W dalszym ciągu nie zamierzał komentować wydarzeń sprzed chwili. Wystarczyło mu krótkie potwierdzenie ze strony Heather, że wszystko było już względnie pod kontrolą. Nie potrzebował wdawać się w głębszą analizę sytuacji, która nie miała bezpośredniego związku z tym, z czym pomagał rudej. Nie czuł takiej potrzeby.
Nie mówiąc o tym, że w tym momencie nie było na to również czasu. Potrzebował zrobić swoje i zniknąć tak sprawnie jak pojawił się obok Wood. Nie pytał o narzeczonego, o to, kim był ani o to, kogo zamierzała wezwać dziewczyna. Nie zamierzał.
Darował sobie także komentarz o tym, że w istocie w ogóle się nie przejmuje. Zamiast tego drugi raz sprawdził stabilność usztywnienia. Tym razem fizycznie, nie tylko wizualnie. Bez słowa.
Ruchy miał wypracowane, powtarzalne. Praktycznie jak każde działanie, które wykonywał setki razy w warunkach polowych podczas swoich nieoficjalnych zleceń albo przy pracy dla pogotowia magicznego we wcale nie tak odległej przeszłości.
Zanim wrócił do pełnej pozycji pionowej, wstając z klęczek, usłyszał ledwo słyszalny chlupoczący dźwięk kroków zbliżających się zdecydowanym rytmem. Wyczuł obecność drugiej czarownicy zanim jeszcze ją zobaczył. W takich warunkach należało utrzymywać czujność. Obrócił głowę przez ramię, spoglądając w górę.
Brenna Longbottom. Rozpoznał ją od razu. Bez słowa skinął głową w kierunku nadchodzącej dziewczyny. Tyle wystarczyło.
Wiedział, że przychodzi po Heather. Wiedział, że przejmie kontrolę, więc on może się wycofać. Spojrzał na nią jedynie przez ułamek sekundy. Nie było potrzeby, by przeciągać kontakt wzrokowy.
Ostrożnie, niemal niezauważalnie zabrał rękę z nogi Wood. Jeszcze chwilę wcześniej stabilizował ją, żeby nie dopuścić do niekontrolowanego drgnięcia ciała, ale teraz nie musiał już tego robić. Wstał. Powoli podniósł się na nogi, starając się ignorować ciężar przemoczonego płaszcza.
Nie zamierzał słuchać rozmowy między dziewczynami, jeśli jakaś miałaby się wywiązać. Nie dlatego, że nie mógł, ale dlatego, że nie było to istotne z punktu widzenia Greengrassa. Nie był plotkarą, nie wnikał w cudze dyskusje, jeśli nie miał takiej potrzeby. Wymiana słów nie dotyczyła go bezpośrednio, a więc przestała być dla niego interesująca w momencie, w którym zrozumiał, że to Brenna przejęła odpowiedzialność za dalsze losy Heather. Zresztą, gdyby coś było nie tak, powiedziałyby mu. A nawet, gdyby nie... ...cóż. On zrobił swoje.
Dopiero, kiedy starsza dziewczyna zwróciła się do niego z podziękowaniami, oderwał wzrok od ulicy, na którą przeniósł spojrzenie, ustalając w myślach dalszy przebieg trasy. Znów kiwnął głową. Lakonicznie. Bezgłośnie. Nie był gadułą, poza tym dziękowanie nie zmieniało obrażeń ani nie skracało czasu regeneracji. Było nieistotne, nawet jeśli powinno być miłe.
Nie zamierzał posługiwać się żadnymi mądrościami ani pozwalać sobie na przesadnie kulturalne teksty typu: nie ma sprawy, niezmiernie cieszę się, że mogłem pomóc, polecam się na przyszłość lub cała przyjemność po mojej stronie, bowiem... ...no cóż, to chyba było dosyć jasne, czemu to sobie darował, czyż nie? Sprawa zdecydowanie była, nie cieszył się z możliwości pomocy, wolał nie powtarzać podobnych interwencji w przyszłości ani nie odczuwał przyjemności z bycia skrajnie przemoczonym ratownikiem. Po prostu załatwił swoją powinność a teraz mógł już ruszyć dalej.
Najpewniej nie od razu do Munga, nawet jeśli w dalszym ciągu zamierzał dostać się tam w miarę możliwości w tempie ekspresowym. Mimo to, nie miał zbyt wielu złudzeń. To miała być długa trasa, jeszcze dłuższa noc.
Kamienica obok nich została ugaszona, ale ogień wciąż szalał po drugiej stronie ulicy. Moment później dach budynku po drugiej stronie zawalił się z głośnym tąpnięciem. Krótki, nagle urwany krzyk dochodzący z jednego z wyższych pięter pobliskiego domu zasugerował, że ktoś nie zdążył ewakuować się na czas. Potem zapadła cisza.
W tym miejscu chyba jeszcze nigdy nie brzmiała tak przytłaczająco. Noc nadal zbierała swoje żniwo. Sytuacja w Mungu zdecydowanie miała być krytyczna. Musiał stąd ruszyć, iść dalej.
Był cały przemoczony, jakby ktoś oblał go wiadrem wody. Ba, może nawet kilkoma wiadrami. Jego płaszcz prawie parował od wilgoci, spodnie kleiły mu się do ud, ale nie okazywał żadnego dyskomfortu. Jego ciało nie było ważne, dopóki działało. Tego uczono go przez całe lata i to właśnie robił teraz. Z pełną precyzją skupiał się na działaniu. Bez emocji, bez myślenia o sobie, dopóki nie musiał oceniać tego, czy interweniując sam nie narazi się na śmierć i nie będzie potrzebować pomocy.
Gdy odezwał się po raz pierwszy od przybycia drugiej osoby, miał głęboki, lekko zachrypnięty głos. Nie z powodu zmęczenia, tylko od pyłu, który zalegał w powietrzu od kilku godzin.
- Eliksir przeciwbólowy zacznie tracić skuteczność za mniej więcej trzydzieści minut - powiedział tonem informacyjnym, nie patrząc już na rudą, tylko na Longbottomównę.
Zdecydowanie nie zamierzał poprzestać na wcześniejszym jednokrotnym poinformowaniu o tym Wood. Jakoś nie wydawało mu się, by ktoś taki jak Heather mógł całkowicie poważnie podejść do sprawy. Niby nie była to jego sprawa, ale wolał zrzucić z siebie również tę część odpowiedzialności. Teraz obie zainteresowane wiedziały, kiedy mniej więcej powinny spodziewać się nawrotu bólu.
Sięgnął do torby stojącej na murku. Otworzył ją jednym ruchem, bez szarpnięć. Wewnątrz każdy element miał swoje miejsce. Fiolek nie mieszał nigdy losowo. To byłby błąd. Poza tym wszystkie były podpisane, miały też daty ważności.
Wyjął kolejną, identyczną jak ta, której zawartość wcześniej wypiła Heather. Podał ją Brennie, trzymając szkło tak, żeby dziewczyna mogła łatwo przejąć fiolkę bez ryzyka jej upuszczenia.
- W razie czego - dodał z wyciągniętą ręką, oczekując odebrania fiolki, ale nie patrzył już na Longbottomównę, tylko wolną ręką zajął się sprawdzaniem reszty zapięć w torbie.
Przez sekundę zawahał się, jakby analizował jeszcze jedną możliwość. Nie interesowały go relacje między towarzyszkami. Nie próbował ocenić, co je łączy. Wiedział tylko, że noga pacjentki została usztywniona i ustabilizowana, funkcje życiowe rudej były stabilne, eliksir zadziałał zgodnie z oczekiwaniami a opiekę przejęła kompetentna osoba. Dla niego to oznaczało zamknięcie sprawy.
Tak właściwie, nie musiał dodawać nic więcej. Teoretycznie mógł już oddalić się w kierunku Munga. Jednak coś go tknęło. Nie ufał stabilności sytuacji w promieniu dwóch przecznic. Ta fiolka była zabezpieczeniem dobra pacjentki, koniecznością, nie uprzejmością. Tak samo jak następny komentarz.
- W okolicy antykwariatu, niedaleko apteki, jakieś siedem minut temu, wpadłem na grupę podpalaczy - zwrócił się do Brenny, posyłając jej przelotne spojrzenie i poprawiając chustę na twarzy. - Nie Śmierciożercy. Naśladowcy. Agresywni. Ośmiu, może dziesięciu. Ubrani w ciemne szaty, bez masek. Uzbrojeni w różdżki i w butelki. Rzucają się do wszystkich - słowo naśladowcy wypowiedział z wyraźną niechęcią, jakby określenie to uznawał za zbyt łaskawe.
A jednak nie zamierzał odsłaniać się ze swoimi przekonaniami. Nie dodał nic więcej. Ani jawnego ostrzeżenia, ani przestrogi. Nie patrzył, czy Brenna przyjęła informację z powagą. Nie miał takiego zwyczaju. Ludzie odpowiedzialni słuchali. Ci, którzy nie słuchali, robili to zgodnie z własnym życzeniem. Przekazał informację, dalej nie był to już jego problem.
Zapiął torbę do końca, po czym przerzucił pasek przez ramię. Zerknął jeszcze raz na Heather. Kontrolnie, sprawdzając tylko, czy nie pojawiły się nowe objawy: zasłabnięcie, przyspieszony oddech, skurcze mięśni, oznaki reakcji alergicznej. Nic takiego. Była stabilna.
Słyszał, że Brenna coś mówiła, że rudowłosa odpowiedziała, ale ich lakoniczna rozmowa biegła obok niego. W dalszym ciągu traktował ją raczej jak dźwięki dochodzące zza zamkniętych drzwi, których nie zamierzał otwierać. Nie należała do jego zakresu obowiązków, nic nie wnosiła do jego życia.
Nie zapytał, czy dadzą sobie radę. Po prostu odszedł. Nie żegnał się. Odwrócił się od nich bez słowa, kiedy uznał, że przekazał wszystko, co należało powiedzieć. Dla niego rozmowa była skończona.
Ruszył przed siebie. Szybko, zdecydowanie, z typową dla siebie ostrością zdecydowanych ruchów, nawet jeśli z lekkim utykaniem od zmęczenia wysiłkowego. Przemoczone buty chlupotały cicho przy każdym kroku, ale nie zwracał na to uwagi. Miał swoje zadania. Miał swoją torbę. Za to zdecydowanie nie miał czasu.
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down