08.06.2025, 20:33 ✶
Już od kilku dobrych godzin Robert starał się ogarniać chaos w atrium Ministerstwa Magii. Piętra były zabezpieczone, a co jakiś czas dostawał meldunki o tym, że teren był czysty. Nie dochodziło do aktów dywersji, a akta wydawały się całkiem nieźle chronione. Nie znaczyło to, że nie trzeba było uważać. Śmierciożercy to byli sprytni dranie i mogli w każdej chwili zaatakować. Podwójne straże przy budkach telefonicznych na razie ich odstraszały, ale Robert zdawał sobie sprawę z tego, jak dynamiczna była sytuacja. Szczególnie, że ludzi przybywało, a nawet prowizoryczne punkty kontroli nie zawsze zapewniały pełne bezpieczeństwo, że nie wedrze się do środka żaden niepożądany gość. Udało się jednak zmobilizować pracowników, by zapewnili ludziom ciepłą, słodzoną herbatę. Organizacja posiłków w tak zamkniętych warunkach była zdecydowanie cięższa niż przyniesienie kociołków na napoje. Nikt przecież nie przynosił do pracy składników kulinarnych, szczególnie na taką skalę. Robert poprzysiągł sobie, że wniesie projekt powstania czegoś, co by chociaż przypominało porządną ministerialną stołówkę, by już do takich sytuacji nie dochodziło.
Jak zostawało się samozwańczym liderem, nowe sprawy wciąż napływały. Raz była to kwestia tego, czy pierwszeństwo powinny mieć matki z dziećmi, ranni, czy może ranne matki z dziećmi, czy matki z rannymi dziećmi. Robert ustalił, że pomoc poszkodowanym była najwyższym priorytetem, a zwyczajni cywile musieli niestety czekać w chronionej przez funkcjonariuszy kolejce. Sprawdzanie każdego na wejściu wymagało tego poświęcenia. Rozsądzanie rzeczy tak trudnych było ciężką dolą sędziego, a tego typu wybory nie były mu bynajmniej obce. Poza tym, wciąż zdawał sobie sprawę, że pod jego okiem wykwitł fioletowy ślad po ataku mugolaka. Ludzie rzadko o to pytali. Więcej: przez to, że on sam był poszkodowany, jeszcze bardziej budził ich zaufanie. Niesamowita sprawa, ludzka psychika w kryzysie. Potrafiła zaskakiwać nawet najbardziej obyte towarzysko osoby, takie jak właśnie Crouch. Wiele osób miało pamiętać jego twarz jako oblicze tego, który zadbał o nich i o ich rodziny, zapewnił ludziom schronienie, picie, ciepło i opatrunki. Nie robił tego oczywiście sam. Galinda Sallow stała się dla niego swego rodzaju główną współpracownicą, która ogarniała rzeczy bardziej oddolne.
Najgorsze, że Robert wciąż nie miał pojęcia, gdzie była Samantha. Może zmyła się z pracy, zanim to wszystko się zaczęło? Wyszła gdzieś w przerwie i zdarzenia spalonej nocy ją zatrzymały? Z Jenkins też nie było kontaktu, a Crouch coraz bardziej myślał o tym, jak bardzo jej kariera polityczna miała się po tym wszystkim zawalić. Eugenia opuściła swych ludzi w potrzebie, zostawiła ich na placu boju. Nie dało się już czegoś takiego odratować, tak jednym błędem zakopywało się własną polityczną karierę. Ktoś musiał w tym momencie zrobić to, co by czynił dobry minister. Szkoda tylko, że nie dało się zebrać porządnego sztabu kryzysowego. Robert wyraźnie widział, że Ministerstwo było kompletnie niegotowe na tę sytuację. Wszystkie ważne, decyzyjne osoby się zmyły lub nie dało się ich znaleźć. Każdy poszedł ratować własny dobytek, mając w głęboko dupie stabilność państwa.
— Robercie, ludzie mówią, że sytuacja na zewnątrz jest coraz gorsza. Mówią o zamieszkach — powiedziała mu Galinda, idąc za nim pomiędzy zgromadzonymi. — Co mamy robić z ludźmi, którzy wychodzą?
Robert westchnął ciężko. Dałby całą swoją fortunę za chwilę odpoczynku, choć ciągle napływające nowe problemy wcale go nie przytłaczały. To była zwykła, fizyczna zwałka. Może powinien wziąć skądś kawę? A raczej posłać jednego z biegających dookoła urzędników po filiżankę czarnego jak noc niemagicznego eliksiru energii.
— Ostrzegajcie ich, jak możecie, ale nie trzymajmy ich tu siłą. To nie kwarantanna — odrzekł spokojnie. — Oczywiście nie licząc BUM-u. Ale oni słuchają się Bonesa, a on wie, że potrzebni są też tutaj. Byle ci, których już tu mamy, nie uciekali.
Galinda pokiwała głową, po czym ruszyła do swoich obowiązków.
Nagle Robert poczuł gwałtowne ukłucie w skroni. Takie, jakby ktoś wwiercał mu jakiś gwóźdź prosto w czaszkę. Kiedy ostatnio coś pił? Zapewnił ludziom herbatkę, ale zapomniał o kubku dla siebie. A przy takim wysiłku trzeba było pić. Był to truizm, a jednak Robertowi w tym całym zamieszaniu wypadł z głowy. Dlatego uznał, że pora podejść do stolika z herbatą. Zasłużył też na to, by ominąć kolejkę. Dlatego, kiedy znalazł się przed stolikiem zwrócił się do kobiety, która była pierwsza. Też wyglądała na sponiewieraną, ale miała w sobie coś dziwnie znajomego.
— Czy zrobi pani ogromną różnicę, jeśli wezmę herbatę przed panią? — zapytał nawet po dżentelmeńsku. Obdarował ładną kobietę łagodnym, proszącym uśmiechem. — Zarządzam tu od kilku godzin i jak się odwodnię, istnieje ryzyko, że Ministerstwo Magii upadnie — jego ton był żartobliwy, choć nie wiedział, czy aby nie mówił prawdy.
Przewaga: kokieteria (na czarujący uśmiech), dowodzenie (zarządzam ludźmi).
Jak zostawało się samozwańczym liderem, nowe sprawy wciąż napływały. Raz była to kwestia tego, czy pierwszeństwo powinny mieć matki z dziećmi, ranni, czy może ranne matki z dziećmi, czy matki z rannymi dziećmi. Robert ustalił, że pomoc poszkodowanym była najwyższym priorytetem, a zwyczajni cywile musieli niestety czekać w chronionej przez funkcjonariuszy kolejce. Sprawdzanie każdego na wejściu wymagało tego poświęcenia. Rozsądzanie rzeczy tak trudnych było ciężką dolą sędziego, a tego typu wybory nie były mu bynajmniej obce. Poza tym, wciąż zdawał sobie sprawę, że pod jego okiem wykwitł fioletowy ślad po ataku mugolaka. Ludzie rzadko o to pytali. Więcej: przez to, że on sam był poszkodowany, jeszcze bardziej budził ich zaufanie. Niesamowita sprawa, ludzka psychika w kryzysie. Potrafiła zaskakiwać nawet najbardziej obyte towarzysko osoby, takie jak właśnie Crouch. Wiele osób miało pamiętać jego twarz jako oblicze tego, który zadbał o nich i o ich rodziny, zapewnił ludziom schronienie, picie, ciepło i opatrunki. Nie robił tego oczywiście sam. Galinda Sallow stała się dla niego swego rodzaju główną współpracownicą, która ogarniała rzeczy bardziej oddolne.
Najgorsze, że Robert wciąż nie miał pojęcia, gdzie była Samantha. Może zmyła się z pracy, zanim to wszystko się zaczęło? Wyszła gdzieś w przerwie i zdarzenia spalonej nocy ją zatrzymały? Z Jenkins też nie było kontaktu, a Crouch coraz bardziej myślał o tym, jak bardzo jej kariera polityczna miała się po tym wszystkim zawalić. Eugenia opuściła swych ludzi w potrzebie, zostawiła ich na placu boju. Nie dało się już czegoś takiego odratować, tak jednym błędem zakopywało się własną polityczną karierę. Ktoś musiał w tym momencie zrobić to, co by czynił dobry minister. Szkoda tylko, że nie dało się zebrać porządnego sztabu kryzysowego. Robert wyraźnie widział, że Ministerstwo było kompletnie niegotowe na tę sytuację. Wszystkie ważne, decyzyjne osoby się zmyły lub nie dało się ich znaleźć. Każdy poszedł ratować własny dobytek, mając w głęboko dupie stabilność państwa.
— Robercie, ludzie mówią, że sytuacja na zewnątrz jest coraz gorsza. Mówią o zamieszkach — powiedziała mu Galinda, idąc za nim pomiędzy zgromadzonymi. — Co mamy robić z ludźmi, którzy wychodzą?
Robert westchnął ciężko. Dałby całą swoją fortunę za chwilę odpoczynku, choć ciągle napływające nowe problemy wcale go nie przytłaczały. To była zwykła, fizyczna zwałka. Może powinien wziąć skądś kawę? A raczej posłać jednego z biegających dookoła urzędników po filiżankę czarnego jak noc niemagicznego eliksiru energii.
— Ostrzegajcie ich, jak możecie, ale nie trzymajmy ich tu siłą. To nie kwarantanna — odrzekł spokojnie. — Oczywiście nie licząc BUM-u. Ale oni słuchają się Bonesa, a on wie, że potrzebni są też tutaj. Byle ci, których już tu mamy, nie uciekali.
Galinda pokiwała głową, po czym ruszyła do swoich obowiązków.
Nagle Robert poczuł gwałtowne ukłucie w skroni. Takie, jakby ktoś wwiercał mu jakiś gwóźdź prosto w czaszkę. Kiedy ostatnio coś pił? Zapewnił ludziom herbatkę, ale zapomniał o kubku dla siebie. A przy takim wysiłku trzeba było pić. Był to truizm, a jednak Robertowi w tym całym zamieszaniu wypadł z głowy. Dlatego uznał, że pora podejść do stolika z herbatą. Zasłużył też na to, by ominąć kolejkę. Dlatego, kiedy znalazł się przed stolikiem zwrócił się do kobiety, która była pierwsza. Też wyglądała na sponiewieraną, ale miała w sobie coś dziwnie znajomego.
— Czy zrobi pani ogromną różnicę, jeśli wezmę herbatę przed panią? — zapytał nawet po dżentelmeńsku. Obdarował ładną kobietę łagodnym, proszącym uśmiechem. — Zarządzam tu od kilku godzin i jak się odwodnię, istnieje ryzyko, że Ministerstwo Magii upadnie — jego ton był żartobliwy, choć nie wiedział, czy aby nie mówił prawdy.
Przewaga: kokieteria (na czarujący uśmiech), dowodzenie (zarządzam ludźmi).