25.08.2025, 17:31 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 25.08.2025, 17:37 przez Cynthia Flint.)
Aportacja była nieprzyjemna, gwałtowna – bolesna, dezorientująca i pozostawiająca po sobie uczucie pustki. Cynthia wylądowała z głuchym tąpnięciem tuż za bramą rodowej posiadłości, a jej kolana ugięły się pod nią. Oparła dłoń o zimne, żelazne pręty, by nie upaść, a jej oddech był płytki i urywany. Powietrze tutaj, na obrzeżach, było czystsze, pozbawione gryzącego swędu spalenizny, który wciąż czuła w gardle, widok nie był tak dramatyczny. W jej umyśle jednak wszystko dookoła płonęło i była pewna, że obraz ten zostanie z nią na długo, podsycany przez poczucie winy. Podniosła głowę i spojrzała wzdłuż długiego, wysypanego żwirem podjazdu prowadzącego do domu. Z tej odległości wyglądał tak, jak go zapamiętała – majestatyczny, surowy, cichy. Obietnica azylu, porządku i kontroli, ciszy. Ruszyła przed siebie, a jej kroki były powolne, mechaniczne, jakby należały do kogoś innego. Każdy krok był aktem woli. Jej ciało krzyczało z wyczerpania; każdy mięsień bolał, oparzenie na przedramieniu pulsowało tępym żarem, a pod warstwą sadzy i zaschniętej krwi czuła lepkość potu. Jednak to nie fizyczny ból był najgorszy. Najgorsza w tym wszystkim była pustka, uczucie obojętności obezwładniające mocniej, niż dotychczas. Ogromna, dzwoniąca w uszach pustka w miejscu, gdzie jeszcze wczoraj były emocje, plany, jakaś iluzja moralnego kompasu.
Gdy zbliżyła się do frontu budynku, jej mechaniczny krok zwolnił, a potem zamarł w bezruchu na kilka sekund, gdy wzrok podniósł się do góry. Drzwi wejściowe, masywne, dębowe, które przetrwały wieki, były osmalone i poczerniałe. Ogień, chociaż nie strawił ich w całości, zostawił po sobie ohydny, zwęglony ślad, który pełzł w górę po kamiennej fasadzie jak mroczny bluszcz. Chaos podążył za nią. Piekło, z którego uciekła, dotknęło progu jej domu, brudząc go swoją obecnością. Stała tak przez dłuższą chwilę, przyglądając się wzorom stworzonym przez płomień, kolejnemu przypomnieniu. W jej głowie nie było myśli, które mogłaby zebrać w sensowną i logiczną całość. Pojedyncze nitki przemykały, próbując odwrócić coś zdziałać, ale bezskutecznie, nie umiała odnaleźć w nich punktu zaczepienia. Tylko ta pustka i ciche, upiorne echo jego głosu, zniekształconego przez maskę: „Będziesz musiała go zabić”. Potrząsnęła głową, odganiając wspomnienie z siłą, która niemal sprawiła jej fizyczny ból. Nie teraz. Nie mogła o tym myśleć.
Wsunęła klucz do zamka. Mechanizm zaskoczył z głośnym, metalicznym zgrzytem. Drzwi otworzyły się z oporem, ich zwęglona krawędź szorowała o kamienną posadzkę. Wnętrze domu powitało ją znajomą ciszą i zapachem wosku. Było nietknięte, czyste, uporządkowane. W holu czekała na nią niewielka, skulona postać. Migotka. Skrzatka domowa, ubrana w nieskazitelnie czystą poszewkę z herbem Flintów, stała z rękami splecionymi na piersi, a jej wielkie, wyłupiaste oczy były pełne przerażenia i troski. Patrzyła najpierw na osmalone drzwi, a potem na Cynthię – na jej brud, krew i pustkę w spojrzeniu. Znała tę dziewczynę od urodzenia. Widziała jej pierwsze kroki, ocierała jej łzy po upadkach, przynosiła jej herbatę, gdy uczyła się do późna. Znała ją lepiej niż ktokolwiek inny na świecie. – Panienka Cynthia… – zapiszczała cicho, a w jej głosie drżał strach. – Migotka się martwiła. Te okropne odgłosy… i ten zapach…
Kobieta spojrzała na nią, a jej starannie budowany mur obojętności na moment zadrżał. Przed Migotką trudno było udawać, ale nie mogła dokładać jej zmartwień. Była do skrzata przywiązana, Castiel również. Już wystarczająco cierpiała, gdy jej brat nagle wyjechał z Londynu, okazjonalnie wysyłając im listy. I wtedy, gdy zmarła jej matka. Zmusiła się więc do uniesienia kącików ust ku górze w pozornie lekkim, ciepłym uśmiechu. – Wszystko w porządku, Migotko. To tylko… długa noc w pracy – wyjaśniła łagodnie. Minęła skrzatkę, nie pozwalając sobie na dalszą interakcję. Każde słowo troski było jak igła wbijana w jej sumienie. Czuła na sobie zmartwione spojrzenie Migotki, ale nie odwróciła się.
Zaczęła swój rytuał. To była jedyna rzecz, która trzymała ją w ryzach. Skierowała kroki do piętro, do swojego pokoju, zamykając drzwi. Znajoma przestrzeń pozwoliła jej złapać głębszy oddech, przymknąć na chwilę oczy bez widma przemykających za nimi obrazów. Zdjęła z siebie brudne, poszarpane szaty robocze, składając je i kładąc na kamiennej posadzce zaraz przy drzwiach. Obok nich postawiła swoją torbę medyczną - dużo lżejszą niż była wtedy, gdy wychodziła. Zsunęła zniszczone spodnie, mając ochotę spalić to wszystko w kominku i płynnym ruchem, rozpuściła potargane, brudne włosy. Boso, ubrana tylko usmoloną koszulę i bieliznę, ruszyła w stronę łazienki, w której nie zapaliła światła. Wystarczał jej blady blask świtu. Podeszła do lustra i zmusiła się, by spojrzeć. Zza tafli szkła patrzyła na nią obca kobieta. Jej twarz była upiornie blada, z wyjątkiem ciemnych smug sadzy. Oczy, zwykle chłodne i stalowe, teraz były przekrwione i puste. Na moment, tylko na jeden, przerażający ułamek sekundy, w jej odbiciu zobaczyła nie swoją twarz, a przerażone oczy młodego brygadzisty. I zaraz obok nich – pełen pychy, okrutny uśmiech Louvaina. Odwróciła się gwałtownie od lustra, a jej oddech stał się krótki i płytki. Nie myśl. Nie myśl. Nie myśl. Odkręciła wodę w prysznicu. Gorąca, niemal parząca. Weszła pod strumień, czując, jak gorąco wżera się w jej skórę, drażniąc tknięte ogniem fragmenty, rozpalając je na nowo. Po tylu godzinach wśród odoru palonych ciał i domów, aromat kosmetyków wydawał się jej zbyt słodki i mdły. Gdy wyszła, owinięta w gruby, biały ręcznik, na krawędzi jej łóżka stała filiżanka parującej herbaty i mały talerzyk z ciastkami. Migotka. Zawsze wiedziała. Cynthia poczuła, jak w jej gardle rośnie bolesna gula. Ta prosta, cicha troska była gorsza niż jakiekolwiek oskarżenie. W jej sypialni panował idealny porządek. Wszystko było na swoim miejscu, symetryczne, kontrolowane. Usiadła na krawędzi łóżka, wpatrując się w pustą ścianę naprzeciwko.
I wtedy, w tej sterylnej ciszy jej własnego pokoju, wspomnienia wróciły, tym razem silniejsze. Nie pytały o pozwolenie. Jego metaliczny, zniekształcony głos. Jej własny, obcy dla niej samej, gdy mówiła do rannego. Ciężar jego ciała, gdy tracił przytomność. I ten ostateczny, niewyobrażalny wybór, który postawił przed nią Louvain. Wybór, który nie był żadnym wyborem. Mogła tylko oszczędzić mu bólu, nieprzyjemności ze śmierci, którą zgotowałby mu śmierciożerca, ale nawet to nie było usprawiedliwieniem. Jej ciałem wstrząsnął jeden, potężny dreszcz, którego nie potrafiła opanować. To była jedyna reakcja, na jaką sobie pozwoliła. Jeden, jedyny moment, w którym jej lodowa forteca zadrżała. Gdy spojrzenie powędrowało w stronę dłoni, znów zobaczyła na nich krew, co wywołało u niej odruch pocierania nimi o materiał otulającego ciało ręcznika. Nie było jej tam przecież. Dlaczego to zrobiło na niej takie wrażenie i jednocześnie wywołało takie przerażenie, skoro każdego dnia obcowała ze śmiercią? Widziała tysiące ciał, setki momentów śmierci, a wśród nich byli przecież ludzie, którym nie mogła pomóc. Po chwili dreszcz minął. Otworzyła oczy. Pustka. Wstała, podeszła do szafy i wyjęła czyste ubrania. Ubrała się, a chłód materiału był kojący, przyjemny.. Odgarnęła mokre włosy z twarzy. Nie dotknęła herbaty. Nie mogła. Gdy zapięła ostatni guzik od koszuli, pomyślała o tym, że powinna uzupełnić torbę - brakowało jej już eliksirów, brakowało maści i bandaży. Oznaczało to wyjście z pokoju, co wywołało niechętne spojrzenie w stronę drzwi i grymas na twarzy. Zamiast tego podeszła do komody, wyciągając z jednej z szuflad fiolkę z eliksirem na bezsenność oraz drugą, tą z eliksirem wigoru. Wypiła obydwie, odrzucając kryształowe flakoniki niedbale na blat, a potem zerknęła na zegarek. Nie miała dużo czasu, praca czekała. Pozwoliła sobie jednak na kilka minut, do czego przekonały ją coraz jaśniejsze promienie słońca, przedzierające się do wnętrza przez firanki. Dostrzegła również listy na biurku - koperty nosiły ślady sadzy, musiały być świeże. Przymknęła oczy, westchnęła i podeszła do łóżka, opadając na nie miękko. Leżała na plecach, z rękami rozłożonymi na boki, wpatrując się w sufit. Czuła ,jak ciało pulsuje, rozluźniając się, wdzięczne za tą możliwość.
Świt na dobre rozjaśnił już niebo za oknem, rzucając na ściany blade, geometryczne kształty. Dom był cichy. Londyn był cichy. Ale w jej głowie wciąż rozbrzmiewał kakofoniczny hałas płomieni, krzyków i jednego, okrutnego rozkazu. Zamknęła oczy, ale wiedziała, że nie zaśnie. Nie teraz. Może już nigdy. Świt nadszedł, ale dla Cynthii Flint noc jeszcze się nie skończyła. Dopiero się zaczynała. Usiadła gwałtownie, aby zerwać się i podejść do toaletki, łapiąc za szczotkę do włosów. Przez kolejne kilka minut zbierała się do wyjścia, robiąc jedynie kilka łyków przygotowanej przez skrzata herbaty. Zbiegła po schodach, kierując się w stronę pracowni, gdzie przygotowane miała zapasy oraz zioła, które płynnymi ruchami chowała do zniszczonej, brudnej torby. Wiedziała, że o tej porze więcej będzie pracy dla koronera niż dla uzdrowiciela, ale nie chciała, aby czegokolwiek jej zabrakło. Migotka zatrzymała ją w holu, zaraz przed wejściem, podając list i tylko charakter pisma sprawił, że nie odłożyła go na później. Uniosła brew, gdy spojrzenie przemykało po krzywych literkach. Jej palce mocno zacisnęły się na papierze, bo wiedziała, że zanim zajmie się tą sprawą, musiała jeszcze zajrzeć do Ministerstwa i do polowych szpitali, które rozstawione były w różnych dzielnicach Londynu. Zwinęła papier, wsuwając go do jednej ze środkowych przegródek i spojrzała na Migotkę, dziękując jej lekkim uśmiechem, bo żadne słowa nie chciały przemknąć jej przez usta. Skrzatka wyglądała lepiej, jakby ta krótka wizyta blondynki w domu sprawiła, że odzyskała trochę wigoru i radości. Nie wątpiła, że zdawała sobie sprawę z wydarzeń minionej nocy. Poprawiła torbę na ramieniu, wsunęła buty i ruszyła w stronę drzwi, ignorując kształt, który od ciepła przybrała klamka oraz sadzę na posadzce, która dostała się do środka. Nie zauważyła jej wcześniej. Tym razem nie patrzyła na to, jak płomienie uszkodziły przód oraz drzwi domu.
Gdy zbliżyła się do frontu budynku, jej mechaniczny krok zwolnił, a potem zamarł w bezruchu na kilka sekund, gdy wzrok podniósł się do góry. Drzwi wejściowe, masywne, dębowe, które przetrwały wieki, były osmalone i poczerniałe. Ogień, chociaż nie strawił ich w całości, zostawił po sobie ohydny, zwęglony ślad, który pełzł w górę po kamiennej fasadzie jak mroczny bluszcz. Chaos podążył za nią. Piekło, z którego uciekła, dotknęło progu jej domu, brudząc go swoją obecnością. Stała tak przez dłuższą chwilę, przyglądając się wzorom stworzonym przez płomień, kolejnemu przypomnieniu. W jej głowie nie było myśli, które mogłaby zebrać w sensowną i logiczną całość. Pojedyncze nitki przemykały, próbując odwrócić coś zdziałać, ale bezskutecznie, nie umiała odnaleźć w nich punktu zaczepienia. Tylko ta pustka i ciche, upiorne echo jego głosu, zniekształconego przez maskę: „Będziesz musiała go zabić”. Potrząsnęła głową, odganiając wspomnienie z siłą, która niemal sprawiła jej fizyczny ból. Nie teraz. Nie mogła o tym myśleć.
Wsunęła klucz do zamka. Mechanizm zaskoczył z głośnym, metalicznym zgrzytem. Drzwi otworzyły się z oporem, ich zwęglona krawędź szorowała o kamienną posadzkę. Wnętrze domu powitało ją znajomą ciszą i zapachem wosku. Było nietknięte, czyste, uporządkowane. W holu czekała na nią niewielka, skulona postać. Migotka. Skrzatka domowa, ubrana w nieskazitelnie czystą poszewkę z herbem Flintów, stała z rękami splecionymi na piersi, a jej wielkie, wyłupiaste oczy były pełne przerażenia i troski. Patrzyła najpierw na osmalone drzwi, a potem na Cynthię – na jej brud, krew i pustkę w spojrzeniu. Znała tę dziewczynę od urodzenia. Widziała jej pierwsze kroki, ocierała jej łzy po upadkach, przynosiła jej herbatę, gdy uczyła się do późna. Znała ją lepiej niż ktokolwiek inny na świecie. – Panienka Cynthia… – zapiszczała cicho, a w jej głosie drżał strach. – Migotka się martwiła. Te okropne odgłosy… i ten zapach…
Kobieta spojrzała na nią, a jej starannie budowany mur obojętności na moment zadrżał. Przed Migotką trudno było udawać, ale nie mogła dokładać jej zmartwień. Była do skrzata przywiązana, Castiel również. Już wystarczająco cierpiała, gdy jej brat nagle wyjechał z Londynu, okazjonalnie wysyłając im listy. I wtedy, gdy zmarła jej matka. Zmusiła się więc do uniesienia kącików ust ku górze w pozornie lekkim, ciepłym uśmiechu. – Wszystko w porządku, Migotko. To tylko… długa noc w pracy – wyjaśniła łagodnie. Minęła skrzatkę, nie pozwalając sobie na dalszą interakcję. Każde słowo troski było jak igła wbijana w jej sumienie. Czuła na sobie zmartwione spojrzenie Migotki, ale nie odwróciła się.
Zaczęła swój rytuał. To była jedyna rzecz, która trzymała ją w ryzach. Skierowała kroki do piętro, do swojego pokoju, zamykając drzwi. Znajoma przestrzeń pozwoliła jej złapać głębszy oddech, przymknąć na chwilę oczy bez widma przemykających za nimi obrazów. Zdjęła z siebie brudne, poszarpane szaty robocze, składając je i kładąc na kamiennej posadzce zaraz przy drzwiach. Obok nich postawiła swoją torbę medyczną - dużo lżejszą niż była wtedy, gdy wychodziła. Zsunęła zniszczone spodnie, mając ochotę spalić to wszystko w kominku i płynnym ruchem, rozpuściła potargane, brudne włosy. Boso, ubrana tylko usmoloną koszulę i bieliznę, ruszyła w stronę łazienki, w której nie zapaliła światła. Wystarczał jej blady blask świtu. Podeszła do lustra i zmusiła się, by spojrzeć. Zza tafli szkła patrzyła na nią obca kobieta. Jej twarz była upiornie blada, z wyjątkiem ciemnych smug sadzy. Oczy, zwykle chłodne i stalowe, teraz były przekrwione i puste. Na moment, tylko na jeden, przerażający ułamek sekundy, w jej odbiciu zobaczyła nie swoją twarz, a przerażone oczy młodego brygadzisty. I zaraz obok nich – pełen pychy, okrutny uśmiech Louvaina. Odwróciła się gwałtownie od lustra, a jej oddech stał się krótki i płytki. Nie myśl. Nie myśl. Nie myśl. Odkręciła wodę w prysznicu. Gorąca, niemal parząca. Weszła pod strumień, czując, jak gorąco wżera się w jej skórę, drażniąc tknięte ogniem fragmenty, rozpalając je na nowo. Po tylu godzinach wśród odoru palonych ciał i domów, aromat kosmetyków wydawał się jej zbyt słodki i mdły. Gdy wyszła, owinięta w gruby, biały ręcznik, na krawędzi jej łóżka stała filiżanka parującej herbaty i mały talerzyk z ciastkami. Migotka. Zawsze wiedziała. Cynthia poczuła, jak w jej gardle rośnie bolesna gula. Ta prosta, cicha troska była gorsza niż jakiekolwiek oskarżenie. W jej sypialni panował idealny porządek. Wszystko było na swoim miejscu, symetryczne, kontrolowane. Usiadła na krawędzi łóżka, wpatrując się w pustą ścianę naprzeciwko.
I wtedy, w tej sterylnej ciszy jej własnego pokoju, wspomnienia wróciły, tym razem silniejsze. Nie pytały o pozwolenie. Jego metaliczny, zniekształcony głos. Jej własny, obcy dla niej samej, gdy mówiła do rannego. Ciężar jego ciała, gdy tracił przytomność. I ten ostateczny, niewyobrażalny wybór, który postawił przed nią Louvain. Wybór, który nie był żadnym wyborem. Mogła tylko oszczędzić mu bólu, nieprzyjemności ze śmierci, którą zgotowałby mu śmierciożerca, ale nawet to nie było usprawiedliwieniem. Jej ciałem wstrząsnął jeden, potężny dreszcz, którego nie potrafiła opanować. To była jedyna reakcja, na jaką sobie pozwoliła. Jeden, jedyny moment, w którym jej lodowa forteca zadrżała. Gdy spojrzenie powędrowało w stronę dłoni, znów zobaczyła na nich krew, co wywołało u niej odruch pocierania nimi o materiał otulającego ciało ręcznika. Nie było jej tam przecież. Dlaczego to zrobiło na niej takie wrażenie i jednocześnie wywołało takie przerażenie, skoro każdego dnia obcowała ze śmiercią? Widziała tysiące ciał, setki momentów śmierci, a wśród nich byli przecież ludzie, którym nie mogła pomóc. Po chwili dreszcz minął. Otworzyła oczy. Pustka. Wstała, podeszła do szafy i wyjęła czyste ubrania. Ubrała się, a chłód materiału był kojący, przyjemny.. Odgarnęła mokre włosy z twarzy. Nie dotknęła herbaty. Nie mogła. Gdy zapięła ostatni guzik od koszuli, pomyślała o tym, że powinna uzupełnić torbę - brakowało jej już eliksirów, brakowało maści i bandaży. Oznaczało to wyjście z pokoju, co wywołało niechętne spojrzenie w stronę drzwi i grymas na twarzy. Zamiast tego podeszła do komody, wyciągając z jednej z szuflad fiolkę z eliksirem na bezsenność oraz drugą, tą z eliksirem wigoru. Wypiła obydwie, odrzucając kryształowe flakoniki niedbale na blat, a potem zerknęła na zegarek. Nie miała dużo czasu, praca czekała. Pozwoliła sobie jednak na kilka minut, do czego przekonały ją coraz jaśniejsze promienie słońca, przedzierające się do wnętrza przez firanki. Dostrzegła również listy na biurku - koperty nosiły ślady sadzy, musiały być świeże. Przymknęła oczy, westchnęła i podeszła do łóżka, opadając na nie miękko. Leżała na plecach, z rękami rozłożonymi na boki, wpatrując się w sufit. Czuła ,jak ciało pulsuje, rozluźniając się, wdzięczne za tą możliwość.
Świt na dobre rozjaśnił już niebo za oknem, rzucając na ściany blade, geometryczne kształty. Dom był cichy. Londyn był cichy. Ale w jej głowie wciąż rozbrzmiewał kakofoniczny hałas płomieni, krzyków i jednego, okrutnego rozkazu. Zamknęła oczy, ale wiedziała, że nie zaśnie. Nie teraz. Może już nigdy. Świt nadszedł, ale dla Cynthii Flint noc jeszcze się nie skończyła. Dopiero się zaczynała. Usiadła gwałtownie, aby zerwać się i podejść do toaletki, łapiąc za szczotkę do włosów. Przez kolejne kilka minut zbierała się do wyjścia, robiąc jedynie kilka łyków przygotowanej przez skrzata herbaty. Zbiegła po schodach, kierując się w stronę pracowni, gdzie przygotowane miała zapasy oraz zioła, które płynnymi ruchami chowała do zniszczonej, brudnej torby. Wiedziała, że o tej porze więcej będzie pracy dla koronera niż dla uzdrowiciela, ale nie chciała, aby czegokolwiek jej zabrakło. Migotka zatrzymała ją w holu, zaraz przed wejściem, podając list i tylko charakter pisma sprawił, że nie odłożyła go na później. Uniosła brew, gdy spojrzenie przemykało po krzywych literkach. Jej palce mocno zacisnęły się na papierze, bo wiedziała, że zanim zajmie się tą sprawą, musiała jeszcze zajrzeć do Ministerstwa i do polowych szpitali, które rozstawione były w różnych dzielnicach Londynu. Zwinęła papier, wsuwając go do jednej ze środkowych przegródek i spojrzała na Migotkę, dziękując jej lekkim uśmiechem, bo żadne słowa nie chciały przemknąć jej przez usta. Skrzatka wyglądała lepiej, jakby ta krótka wizyta blondynki w domu sprawiła, że odzyskała trochę wigoru i radości. Nie wątpiła, że zdawała sobie sprawę z wydarzeń minionej nocy. Poprawiła torbę na ramieniu, wsunęła buty i ruszyła w stronę drzwi, ignorując kształt, który od ciepła przybrała klamka oraz sadzę na posadzce, która dostała się do środka. Nie zauważyła jej wcześniej. Tym razem nie patrzyła na to, jak płomienie uszkodziły przód oraz drzwi domu.
Koniec sesji