21.06.2025, 23:06 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 21.06.2025, 23:06 przez Cynthia Flint.)
Cisza w rodowej posiadłości Flintów miała swoją własną, unikalną gęstość. Nie była to kojąca cisza wiejskiej samotni ani pełna oczekiwania cisza biblioteki przed otwarciem. Była to cisza ciężka, starożytna, przesiąknięta zapachem wosku do podłóg, chłodnego kamienia i pokoleń dumy tak starej, że niemal zwapniałej. Cynthia, siedząc w salonie na obitej butelkowozielonym aksamitem kanapie, znała tę ciszę od urodzenia. Oswoiła ją, a z czasem nawet polubiła. Była przewidywalna. W przeciwieństwie do ludzi cisza nigdy nie zadawała pytań i nie oczekiwała odpowiedzi, których nie chciała lub nie potrafiła udzielić. Poza Migotką, w tym olbrzymim domu była sama. Ojciec wyszedł kilka godzin wcześniej, rzucając jedynie zdawkowe "zostań w domu". Nie pytała, dokąd idzie, bo od dawna nie zadawała takich pytań. Znała odpowiedź, przynajmniej jej ogólny zarys. Wiedziała o jego spotkaniach, o jego rosnącym zaangażowaniu w "sprawę", która miała przywrócić czystokrwistym czarodziejom należne im miejsce. Nie pochwalała wszystkich ich metod, ale rozumiała motywacje – sama była Flintem, wychowaną w przekonaniu o własnej wyjątkowości. To było jak oddychanie. Nie zastanawiała się nad tym, po prostu to robiła.
Jej palce bezwiednie zacisnęły się na pustej filiżance po kawie. Spojrzenie powędrowało ku kominkowi, nad którym wisiał portret jej i Castiela, namalowany, gdy mieli jedenaście lat. Byli na nim niemal identyczni, dwie postacie o tym samym wyrazie oczu, ale już wtedy różniło ich wszystko inne. On był ogniem, ona lodem. On był chaosem, ona porządkiem. Jego starsza siostra bliźniaczka, o te kilka minut, które w jej odczuciu czyniły ją odpowiedzialną. Mała cząstka w jej wnętrzu cieszyła się, że pobiegł za głosem serca i własnych pragnień, wyjeżdżając razem z Fergusem z Londynu. Był bezpieczny, daleko od tego całego szaleństwa i narastającego napięcia w społeczeństwie coraz to mocniej przepełnionym strachem. Czasem zastanawiała się, czy on wiedział... Czy domyślał się, że jej praca w Ministerstwie to tylko fasada, a jej prawdziwe zainteresowanie śmiercią sięga znacznie głębiej, w mroczne, zakazane arkana nekromancji? Nie, nie mógł wiedzieć. Ten sekret, jej zdolność do słuchania szeptów, które zostają w tkankach długo po życiu, należał tylko do niej. Nie umiała dopuścić do głowy myśli, że tak zniszczyłaby swój obraz w jego oczach, bo przecież Castiel już nigdy nie spojrzałby na nią w ten sam sposób.
Ta myśl była jak ukłucie szpilką w sumienie. Sekret, który prowadził do kolejnych. Do oliwy, którą dała Louvainowi, do Stanleya, do Sauriela, do badań nad zimnem i do chęci dotarcia do limbo. Wszystkie te tajemnice prowadziły ją do pytania: po co właściwie to robiła? Już dawno straciła z oczu cel, do którego tak uparcie dążyła, był jedynie marzeniem, nierealną wizją i wiedziała, że powinna znaleźć nową. Przed oczami zatańczył jej mały flakonik z błyszczącą substancją, wyglądającą jak płynny metal szlachetny, a tak niebezpieczną. Lestrange. Jego wspomnienie było ostre i wyraźne: uśmiech, ten zuchwały błysk w oczach, gdy prosił ją o ten "drobiazg" wcześniej. Wiedziała, że jest Śmierciożercą i wiedziała, że oliwa jest mu potrzebna, była — przynajmniej w głowie Cynthii, gwarantem bezpieczeństwa, bo skoro powiedział swojemu Mistrzowi, że ją załatwi, to musi to zrobić. Wierzyła, że nie rozpętają piekła bez powodu i plany organizacji nie obejmują użycia jej w najbliższej przyszłości — albo raczej – zmusiła się, by uwierzyć. Wmawiała sobie, że ten ogień będzie tylko tarczą, a nie mieczem. Przymknęła na chwilę oczy, gdy zdała sobie sprawę, że westchnienie, które uciekło spomiędzy jej warg, było głośniejsze, niż przypuszczała.
Pierwszym zwiastunem, że jej samooszustwo właśnie obróciło się w popiół, nie był dźwięk, a zapach. Delikatny, ledwo wyczuwalny, ale obcy. Woń spalenizny, tak niepokojąco bliska, rozbudzająca ponownie wspomnienie smoczej oliwy. Jasnowłosa uniosła głowę, a jej serce na moment zamarło, jakby zdało sobie sprawę przed tym, jak umysł dopuścił do siebie tę iskrę pomysłu, że może jednak..? Zapach, zamiast zniknąć, subtelnie się wzmagał, nabierając gryzącej nuty o charakterystycznym zapachu. Nuty zniszczenia.
Po rytuale nie była jeszcze sobą, wciąż nie miała siły i zawroty głowy utrudniały jej codzienne życie na tyle, że miała jeszcze dwa dni wolnego wzięte z urlopu w Ministerstwie - co było zaskoczeniem, bo Flint nie była kobietą jeżdżącą na wakacje, ani też kobietą chorującą. Ostrożnie wstała, odstawiając naczynie i podeszła do wysokiego okna w salonie, odsuwając ciężką, aksamitną zasłonę. Niebo na wschodzie, w kierunku serca Londynu, nie było granatowe. Miało chorobliwy, pomarańczowo-czerwony odcień, pulsujący delikatnie, jak rozżarzony węgiel pod warstwą popiołu. To nie był normalny blask miasta. To wyglądało jak krwawiąca rana na nocnym niebie. To nie miała być taka akcja. To miała być tylko demonstracja. Puściła materiał, na którym wcześniej zaciskała palce i niewiele myśląc, ruszyła w kierunku lewego rogu pomieszczenia. Jednym ruchem aktywowała stary, magiczny radioodbiornik. Urządzenie ożyło z trzaskiem, jakby próbowało bronić się przed natłokiem złych informacji. Zbladła, ale na próżno było szukać na jej twarzy zaskoczenia, gdy zamiast wieczornej audycji, z głośnika wydobywał się chaos. Głosy, krzyki, wszystko przerywane przez spanikowany, drżący głos spikera. „…powtarzam, doniesienia o pożarach napływają z wielu dzielnic… Pokątna… świadkowie mówią o… eksplozjach… Ministerstwo apeluje o zachowanie spokoju i pozostanie w domach… Użycie Sieci Fiuu jest obecnie ograniczone do personelu upoważnionego…”
Cynthia stała nieruchomo, jej twarz była jak maska z alabastru, a oczy wpatrywały się w pokrętło od szukania stacji. Słuchała, a jej umysł zaczął pracę, ale tym razem nie była to chłodna analiza. To była agonia. Pokątna. Miejsca publiczne. To nie była demonstracja. To była rzeź. I ten zapach… Ta woń spalenizny mogła pochodzić z płomieni podsyconych zawartością fiolki, której sekretu strzegła jej rodzina. Niepozorna, zabójcza buteleczka. Myśl o tym, że po części była to również jej wina przypominała szept, a jednocześnie była ogłuszająca. Jej dłonie, same z siebie, zacisnęły się w pięści tak mocno, że paznokcie wbiły się w skórę. Opanowanie kobiety i chłód, wyuczony wyciszeniem emocji, a teraz tak niestabilny i płatający figle, były jedyną tamą powstrzymującą falę paniki i poczucia winy. Musiała się jej trzymać. Bo przecież sama powtarzała większość swojego życia o tym, że należało stawiać czoła konsekwencją. I chociaż myśl o ofiarach, o spalonych ciałach i ludzkich tragediach była wstrząsająca, to kwestia bezpieczeństwa jej najbliższych sprawiała, że zapominała o równomiernym oddychaniu.
Wtedy to poczuła. Nie usłyszała, nie zobaczyła. Poczuła. Nie była w pokoju sama. Skrzat przystanął z nogi na nogę, nerwowo zacierając ręce i wbijał spojrzenie wielkich, wyłupiastych oczu w jej plecy. Starała się rozluźnić, na tyle, na ile okoliczności pozwalały, a jej palce ściszyły odbiornik. Odwróciła się, posyłając stworzeniu łagodne, a zarazem pytające spojrzenie.
- Panienka ma wezwanie do pracy, ale Pan zakazał, żeby Panienka wychodziła z domu... - wyjaśniła piskliwie, drapiąc się po uchu, a potem wysunęła w jej stronę kawałek pergaminu. Flint złapała go w palce i rozwinęła, przesuwając spojrzeniem po tekście, a potem zacisnęła wargi, czując kolejną falę ciepła rozlewającą się po jej wnętrzu i panikę. Nie chciała iść na te ulice i doświadczyć tego wszystkiego z bliska, ale musiała. Jako pracownik Ministerstwa Magii, a przede wszystkim osoba podlegająca tylko szefowi departamentu, musiała się stawić na wezwanie w kryzysie. Dzisiejsza noc miała być jednak inna od wszystkich pozostałych, bo liczyły się jej umiejętności uzdrowicielskie, a nie te związane z sekretami zwłok, chociaż była przekonana, że setki lub tysiące takowych dopalało się właśnie w Londynie. Podziękowała Migotce, prosząc, aby została i pilnowała domu, a ona sama wyszła z salonu, kierując się w stronę schodów na piętro. Miała wrażenie, że pokonywała je wolno, a drewno niewdzięcznie skrzypiało pod naciskiem jej stóp.
Gdy znalazła się w swoim pokoju, zamknęła drzwi i przywarła do nich plecami, czując, jak kolejny zawrót głowy sprawia, że świat dookoła wiruje. Złapała kilka oddechów, szukając wzrokiem skórzanej torby, która okazała się wisieć na krześle od toaletki. Musiała przestać myśleć o tym, co czekało w płomieniach — o obawach, o martwych oczach, o ludziach, na których jej zależało, a którzy byli w niebezpieczeństwie, tocząc ze sobą pojedynki. Musiała myśleć logicznie, chłodno i nabrać dystansu, wyłączyć się, jeśli miała to przetrwać i nie stracić do świtu zdrowych zmysłów.
Nim się spostrzegła, dotarła do szafy, szukając praktyczniejszych ubrań niż lekka sukienka, którą nosiła. Wciągnęła na siebie czarne, przepuszczające powietrze spodnie i dobrała do nich koszulę — jasną, bo nie chciała wyglądać, jak czarny zwiastun śmierci, poruszający się po gruzowiskach. Na ramiona naciągnęła szatę z kapturem, a na stopy wsunęła wygodne trzewiki na delikatnym, grubym obcasie, tak, aby nie stracić równowagi i mieć możliwości uników bez obawy o skręcenie kostki. Usiadła przed toaletką, przeczesując włosy, które później zaplotła w warkocz i zrobiła z niego koka, starając się, aby kosmyki nie wydostawały się zbyt łatwo, zabezpieczając je wsuwkami. Na twarz nałożyła trochę maści, która miała ochronić skórę przed ciepłem, a potem zabrała się za przygotowywanie torby. Skalpele, pęsety, fiolki na próbki, eliksiry, bandaże, maści i wszystkie te drobiazgi, które mogły stanowić pierwszą pomoc. Miała również materiał, który mógł posłużyć za maskę chroniącą drogi oddechowe przed żarem, wodę i jakieś małe przekąski, gdyby któryś mieszkaniec Londynu potrzebował. Zestaw do szycia dorzuciła w ostatniej chwili, wyciągając z komody pudełko — nie wiedziała, jak będą zachowywały się różdżki w takim natężeniu i przy takim zawziętym korzystaniu z magii. Jej wzrok powędrował za okno — pomarańczowa łuna się rozprzestrzeniała, wcale się jej nie wydawało.
Zeszła na dół, jej kroki odbijały się echem w pustym holu. Migotki nie było, całe szczęście. Zatrzymała się przy drzwiach wejściowych, zerkając na klamkę — za nimi czekał chaos, śmierć i praca. Musiała skupić się na tym ostatnim. Wzięła głęboki oddech, po czym otworzyła drzwi, wychodząc w ciepłą, przesiąkniętą zapachem pożaru noc. Czas było zmierzyć się z piekłem, które pomogła rozpętać.
Jej palce bezwiednie zacisnęły się na pustej filiżance po kawie. Spojrzenie powędrowało ku kominkowi, nad którym wisiał portret jej i Castiela, namalowany, gdy mieli jedenaście lat. Byli na nim niemal identyczni, dwie postacie o tym samym wyrazie oczu, ale już wtedy różniło ich wszystko inne. On był ogniem, ona lodem. On był chaosem, ona porządkiem. Jego starsza siostra bliźniaczka, o te kilka minut, które w jej odczuciu czyniły ją odpowiedzialną. Mała cząstka w jej wnętrzu cieszyła się, że pobiegł za głosem serca i własnych pragnień, wyjeżdżając razem z Fergusem z Londynu. Był bezpieczny, daleko od tego całego szaleństwa i narastającego napięcia w społeczeństwie coraz to mocniej przepełnionym strachem. Czasem zastanawiała się, czy on wiedział... Czy domyślał się, że jej praca w Ministerstwie to tylko fasada, a jej prawdziwe zainteresowanie śmiercią sięga znacznie głębiej, w mroczne, zakazane arkana nekromancji? Nie, nie mógł wiedzieć. Ten sekret, jej zdolność do słuchania szeptów, które zostają w tkankach długo po życiu, należał tylko do niej. Nie umiała dopuścić do głowy myśli, że tak zniszczyłaby swój obraz w jego oczach, bo przecież Castiel już nigdy nie spojrzałby na nią w ten sam sposób.
Ta myśl była jak ukłucie szpilką w sumienie. Sekret, który prowadził do kolejnych. Do oliwy, którą dała Louvainowi, do Stanleya, do Sauriela, do badań nad zimnem i do chęci dotarcia do limbo. Wszystkie te tajemnice prowadziły ją do pytania: po co właściwie to robiła? Już dawno straciła z oczu cel, do którego tak uparcie dążyła, był jedynie marzeniem, nierealną wizją i wiedziała, że powinna znaleźć nową. Przed oczami zatańczył jej mały flakonik z błyszczącą substancją, wyglądającą jak płynny metal szlachetny, a tak niebezpieczną. Lestrange. Jego wspomnienie było ostre i wyraźne: uśmiech, ten zuchwały błysk w oczach, gdy prosił ją o ten "drobiazg" wcześniej. Wiedziała, że jest Śmierciożercą i wiedziała, że oliwa jest mu potrzebna, była — przynajmniej w głowie Cynthii, gwarantem bezpieczeństwa, bo skoro powiedział swojemu Mistrzowi, że ją załatwi, to musi to zrobić. Wierzyła, że nie rozpętają piekła bez powodu i plany organizacji nie obejmują użycia jej w najbliższej przyszłości — albo raczej – zmusiła się, by uwierzyć. Wmawiała sobie, że ten ogień będzie tylko tarczą, a nie mieczem. Przymknęła na chwilę oczy, gdy zdała sobie sprawę, że westchnienie, które uciekło spomiędzy jej warg, było głośniejsze, niż przypuszczała.
Pierwszym zwiastunem, że jej samooszustwo właśnie obróciło się w popiół, nie był dźwięk, a zapach. Delikatny, ledwo wyczuwalny, ale obcy. Woń spalenizny, tak niepokojąco bliska, rozbudzająca ponownie wspomnienie smoczej oliwy. Jasnowłosa uniosła głowę, a jej serce na moment zamarło, jakby zdało sobie sprawę przed tym, jak umysł dopuścił do siebie tę iskrę pomysłu, że może jednak..? Zapach, zamiast zniknąć, subtelnie się wzmagał, nabierając gryzącej nuty o charakterystycznym zapachu. Nuty zniszczenia.
Po rytuale nie była jeszcze sobą, wciąż nie miała siły i zawroty głowy utrudniały jej codzienne życie na tyle, że miała jeszcze dwa dni wolnego wzięte z urlopu w Ministerstwie - co było zaskoczeniem, bo Flint nie była kobietą jeżdżącą na wakacje, ani też kobietą chorującą. Ostrożnie wstała, odstawiając naczynie i podeszła do wysokiego okna w salonie, odsuwając ciężką, aksamitną zasłonę. Niebo na wschodzie, w kierunku serca Londynu, nie było granatowe. Miało chorobliwy, pomarańczowo-czerwony odcień, pulsujący delikatnie, jak rozżarzony węgiel pod warstwą popiołu. To nie był normalny blask miasta. To wyglądało jak krwawiąca rana na nocnym niebie. To nie miała być taka akcja. To miała być tylko demonstracja. Puściła materiał, na którym wcześniej zaciskała palce i niewiele myśląc, ruszyła w kierunku lewego rogu pomieszczenia. Jednym ruchem aktywowała stary, magiczny radioodbiornik. Urządzenie ożyło z trzaskiem, jakby próbowało bronić się przed natłokiem złych informacji. Zbladła, ale na próżno było szukać na jej twarzy zaskoczenia, gdy zamiast wieczornej audycji, z głośnika wydobywał się chaos. Głosy, krzyki, wszystko przerywane przez spanikowany, drżący głos spikera. „…powtarzam, doniesienia o pożarach napływają z wielu dzielnic… Pokątna… świadkowie mówią o… eksplozjach… Ministerstwo apeluje o zachowanie spokoju i pozostanie w domach… Użycie Sieci Fiuu jest obecnie ograniczone do personelu upoważnionego…”
Cynthia stała nieruchomo, jej twarz była jak maska z alabastru, a oczy wpatrywały się w pokrętło od szukania stacji. Słuchała, a jej umysł zaczął pracę, ale tym razem nie była to chłodna analiza. To była agonia. Pokątna. Miejsca publiczne. To nie była demonstracja. To była rzeź. I ten zapach… Ta woń spalenizny mogła pochodzić z płomieni podsyconych zawartością fiolki, której sekretu strzegła jej rodzina. Niepozorna, zabójcza buteleczka. Myśl o tym, że po części była to również jej wina przypominała szept, a jednocześnie była ogłuszająca. Jej dłonie, same z siebie, zacisnęły się w pięści tak mocno, że paznokcie wbiły się w skórę. Opanowanie kobiety i chłód, wyuczony wyciszeniem emocji, a teraz tak niestabilny i płatający figle, były jedyną tamą powstrzymującą falę paniki i poczucia winy. Musiała się jej trzymać. Bo przecież sama powtarzała większość swojego życia o tym, że należało stawiać czoła konsekwencją. I chociaż myśl o ofiarach, o spalonych ciałach i ludzkich tragediach była wstrząsająca, to kwestia bezpieczeństwa jej najbliższych sprawiała, że zapominała o równomiernym oddychaniu.
Wtedy to poczuła. Nie usłyszała, nie zobaczyła. Poczuła. Nie była w pokoju sama. Skrzat przystanął z nogi na nogę, nerwowo zacierając ręce i wbijał spojrzenie wielkich, wyłupiastych oczu w jej plecy. Starała się rozluźnić, na tyle, na ile okoliczności pozwalały, a jej palce ściszyły odbiornik. Odwróciła się, posyłając stworzeniu łagodne, a zarazem pytające spojrzenie.
- Panienka ma wezwanie do pracy, ale Pan zakazał, żeby Panienka wychodziła z domu... - wyjaśniła piskliwie, drapiąc się po uchu, a potem wysunęła w jej stronę kawałek pergaminu. Flint złapała go w palce i rozwinęła, przesuwając spojrzeniem po tekście, a potem zacisnęła wargi, czując kolejną falę ciepła rozlewającą się po jej wnętrzu i panikę. Nie chciała iść na te ulice i doświadczyć tego wszystkiego z bliska, ale musiała. Jako pracownik Ministerstwa Magii, a przede wszystkim osoba podlegająca tylko szefowi departamentu, musiała się stawić na wezwanie w kryzysie. Dzisiejsza noc miała być jednak inna od wszystkich pozostałych, bo liczyły się jej umiejętności uzdrowicielskie, a nie te związane z sekretami zwłok, chociaż była przekonana, że setki lub tysiące takowych dopalało się właśnie w Londynie. Podziękowała Migotce, prosząc, aby została i pilnowała domu, a ona sama wyszła z salonu, kierując się w stronę schodów na piętro. Miała wrażenie, że pokonywała je wolno, a drewno niewdzięcznie skrzypiało pod naciskiem jej stóp.
Gdy znalazła się w swoim pokoju, zamknęła drzwi i przywarła do nich plecami, czując, jak kolejny zawrót głowy sprawia, że świat dookoła wiruje. Złapała kilka oddechów, szukając wzrokiem skórzanej torby, która okazała się wisieć na krześle od toaletki. Musiała przestać myśleć o tym, co czekało w płomieniach — o obawach, o martwych oczach, o ludziach, na których jej zależało, a którzy byli w niebezpieczeństwie, tocząc ze sobą pojedynki. Musiała myśleć logicznie, chłodno i nabrać dystansu, wyłączyć się, jeśli miała to przetrwać i nie stracić do świtu zdrowych zmysłów.
Nim się spostrzegła, dotarła do szafy, szukając praktyczniejszych ubrań niż lekka sukienka, którą nosiła. Wciągnęła na siebie czarne, przepuszczające powietrze spodnie i dobrała do nich koszulę — jasną, bo nie chciała wyglądać, jak czarny zwiastun śmierci, poruszający się po gruzowiskach. Na ramiona naciągnęła szatę z kapturem, a na stopy wsunęła wygodne trzewiki na delikatnym, grubym obcasie, tak, aby nie stracić równowagi i mieć możliwości uników bez obawy o skręcenie kostki. Usiadła przed toaletką, przeczesując włosy, które później zaplotła w warkocz i zrobiła z niego koka, starając się, aby kosmyki nie wydostawały się zbyt łatwo, zabezpieczając je wsuwkami. Na twarz nałożyła trochę maści, która miała ochronić skórę przed ciepłem, a potem zabrała się za przygotowywanie torby. Skalpele, pęsety, fiolki na próbki, eliksiry, bandaże, maści i wszystkie te drobiazgi, które mogły stanowić pierwszą pomoc. Miała również materiał, który mógł posłużyć za maskę chroniącą drogi oddechowe przed żarem, wodę i jakieś małe przekąski, gdyby któryś mieszkaniec Londynu potrzebował. Zestaw do szycia dorzuciła w ostatniej chwili, wyciągając z komody pudełko — nie wiedziała, jak będą zachowywały się różdżki w takim natężeniu i przy takim zawziętym korzystaniu z magii. Jej wzrok powędrował za okno — pomarańczowa łuna się rozprzestrzeniała, wcale się jej nie wydawało.
Zeszła na dół, jej kroki odbijały się echem w pustym holu. Migotki nie było, całe szczęście. Zatrzymała się przy drzwiach wejściowych, zerkając na klamkę — za nimi czekał chaos, śmierć i praca. Musiała skupić się na tym ostatnim. Wzięła głęboki oddech, po czym otworzyła drzwi, wychodząc w ciepłą, przesiąkniętą zapachem pożaru noc. Czas było zmierzyć się z piekłem, które pomogła rozpętać.
Koniec sesji