłość, wymierzony policzek czy uderzenie tym debilnym bukietem kwiatów, który nie leczył ran.
Ostrzegał ją przed tym, bo w istocie nie chciał, ale mógł. Nie oczekiwał zrozumienia. Nawet nie zamierzał o nie prosić. Tak samo jak nie błagał o wybaczenie. Chodziło mu tylko o prawdę. A prawda była taka, że oboje byli bezradni względem tej całej sytuacji. Stali po przeciwnej stronie wspólnie wybudowanej barykady.
W tym momencie ona w nią uderzała. On wcale nie próbował odbijać ciosów. Nie bronił się. Zamiast tego wzmacniał fortyfikację od wewnątrz. Odsuwał się na dystans, budował kolejne mury, gotów stracić te pierwsze, bo miał świadomość tego, że będzie w stanie budować kolejne.
Bo miał świadomość tego, że wbrew ich wczorajszej kłótni, wcale nie chciał odpowiadać atakiem na atak. Nigdy nie umiał być względem niej kimś takim. Niezależnie od tego jak mocno się ze sobą poróżnili, nie próbował być przy niej kimś takim. To, że często ponosiły go nerwy nie oznaczało, że nie czuł się z tym tak chujowo, aby dążyć do złożenia broni.
Tu nie zamierzał tego robić, ale też nie miał, czego składać, bo jak do tej pory w tej rozmowie nie podniósł jeszcze różdżki. Nie zamierzał tego robić.
- Nie. Doszliśmy do wniosku, że to nie klątwa nas ku sobie pchnęła. Nie, że nie jesteśmy razem przeklęci - poprawił ją bez entuzjazmu, bez tego podejścia, które ona mu prezentowała. - Zresztą nie sądzę, że to, co się wtedy wydarzyło to było całkowicie przypadkowe opętanie. To znaczy... ...tak, zgodnie z wszelkimi informacjami, to nie było dobre miejsce. Ludzie tam ginęli, ale czy nigdy nie zastanawiało cię, co wobec tego było inne w naszym przypadku? Nie kontrolowaliśmy się. Nie znaleźliśmy się na galerii, bo ktoś nas tam teleportował. Tamte emocje nie wzięły się znikąd. Jasne, może nie mamy niemal żadnych wspomnień sprzed strzału, ale nie sądzę, że to, że tam nie zginęliśmy było całkowitym dziełem przypadku. To była klątwa. Zdjęliśmy ją? A może przenieśliśmy na siebie, uwalniając przy tym cokolwiek, co było nią przedtem spętane? - Rzucił cicho, nie zamierzając udawać, że był ekspertem w tej kwestii, ale przez wiele miesięcy zastanawiał się nad tym, co teraz powiedział.
Właściwi ludzie we właściwym miejscu a może wręcz przeciwnie? Właściwi ludzie, którzy nie dla siebie znaleźli się we właściwym miejscu. Dla siebie podpisali w nim wyrok. Kilka lat względnego spokoju, poczucia sensu, miłości. Tylko po to, żeby skończyło się to jakąś tragedią, ich osobistym dramatem. Może nie tak tragicznym jak tam wtedy, lecz z pewnością trudnym do przetrwania.
- Nie próbuj tak tego tłumaczyć. To nie ma sensu. Liczy się to, że wszystkie tamte obietnice były o dupę potłuc - żyli w kłamstwie, to naprawdę nie było coś, o czym powinni zapominać, bo przecież się starał.
Niewystarczająco.
- Wiesz, że chcę, chcę popłynąć, ale co będzie dalej? Nie mamy już po szesnaście lat. Nie możemy udawać, że to się na nas nie odbije - bycie głosem rozsądku nie było czymś, na co się pisał, ale nie mógł z tego tak łatwo zrezygnować.
Nie, gdy nie umiał się już dłużej zadowolić mrzonkami i półprawdami. Po tym, co teraz padło, powrót do tych tymczasowych ról wydawał się jeszcze bardziej niewłaściwy, bo przecież jasno powiedzieli sobie o tym, czego oboje pragnęli. To nie było płytkie. Bez znaczenia. To nie była chęć odnalezienia kilku chwil przyjemności czy nawet pożegnania się ze sobą nawzajem.
Lgnęli do siebie. Mógł próbować się oszukiwać, ale już zaczęli zbaczać ze wcześniej obranej ścieżki. Wpierw w ogóle tu wracając. Później instynktownie siadając razem na plaży w swoich objęciach. Brodząc w lodowatej wodzie, usprawiedliwiając tamten prysznic koniecznością spłukania z siebie brudu, pomocy sobie nawzajem w zmyciu śladów wydarzeń w jaskini. W rzeczywistości od samego początku chcąc zatopić się w swoich ramionach.
Nawet nie dokończyli tamtego prysznica, nie wzięli wspólnej kąpieli. Pierwszy lepszy pretekst posłużył im w znalezieniu się w łóżku w sposób świadczący o tej głębokiej tęsknocie, nie tylko fizycznej a znacznie głębszej. Pierwszy czy drugi raz. Gdyby nie siła woli, nie pożegnaliby się w drzwiach salonu. Nie spaliby osobno. I nie łudził się - zostaliby tu tak samo jak teraz, tyle tylko, że zapewne w dalszym ciągu zaplątani w pościeli.
Przesuwając wszystko o dzień. Co dzień.
Mieli problem.
- Jeśli go nie wybiorę, przypieczętuję jeszcze gorszy - odparł, mając na myśli ten konkretny los, o którym był święcie przekonany, że by im nie sprzyjał.
Bycie osobno im nie służyło. Bycie razem mogło skończyć się jeszcze większym cierpieniem. I mówiła, że nie mieli na sobie żadnej klątwy? Naprawdę w to wierzyła?
- Nie interesuje cię to, a jednak przez ten cały czas usilnie starałaś się mi tam towarzyszyć - odbił argument Geraldine, nie kryjąc tego, że nie docierały do niego jej słowa.
Nie dostrzegał sensu w tym, w jaki sposób upierała się przy swoich racjach. Nie pierwszy raz nie potrafili znaleźć wspólnego gruntu, ale chyba pierwszy raz naprawdę nie widział możliwości, aby spróbować go z nią odszukać.
To nie tak, że nie chciał. W głębi duszy naprawdę tego pragnął, ale okoliczności całkowicie to wykluczały. I tak jak to już raz powiedział - tym razem nie próbował z nimi walczyć. Już nie.
- Doskonale, że nie uważasz tego za nic złego - przytaknął, lecz bez entuzjazmu. - Za to cały czas mam wrażenie, że próbujesz licytować się ze mną nie tyle, które z nas ma więcej za uszami, co jak bardzo blisko mojego poziomu teraz jesteś. A tutaj nie mogę się z tobą zgodzić. Nie jesteś - nie wiedziała nawet o połowie rzeczy.
Nie przez to, że je przed nią teraz ukrywał. Przez to, że nie było sensu o nich mówić (bo go o nie nie zapytała, całe szczęście). Nie chciał udawać, że wszystko będzie w porządku, gdy oboje odpuszczą i pozwolą sobie na to, aby dać się ponieść.
Szczególnie, że jej kolejne słowa po prostu go zmroziły.
- Grozisz mi? - Spytał zdecydowanie zbyt spokojnie jak na faktyczny wydźwięk tych słów; bez mrugnięcia okiem i bez poruszenia jakimkolwiek mięśniem twarzy, patrząc wprost na Geraldine i wyłącznie bardzo powoli unosząc brwi. - Czy ty mi właśnie grozisz podjęciem jakiejś chujowej, zdecydowanie zbyt ryzykownej decyzji, bo nie chcę dać ci tego, czego ode mnie chcesz? Nawet się nie waż grać tak nisko, Rina. Wybij to sobie z głowy - zacisnąłby wargi, niemal zazgrzytałby zębami, ale tylko kiwnął głową, mrużąc przy tym oczy. - Tak. Dokładnie tak sądzę - z jego słów bił spokój, nienaturalny spokój i opanowanie. - Nie wiem jak ty to sobie technicznie wyobrażasz, ale to najbardziej idiotyczna rzecz, jaką usłyszałem od dłuższego czasu. Znowu się narazisz - nie był kimś kto powinien mówić jej takie rzeczy, ale wciąż zamierzał to robić.
Znał ten temat od podszewki. Znał to z autopsji. Z tego jak to u niego wyglądało. I znał tych wszystkich ludzi. Może nie do końca jej znajomych, jak dostrzegł choćby w przypadku Crowa, ale domyślał się już pokroju tych ludzi, bo przecież znał to środowisko.
I tak. Dokładnie to czuł - że mu teraz groziła, próbując wymusić na nim przytaknięcie. Gdzieś podprogowo roztaczając wizję władowania się w kurewsko głębokie bagno, które byłoby jego winą, bo odmówił jej wsparcia, bo pozwolił na to, żeby szukała go gdziekolwiek indziej.
Wewnątrz czuł się zirytowany do cna. Poruszony I zły. Na zewnątrz? Rozszerzył powieki, kręcąc głową z niedowierzaniem na to, co cisnęło mu się na usta.
- Jeden raz. Jeden raz zademonstruję ci, że to nie ma żadnego sensu - stwierdził z oporem, wypuszczając powietrze przez zaciśnięte wargi. - Ale tylko, jeśli zapewnisz mnie o tym, że nie powtórzysz tego z nikim innym - zamierzał wymusić na niej tę obietnicę.
Szczerą, faktyczną. Jeszcze nie do końca wiedział, w jaki sposób wyegzekwowaną, skoro nie mieli mieć przecież kontaktu, jednak w tej chwili o tym nie myślał. Teraz miał w głowie zupełnie inne myśli.
Chaotyczne i jeśli to tylko było możliwe - jeszcze bardziej poplątane. Było mu gorąco. Od środka poczuł falę gorąca, na zewnątrz odczuwając kłujące zimno, gdy zaczęły docierać do niego słowa Geraldine. Nie potrzebował wiele, aby się aktywować. Nie tak jak powinien, ponownie dziwnie spokojnie, ale w dalszym ciągu w jednej chwili znalazł się tuż przed nią.
- Założyłaś - powtórzył po dziewczynie, nieświadomie ściskając jej kolana, wysunięty do przodu, jakby spodziewał się znaleźć coś w oczach Geraldine, czego nie mógł dostrzec z jakiejkolwiek dalszej odległości.
Ale nic tam nie było. Nic prócz tego absurdu. Słów, które rozumiał i których nie pojmował. Tym mocniej, im dłużej mówiła. Tym bardziej, im bardziej zagłębiała się w swoje podejście do tematu.
Parsknąłby. Wyrzuciłby jej swoje pretensje. Nerwowo i chaotycznie. Prześmiewczo, gniewnie. W każdej innej sytuacji, tylko nie w tej. Czemu? Za cholerę nie wiedział, bo wewnątrz jej słowa wywołały w nim gniew.
Wyciągnął jej fajkę z ust, zaciskając wargi na papierosie, choć niemalże przegryzł go przy tym zębami. Już dawno powinien się aktywować. Dawno powinien wyrzucić z siebie słowa. Zamiast tego, gdy się ponownie odezwał, kolejny raz brzmiał monotonnie, niepokojąco spokojnie.
- Dar... ...kurwa... ...dobry mi, kurwa, dar. Wybitnie przydatny talent. Zajebisty w rujnowaniu życia sobie i swoim bliskim. Szczególnie, gdy rzucają ci przy tym krwią w twarz. A ty za chuja nie wiesz, jakie to będzie mieć konsekwencje. To naprawdę nic takiego. Każdy miewa takie małe talenty - patrzył na nią, raz po raz zaciągając się papierosem, spuszczając wzrok na jej dłonie na jego udach i mrużąc oczy. - Naprawdę ze mną ochujałaś - to nie była obelga, nie był to też komplement.
Sam nie wiedział, jak to powinien kategoryzować, ale myśl o tym, że znowu gdzieś się rozjechali była natrętna i nic nie ułatwiała.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#25
07.01.2025, 23:58  ✶  

- Najwyraźniej stałam się dość mocno przewidywalna. - W tym, że miała co do tego wszystkiego inne zdanie od niego. Stali po dwóch różnych stronach, reprezentowali różne podejścia, nie było możliwości, aby spotkali się w połowie drogi, bo ich zdania różniły się zbyt mocno. Nie miała pojęcia do czego właściwie zaprowadzi ich ta rozmowa, mimo wszystko czuła, że dobrze zrobiła wlewając mu do herbaty tego cudownego eliksiru, który rozplątywał język. Dzięki temu mogła zobaczyć szerszy obraz, dostrzec w jaki sposób on to wszystko widział, tyle, że niestety chyba niezbyt wiele to zmieniało, przynajmniej jak na razie.

Próbowała otworzyć mu oczy, pokazać w jaki sposób nadal na niego spoglądała, tyle, że nie czuła, że ma jakiekolwiek szanse na to, żeby osiągnąć sukces. Ujebał coś sobie i nie mogła nic z tym zrobić, to było trochę niczym starcie tytanów, bo przecież i ona miała podobnie. Każdy z nich próbował przepchnąć swoje racje i to nie wnosiło niczego nowego do ich życia.

- To w jaki sposób to ma szansę zadziałać? - Jeśli nie w ten, to w inny, czyż nie, tylko niech da jej jakąś metodę, a spróbuje się dostosować. Była skłonna nawet nieco zmienić swoje typowe sposoby postępowania. Coraz bardziej jednak czuła, że nie uda jej się w tej rozmowie osiągniąć tego, na czym jej zależało. Za bardzo się w tym wszystkim mijali, mimo wszystko naprawdę nie chciała wierzyć w to, że nie ma dla nich żadnej nadziei.

- Tak, to tylko nas niepotrzebnie niszczyło. - Wcale nie tak łatwo przychodziło jej sięganie do tych naprawdę niskich zagrywek, tyle, że sądziła, iż tak będzie łatwiej. Naprawdę próbowała go nienawidzić, szczególnie w momencie, w którym nie znała powodu przez który zniknął z jej życia. Próbowała się zdystansować, ziała ogniem, który palił, ją i jego, ale to nie było słuszne. Zresztą przez to, co usłyszała w przeciągu tych kilku dni nie zamierzała do tego wracać. Nie chciała, aby traktowali się w ten sposób. Naprawdę mieli wystarczająco gówna na głowie, nie było potrzeby aby dokładali sobie kolejne.

Tyle, że to wcale nie było proste, nie chciała ani obojętności, ani nienawiści, to zupełnie jej nie odpowiadało, a przecież właśnie dochodzili do tego, że niczego więcej nie mogli mieć. Znowu czuła żal, smutek, szkoda jej było, że zmarnowali to wszystko, co kiedyś mieli. Wtedy to było takie proste, przychodziło im samo z siebie, teraz, kiedy zaczęli to analizować pojawiały się komplikacje, o których kiedyś w ogóle nie myśleli. Nie zmienili się, aż tak bardzo, przynajmniej nie jej zdaniem, aby musieć się przejmować tym wszystkim, o czym wspomniał Ambroise, najwyraźniej on jednak miał do tego nieco bardziej sceptyczne nastawienie.

- Sugerujesz, że klątwa tamtego miejsca przeszła na nas, że my razem musimy już zawsze zmierzać ku nieszczęśliwemu zakończeniu? - Może tak było prościej, zrzucić to na jakąś niewidzialną siłę, której istnienia właściwie nie mogli potwierdzić. Tak, to było jakieś rozwiązanie, ale przecież zawsze uważali, że są panami własnego losu, że przeznaczenie można zmienić, a raczej wypracować je sobie samemu. Nie do końca jej to pasowało do jego typowego zachowania. Cóż, może w ten sposób próbował sobie to wszystko tłumaczyć, tyle, że ona właściwie nigdy nie traktowała tego jako przekleństwo, nigdy. Nawet w tych najgorszych chwilach spędzanych w samotności była wdzięczna za to, że miała świadomość, że może być lepiej.

- Były o dupę potłuc, bo postanowiłeś usilnie mnie chronić, nawet poprzez pozostawienie mnie samej sobie. - Czy to też nie była jedna z jego obietnic? Chciał ją chronić i robił to w najgorszy z możliwych sposobów, przez który cała reszta się rozsypała. Jasne, miał wspaniałe intencje, jednak nie wydawało jej się, żeby one miały w ogóle rację bytu. Nie rozmiała tego, że tak usilnie próbował odsunąć ją od tej ciemniejszej strony swojego życia, jakby nie była w stanie jej zaakceptować.

- Nie ma więc potrzeby udawać, że to się na nas nie dobije, zresztą samo to, że teraz tu jesteśmy też na pewno przyniesie jakieś konsekwencje. - Wiedzieli o tym, już zaczęli grzebać w przeszłości, myśleć o przyszłości, o tym jak mogła, ale jak nie miała wyglądać. Rozdrapywali stare rany, dorzucali do tego nowe. To już się działo. Czy tego chciał, czy nie, to zaczęli to robić. Mogli więc po prostu albo już odpuścić, czego chyba nie chcieli robić bo przecież nikt nie zmuszał ich do pozostania w Piaskownicy, albo dać się ponieść jeszcze bardziej, nie myśląc o konsekwencjach. Tak, czy siak to miało zaboleć, po tym wszystkim, co przeżyli tutaj od wczoraj. Łatwo przyszło im wpadnięcie w swoje ramiona, zatracanie się w sobie, zbyt łatwo jak na kogoś kto miał się trzymać od siebie z daleka do końca życia.

- Tak, bo chciałam się w to choć trochę zaangażować, zresztą uważam, że to, że trzymałeś mnie od wszystkiego z daleka niepotrzebnie komplikowało sprawy. - Gdyby od samego początku postawili na pełną szczerość mogliby przygotować zupełnie inną wizję swojego świata. Inaczej dostosować się do panujących realiów, nie miała problemu z tym, aby stać się celem dla kilku, kolejnych osób. Zresztą przecież ona również mogła wiele dać tym osobom, z którymi współpracował, to mogłoby wypalić, gdyby nie trzymał jej tak usilnie od tego wszystkiego z daleka. Teraz jednak mogła tylko gdybać.

- Nie wiem na jakim jesteś poziomie, nie chcę Ci dorównać, czy pokazywać, że jestem równie wysoko, chodzi mi po prostu o to, że ja też nie jestem święta Roise, tyle. Zresztą zdajesz sobie z tego sprawę, naprawdę nie robi to na mnie wrażenia, spotykałam na swej drodze ludzi dużo gorszych od Ciebie, prawdziwych morderców i wiem, że nie jesteś jednym z nich. - Nie zamierzała dłużej z nim o tym dyskutować, bo zupełnie niepotrzebnie przepychali się w tym, kto ich zdaniem był gorszy i wybielali siebie nawzajem, to też nie miało sensu. W ogóle ta dyskusja przestawała mieć jakikolwiek sens, wymieniali się swoimi argumentami, które niczego nie wnosiły do ich sytuacji.

- Nie, nie grożę, to obietnica. Chcę po prostu, żebyś wiedział, że bez względu na Twoją opinię zamierzam zasięgnąć języka. - Tak, nie było to zbyt wysokie zagranie, ale nie miała aktualnie żadnych oporów przed tym, aby dostać to, na czym jej zależało. Mógł sobie uznać to za groźbę, czy za co chciał, nie ukrywała przed nim tego co miała zamiar zrobić, to była właściwie szczerość, a nie groźba. Mógł się zresztą domyślić, że jeśli nie dostanie pomocy od niego, to zacznie szukać gdzieś indziej.

- Taka już jestem co nie? Mam tendencje do niepotrzebnego ryzykowania. - Próbowała zrobić to inaczej, ale nie chciał się w to zaangażować, to niby co innego miała zrobić. Nie chciała być zmuszoną do tego, żeby stać bezczynnie, kiedy różne, dziwne siły o których nie miała pojęcia atakowały niewinnych. Zamierzała pozostawić tę niezdolność za sobą, to miało się nigdy nie powtórzyć. Musiała być silniejsza.

- A co jeśli okaże się, że to ma sens? - Nie byłaby sobą, gdyby nie kwestionowała jego opinii. Nie wiedzieć czemu jak zawsze od razu zakładał, że to on ma rację - zamierzała mu udowodnić, że się mylił. Nie pierwszy raz. - Kolejne obietnice, których mogę nie mieć możliwości spełnić, skąd wiesz, że nie będzie na tyle źle, że faktycznie nie będę zmuszona, aby korzystać tylko i wyłącznie z tych praktyk? To dopiero jest niskie zagranie. - Nie miała zamiaru nigdy więcej obiecywać mu czegoś, czego nie była w stanie spełnić. To też już powinno zostać za nimi. Tym razem sięgała tylko i wyłącznie po szczerość.

- Przepraszam Roise, ale naprawdę nie mam zamiaru wypytywać ludzi o ich ukryte talenty, to może być niegrzeczne. - Nie, żeby kiedykolwiek przejmowała się grzecznością, wiedziała, że to może być jej przewagą, bo nie wszyscy mieli świadomość o tym, że Yaxleyowie potrafią to wyczuć. W przypadku Roisa jednak nie o to chodziło, faktycznie chciała mu po prostu dać przestrzeń i szansę na to, aby sam jej opowiedział o tym talencie, który posiadał. Wierzyła, że ten moment kiedyś, w końcu nadejdzie. No, nie doczekała się, ale to była zupełnie inna sprawa.

- Cóż, wszystko zależy od tego, w jaki sposób to wykorzystasz. Spójrz na taką Brennę Longbottom, ona przecież też jest widmowidzem i skończyła pracując jako brygadzistka, sądzę, że na pewno przydaje się jej to w rozwiązywaniu trudniejszych spraw, nie wygląda też jakby była jakoś mocno nieszczęśliwa z tego powodu. - Nie miała pojęcia, czy przybliżenie mu  sylwetki kogoś innego z tym samym darem może coś zmienić, ale próbowała to ugryźć właśnie w ten sposób.

- Nie każdy, ale naprawdę zdziwiłbyś się ile osób jest naznaczonych. - Klątwy żywiołów, lykanotropia i cała masa innych przypadłości. Naprawdę byłaby w stanie stworzyć całkiem niezłą listę.

- Nie, nie z Tobą, ochujałam jeszcze wcześniej, przy Tobie po prostu nie muszę tego ukrywać. - Z nikim nie była równie szczera, nie czuła, aby w jego obecności cokolwiek ją ograniczało, dlatego sięgała po całą prawdę, po to, co naprawdę kłębiło się w jej głowie. Może nie prezentowało się to najlepiej, ale co z tego?

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#26
08.01.2025, 01:03  ✶  
Tylko z jakiegoś dziwnego powodu nie pozwolił sobie na ironiczne parsknięcie. Mógłby znaleźć naprawdę wiele określeń na to, jaka Geraldine była w jego oczach, ale nigdy nie posunąłby się nawet na krok do tego, aby nazwać ją przewidywalną. Nawet wtedy, kiedy spędzali ze sobą przynajmniej kilka godzin każdego dnia. Nocą czy o poranku.
W żadnym momencie ich życia nie była dla niego całkowicie otwartą księgą. Jasne. Miała swoje nawyki i przez większość czasu był w stanie domyślić się, gdzie powinien postawić granicę. Co mógł zrobić, na co nie należało się decydować. Jakie były konsekwencje pewnych posunięć czy akcji. Czy to dobre, czy złe, bo przecież ich życie nie było wyłącznie drogą przez mękę.
Wbrew pozorom, przez większość czasu było dobrze. Kiedyś był w stanie pokusić się o stwierdzenie, że znacznie lepiej niż w przypadku większości par czy rodzin. Mieli niemalże wszystko. Przeszli przez wiele różnych etapów znajomości, byli dla siebie naprawdę różnymi ludźmi. Od nieprzyjaciół, poprzez współpracowników, przyjaciół (i to najlepszych!) aż do ludzi gotowych spędzić ze sobą resztę życia.
A teraz? Kim teraz dla siebie byli, jeśli nie mogli być sojusznikami? Pytanie, które mu zadała było trudne. Nie to, że nigdy się nad tym nie zastanawiał. Wielokrotnie o tym myślał, ale chyba nie był w stanie dać jej jasnej odpowiedzi. A przynajmniej nie jaśniejszej od tej, która opuściła jego usta.
- Nie wiem - opuścił wzrok, odrywając spojrzenie od sufitu i przenosząc je na Yaxleyównę. - Odnoszę wrażenie, że zniszczenie tak czy siak jest wpisane w to, co mamy - tyle tylko, że istniały różne rodzaje pożogi, prawda?
Mogli niszczyć się słowami. Przy pomocy gestów i dystansu. Poprzez niewłaściwe posunięcia. Łudzenie się, że mają jakąkolwiek szansę. Dawanie sobie nadziei tylko po to, aby ją odebrać...
...ale też poprzez lgnięcie ku sobie wbrew wszystkiemu. Nie patrząc na konsekwencje. Godząc się na ten wyrok, jaki miał nadejść. Wyrywając przyszłości dla kilku chwil teraźniejszość. Psychicznie będąc tuż obok siebie. Do czasu aż ktoś by im to odebrał.
Nie myliła się. W końcu go znała. Wiedziała, że zawsze wybierał branie odpowiedzialności w swoje ręce. Nie pozostawiał wiele przypadkowi. Był w stanie tłuc się z losem. Walczyć z jego przeciwnościami. Tyle tylko, że nie wtedy, kiedy na szali stawiał własną egoistyczną potrzebę znalezienia się znowu w tamtym ciepłym majowym dniu w sześćdziesiątym szóstym. Na drugiej szali stawiając dobro i życie ukochanej kobiety.
Tutaj kapitulował. Tu usiłował być mądrzejszy. Dojrzały.
- Tak. Dokładnie to sugeruję. Nie miałem okazji tego zweryfikować. Do tego potrzebowalibyśmy być we dwoje. Ale tak. Nie mów mi, że nic w tym nie ma - stwierdził bez zawahania, obdarzając ją spojrzeniem.
Tak. Nie bez przyczyny sugerował jej klątwę. Nie musiał chyba mówić, że próbował tego dowieść, prawda? Jego słowa świadczyły same za siebie. Kiedy doszedł do takiego a nie innego wniosku, nie byli już razem. Odsunął się, chcąc zapobiec kolejnym kosztom, jakie już wtedy przecież przez niego ponosiła.
- Wciąż uważam to za najsłuszniejszą decyzję - odparł mimo woli.
Nawet, jeśli te półtora roku cholernie ich bolało. Nawet, jeśli przez to cierpiał. Przynajmniej mogli teraz rozmawiać. Osiągnął przynajmniej połowiczny sukces. A środki uświęcały cel.
- Nie zginiesz przez to, że spędzimy razem kilka dni na odludziu. Będzie nam trudno wrócić każde do siebie, ale konsekwencje nie będą ostateczne - odpowiedział, poniekąd nie negując tego, że mieli je ponieść, ale doskonale wiedząc, czego się spodziewać.
A przynajmniej tak mu się wydawało. Myślał o kolejnych trudnych tygodniach. Potrzebie bliskości, tęsknocie, długich i samotnych nocach. Wspomnieniach tych chwil raz po raz uderzających o wnętrze czaszki. Krwawiących ranach, rozdrapanych i jątrzących się, ropiejących i palących żywym ogniem, ale to nie było najgorsze, co mogło ich czekać.
Nie mieli tu osiągnąć konsensusu. Przynajmniej nie w takiej formie, w jakiej rozmawiali w tej chwili. Tu byli w impasie. Jedno bardziej uparte od drugiego. A szczerość, choć powinna być ich sojuszniczką, nie przynosiła im odkupienia.
- Uważaj sobie co chcesz. Już kiedyś rozmawialiśmy na temat łączenia naszych interesów - przypomniał tamten moment, gdy naprawdę był skłonny rozważyć tę opcję. - I nawet teraz, po tylu latach, cieszę się, że tego nie zrobiłem. Tym bardziej, że możesz mówić co chcesz, Bruyère, ale dopóki mi w tym nie towarzyszysz, nie masz bladego pojęcia o tym, o czym mówisz. Patrzysz na mnie przez pryzmat kogoś, kim chciałbym być, ale nie jestem. Naprawdę nic mi nie ułatwiasz - mógłby na nią krzyczeć, ale po co?
W tym momencie wydawało mu się to całkowicie niepotrzebne. Zbędne. Nic by nie zmieniło, bo problem nie tkwił w czymś, co mogliby rozwiązać powtórką z zeszłego wieczoru. Usrała się, widział to aż za dobrze. Do tego stopnia, że zaczęła grozić mu czymś, co sprawiło, że miał ochotę walić głową o blat stołu.
- Nie okaże się, że to ma sens - odpowiedział z niczym niezmąconą pewnością siebie, mimo wszystko kilka sekund później odpowiadając na pytanie oraz kolejne słowa, które padły z ust dziewczyny. - Przede wszystkim nie mówię o nie korzystaniu z tych metod. Tylko o pójściu do kogoś innego, żeby uparcie w to brnąć, nawet jeśli udowodnię ci, że to nie ma sensu. Jeśli mi tego nie obiecasz, nie mamy o czym rozmawiać. Ale jeśli jakimś cudem gdzieś po drodze dojdziemy do wniosku, że powinnaś wiedzieć więcej to ci to pokażę. Na moich zasadach. Z moimi regułami - nie pytał czy to dla niej jasne.
Już i tak powiedział więcej, kapitulując mocniej niż zamierzał to kiedykolwiek robić. Mogła to przyjąć lub też odrzucić. W tym momencie nie był w stanie odczytać jej myśli, nawet jeśli przez cały czas spoglądał w te błękitne oczy, poszukując tam odpowiedzi na wszystkie niewypowiedziane pytania i wątpliwości.
A potem...
...trudno byłoby powiedzieć, że przegięła. Prawdę mówiąc nie miał na to kompletnie żadnego określenia, nawet nie wiedząc, w jaki sposób mógłby skomentować te jej rewelacje. Jeśli nie kolejnym rozszerzeniem oczu i mocniejszym zaciśnięciem dłoni na kolanach Yaxleyówny.
A ona mówiła.
Kontynuowała tym tonem, który brzmiał dla niego coraz bardziej absurdalnie spokojnie. Dokładnie tak samo jak słowa.
- Od kiedy przejmujesz się tym, co jest grzeczne? - Tylko to był w stanie z siebie wydusić, szczególnie po tych kolejnych, także nie do końca mieszczących mu się w głowie słowach.
Brenna Longbottom? Ta Brenna Longbottom? Widmowidzem?
- No, kurwa, tak. Od teraz oceniamy wszystko przez pryzmat zachowania jednej małolaty z jebanego Ministerstwa - skwitował bez wahania, bo choć względnie lubił Longbottomównę, darząc ją raczej neutralnymi uczuciami, słowa Riny były dla niego naprawdę godne dużo bardziej gwałtownej reakcji.
Tyle tylko, że z jakiegoś powodu najmocniejszym, na co się zdobył było odebranie jej papierosa i zaciąganie się nim raz po raz, zajmując usta, żeby nie wybuchnąć. Czy to desperackim, wariackim śmiechem, czy to wściekłością. Na nią, na siebie, na świat dookoła. Na Brennę Longbottom przy okazji też.
- Doskonale wiesz, że nie o tym mówię - odpowiedział powoli, obracając papierosa w palcach i posyłając Geraldine karcące spojrzenie. - Nie mam na myśli tego, co ogólnie robisz. Chodzi mi tylko i wyłącznie o twój upór względem - jego wzrok automatycznie przeniósł się na dłonie dziewczyny oparte na jego udach - tego - zakończył powoli, wcale nie próbując kryć tego, co było w tym momencie nawet bardziej niż jasne, przynajmniej dla niego.
Tak jak i on w dalszym ciągu trzymał jedną dłoń na kolanie Geraldine, tak i ona znajdowała się stanowczo zbyt blisko niego. Rozmawiali o tych wszystkich trudnych, poważnych tematach. Używali gorzkich, ciężkich słów. A jednak, nawet gdy znajdowali się po przeciwnych stronach barykady, patrząc na siebie z niedowierzaniem, wciąż nie stronili od dotyku.
W dalszym ciągu pierwszą rzeczą, jaką uczynił tuż po tym, gdy wstał z krzesła, było ponowne zajęcie miejsca. Tyle tylko, że na przeciwko Yaxleyówny. Tyle tylko, że całkowicie ją osaczając. Dokładnie tak jak czuł, że ona osaczała jego w każdym słowie, które opuszczało jej usta. I choć teraz oboje zamilkli na kilka naprawdę długich sekund, wcale nie myślał się od niej odsunąć.
Zamiast tego odchylił głowę w tył, wyginając się na krześle i próbując...
...sam nie wiedział, co usiłował tym zrobić, ale wcale nie było mu łatwiej. Tak jak to też stwierdził - nie chodziło mu o to, jak bardzo była ochujała zanim się ze sobą zeszli. Nie chciał wiedzieć jak bardzo ochujała, gdy się rozstali, bo podświadomie zdawał sobie sprawę, że byli zbyt podobni do siebie, żeby nie mógł się tego domyślać.
Chodziło mu tylko i wyłącznie o ten moment teraz. O słowa, które zawisły między nimi. O świadomość tego, że ochujała, bo nadal tu była. Tuż obok. Nie zabrała się i nie wyszła. Nie pokłócili się, choć poprzedni wieczór świadczył o tym, że powinni.
- Chyba muszę się przewietrzyć - stwierdził powoli, powracając do wcześniejszej pozycji, ale jednocześnie sięgając, aby zgasić papierosa w popielniczce. - Tak właściwie to chyba potrzebuję stąd wyjść - to mówiąc, bez dalszego zastanowienia podniósł się z miejsca.
O dziwo bez wahania wyciągając przy tym dłoń ku Geraldine.
- Idziesz? - Spytał, mierząc ją przygaszonym, nie do końca świadomym spojrzeniem.
Cokolwiek go opętało, chyba zaczęło gasnąć a on czuł się jednocześnie rozpalony, lepki i przejmująco zimny. Wkurwiony i ociężały. Sam nie wiedział, co było najprawdziwsze. Wiedział jednak, że potrzebował wyjść na zewnątrz.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#27
10.01.2025, 00:38  ✶  

Miała wrażenie, że było wręcz przeciwnie. Roise potrafił z niej czytać, jak nikt inny. Wydawało jej się, że umiał przewidzieć wszystko, co chciała zrobić, że bez mniejszego problemu czytał w jej myślach. Nie zawsze to było wygodne, wręcz przeciwnie, nie była w stanie też ukryć przed nim swoich uczuć. Widział wszystko, jakby nie była w stanie niczego przed nim ukryć.

To mogło być sporą zaletą, bo dzięki temu wiedzieli, jak ze sobą rozmawiać, w jaki sposób trwać obok siebie, aby nie przynosiło to żadnych komplikacji. To im się udawało, w końcu przeżyli razem te pięć lat, bez żadnych, jakichś większych nieporozumień. Jasne, zdarzało im się kłócić, bo przecież bez tego nie dało się żyć, jednak nigdy to nie były jakieś wielkie dramaty, no, może poza kilkoma spontanicznymi sytuacjami, które wcale nie były jakąś wielką liczbą, jak na to ile lat spędzili u swojego boku.

Dobrze im było razem, zresztą to też tutaj padło, więc nie do końca wiedziała dlaczego mieliby znowu trzymać się od siebie z daleka. Mieli bardzo różne zdanie na ten temat i nie spodziewała się, że to się zmieni. Z ich charakterami było to niemożliwe, zresztą nie sądziła, że w tej sytuacji którekolwiek będzie chciało ustąpić, to nie był problem na poziomie tego, co powinni zjeść na obiad.

- Zniszczenie może przynieść coś dobrego, nowy początek? - Znowu próbowała brać go pod włos. Nie poddawała się, nadal usilnie starała się przepchnąć swoją opinię. Nie chciała patrzeć pesymistycznie w przyszłość, nie była na to teraz gotowa. Pewnie tak się stanie, gdy w końcu zdecydują się opuścić Piaskownicę, ale nie chciała robić tego już teraz.

Rozmowy, które tutaj przeprowadzali nie należały do prostych, były pełne bólu i smutku, a nie chciała w ten sposób spędzić tego czasu, który udało im się dla siebie wyszarpać. Zupełnie naturalnie i spontanicznie, z jakiegoś powodu przecież znaleźli się wczoraj na plaży wtuleni w swoje ramiona. Wrócili do tego, co kiedyś mieli. To nie stało się przypadkiem, nie chciała w to uwierzyć. Postąpili w sposób, który wydawał się właściwy i musiało sie to stać z jakiejś przyczyny.

- Mam Ci pomóc to zweryfikować? - Pamiętała dokładnie jak skończyło się to ostatnim razem. Była gotowa mu w tym pomóc, byleby tylko udowodnić mu, że nie zostali przeklęci. Bardzo nie chciała w to uwierzyć.

- Najsłuszniejsze opcje nie zawsze są najlepszymi. - Tak, jasne. Rozumiała do czego zmierzał. Mógł zniknąć, zaszyć się na końcu świata, nie zmieniało to jednak tego, że tak, czy srak, by za nim tęskniła. Nie pozbyła by się tego poczucia straty ze swojego serca, to by nic nie dało, przynajmniej nie jej. Nadal zastanawiałaby się nad tym jak się miewa, czy wszystko u niego w porządku, czy jest szczęśliwy. W ogóle wiec nie brała tej opcji pod uwagę, chociaż przecież Ambroise był wolnym człowiekiem i mógł robić, co mu się żywnie podobało. Nie byli już razem, nie miała żadnej siły sprawczej.

- Jeśli w ten sposób na to patrzysz, to masz rację. - Skończy ewentualnie ze złamanym sercem, które będzie musiała ponownie jakoś poskładać. Tylko, czy to faktycznie było lepsze od śmierci? Ona przynajmniej przychodziła szybko i nie przynosiła długotrwałego bólu, nie była więc taka pewna, że to była najlepsza opcja.

- Tak, pamiętam, to nie ma racji bytu, jak mniemam nic się nie zmieniło. - Ciągle odsuwał ją od tego bo uważał, że dzięki temu będzie bezpieczniejsza. Niby rozumiała jego pobudki, ale nie do końca je akceptowała. Może gdyby sama nie była zamieszana w szemrane sprawy łatwiej by jej to przychodziło, ale nie była laikiem, wiedziała z czym się to je. Była gotowa dla takiego poświęcenia, zresztą, nie uważała, że musiałaby cokolwiek poświęcać. Ryzyko było wpisane w jej zawód, była na nie gotowa, to nie było dla niej niczym nowym.

- Nikt nie mówił, że będzie łatwo. - Może to nawet i lepiej. Nie siedziała teraz przy nim po to, aby mu cokolwiek ułatwić, wręcz przeciwnie, chciała dotrzeć głębiej, spowodować, żeby przemyślał sprawę jeszcze raz. Nie była w niego ślepo zapatrzona, nie wybielała go. Nie robiło na niej wrażenia to, jak opowiadał jakim to nie był plugawym człowiekiem.

- Niech Ci będzie. Możemy przystać na taką obietnicę. - Cóż, miała ona jakiś sens, chyba? Tak jej się wydawało. Zamierzała mu udowodnić, że nie jest to tylko jej chwilowa zachcianka, że faktycznie potrzebuje nieco podszkolić się w tych nie do końca mile widzianych dziedzinach magii. Nie miała pojęcia do jakich wniosków dojdą w trakcie, ale zależało jej na tym. Nikomu nie ufała tak jak jemu, zawsze chciała, aby to Ambroise wprowadził ją w ten świat. Z nim wszystko było prostsze.

- Od zawsze, kiedy dotyczy to takich sfer. - Nie chciała być odbierana jako ktoś wścibski, nie lubiła mówić o tym, że wie rzeczy, które powinny być tajemnicą. Nie widziała w tym niczego dobrego. Ludzie mogli przestać jej ufać, albo chcieć się jej pozbyć przez to, że była w stanie wyczuć pewne rzeczy. W końcu to się czasem łączyło z sekretami rodzinnymi, córka półwila, nie mogła mieć czystokrwistej matki, złoty chłopiec okazywał się zostać ugryziony kiedyś przez wilkołaka, panna z dobrego domu naznaczona klątwą żywiołów. Jasne, nie powinna wrzucać Ambroisa do tego samego worka, bo nie byli sobie obcy, ale jakoś tak nie złożyło się nigdy, aby poruszyła z nim ten temat.

- Po prostu chciałam Ci pokazać, że z tym da się żyć, to nie jest coś, co musi skazać Cię na potępienie. - Dlatego sięgnęła po całkiem bliski przykład, który działał, zdecydowanie działał, Brenna przecież radziła sobie ze wszystkim całkiem nieźle, nie wyglądało na to, aby ta umiejętność miała ogromny wpływ na jej życie.

- Cóż, to nie jest nic nowego, chociaż może, względem tego zamierzam być jeszcze bardziej uparta niż zwykle. - Tak, zamierzała mu dać znać, że nie odpuści. Nie tym razem, nie popełni znowu tego samego błędu, bo była pilną uczennicą, nie miała w zwyczaju ich powtarzać. Analizowała bardzo dokładnie lekcje, które dawało jej życie, musiał się z tym pogodzić, jasne nic nie musiał, ale ona również.

Podniósł się z miejsca. Miała obawy, że znowu wyjdzie stąd sam, zostawi ją w tej kuchni, tak jak zrobił to rano. Wiedziała, że był na skraju, zawsze gdy wypełniały go intensywne emocje reagował w ten sposób. Wychodził. Szedł się przewietrzyć, aby nie wypowiedzieli w swoim kierunku słów, które mogliby żałować. To było całkiem rozsądnym rozwiązaniem, dzięki temu dużo łatwiej było łagodzić ich kłótnie.

Tym razem jednak wyciągnął dłoń w jej kierunku, chciał, aby poszła z nim. To było dziwne, nowe, ale nie zamierzała odrzucać tej poropozycji, wyciągnęła rękę, aby go złapać.

Wyszli więc razem, przewietrzenie się powinno pomóc nieco uspokoić emocje, które zaczynały przejmować nad nimi władzę.



Koniec sesji
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (16445), Ambroise Greengrass (19954)


Strony (3): « Wstecz 1 2 3


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa