• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
1 2 3 4 5 … 14 Dalej »
[Grudzień 1965, Helloise & Lazarus] Madness is the gift that has been given to me

[Grudzień 1965, Helloise & Lazarus] Madness is the gift that has been given to me
broken one
Chudy jak wypłata i długi jak miesiąc (187cm). Eteryczna uroda Lovegoodów rozwodniona mugolską pospolitością. Rude włosy domagające się fryzjera, broda domagająca się brzytwy, której starym zwyczajem nie posiada w domu. Jasnozielone oczy. Ubrany zwykle w proste szaty, czarne, lub w stonowanych barwach, skrojone tak, by nie krępowały ruchów.

Lazarus Lovegood
#1
05.09.2025, 15:02  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 05.09.2025, 16:29 przez Lazarus Lovegood.)  
Grudzień 1965
Lecznica Dusz

Najpierw obudził się jego umysł.
Myśl szamotała się w nim, przerażona i dzika, ale tak szczelnie otulona watą otumanienia - eliksirami, brakiem krwi, nie do końca odzyskaną świadomością - że nie był w stanie odczuć w pełni tego przerażenia.
Ale wiedział.
Żył.

O kurwa…

To była jego pierwsza myśl. Zanim jeszcze otworzył oczy, zanim uświadomił sobie, jak beznadziejne są desperackie próby powrotu do stanu cudownego niebytu, niemyślenia, nieczucia. Druga brzmiała:
Nawet to zjebałeś.

Powoli zaczął sobie uświadamiać własne ciało. Jego głowa była ciężka i obolała. Ręce - jakby spętane, czy… czy przywiązali go do łóżka?... dłoni nie czuł w ogóle. Poddał się i otworzył oczy. Ciemny pokój. Szary sufit. Prawdopodobnie biały w dziennym świetle.

Nie
Powoli, jak człowiek wstający z grobu, a nie ze szpitalnego łóżka, przekręcił się na bok.
Nie przywiązany.
potrafisz
Ciężkie, osłabione ciało było jedynym, co ograniczało mu swobodę ruchu. Spojrzał na siebie - był ubrany w szpitalną, pasiastą piżamę. Umyty.
zrobić
Jego przedramiona były pokryte grubą warstwą bandaży. Gdy spróbował poruszyć palcami, ledwo to czuł.
Musiał uszkodzić ścięgna albo nerwy.
nawet
Właściwie to… był człowiekiem wstającym z grobu.
tego.

Gdyby mógł płakać, to pewnie by się rozpłakał. Bez kontroli. Bez godności. Bez woli.
Ścisnęło go w dołku, ale nie mógł już płakać.
Jego ból był na to zbyt wielki.
Siedział na łóżku, odrętwiały, i patrzył w ciemność, rozświetlaną nocnym oświetleniem szpitala, nie wiedział, jak długo. Głos w głowie wycedził ostatnie zdanie z bezbrzeżną pogardą. I zamilkł, jakby nawet on brzydził się kontaktem z gospodarzem.
Sekundy - uderzenia serca - minuty - przepływały obok. Pozwalał na to. Sen był najbliżej nieistnienia, jak mógł się obecnie znaleźć, ale Lazarus nie spodziewał się, żeby udało mu się teraz zasnąć. Więc wybrał następną dostępną rzecz, ten stan pustki, dysocjacji, zawieszenia. Trwał w nim, niemal zapomniawszy, że nadal jest uwięziony w życiu, aż…

O k n o .
Powoli, jakby nie był panem własnych ruchów, odwrócił głowę w tamtą stronę.
Może da się to naprawić.
Wstał i podszedł do okna. Było prawdziwe. Być może iluzoryczne okna i iluzoryczne światło nie działały tak dobrze na pacjentów.
A może po prostu takie permanentne iluzje były za drogie.

Z pewnością zadbali o to, by było zamknięte, prawda?
Prawda?..
Obawiasz się tego, czy masz na to nadzieję… porażko udająca czarodzieja?

Wyjrzał przez szybę w jasną, grudniową noc.
Oczywiście, że było zamknięte.
szamanka
Kochajcie mnie, kochajcie, wy — gęstwy zieleni
I wy, senne gromady powikłanych cieni
Wyrwana z ziemi, przeciągnięta przez trawy. Między rzęsami plączą się pajęczyny, jesienne palce brązowe od ziemi, zielone od zgniecionych opuszkami łodyg. Jasne włosy utapirowane przez wiatry, tu i ówdzie zaplątana uschnięta gąłązka. Szczupła i przeciętnego wzrostu (164 cm), o błękitnych oczach bez dna. Stopy zawsze pokaleczone od spacerowania boso: po polach i ogrodach ciepłą porą, po deskach nieheblowanej podłogi zimną. Ubrana w kolorowe szaty z frędzlami, cekinami i wymyślnymi wzorami, obwieszona sznurami drewnianych korali.

Helloise
#2
15.09.2025, 13:16  ✶  
Zimno było, śnieg padał, ściemniało się coraz bardziej, wieczór nadchodził. Zima. Przez las zasypany śniegiem, w zmroku idzie dziewczynka bosa, z gołą głową i coś niesie w fartuszku. Dlaczego bosa? To cała historia. Rano miała pantofle, stare i zniszczone, za duże na nią, stare pantofle matki…
Choć — chwila — nie, to nie ta historia. Helloise niosła w ręce porządną parę skórzanych kozaczków — więc dlaczego bosa? Otóż w Żonglerze napisali, że termoterapie dziewiczo czystym śniegiem hartują organizm, wpływają pozytywnie na odporność, krążenie, cały szereg wartości zdrowotnych. Kaptur płaszcza czarownica odrzuciła zaś, aby oglądać w świetle migoczącego płomyczka śniegowe gwiazdki osiadające na swoich lokach. Pachnący siarką dym z główki zapałki wbijał się ostrym żądłem w zamarzłe powietrze. Helloise czekała zawsze, aż ogień poliże jej palce tak, jak mróz kłuł ją ostrymi igiełkami w zaczerwienione stopy, i wtedy dopiero gasiła drewienka, jedno po drugim kruszyła je w palcach, aby uwolnić więcej zapachu. Lubiła bawić się ogniem, ogień i siarka przypominały jej dzieciństwo.
Lubiła również patrzeć w okna — na cudze dzieciństwo, dorosłość i starość. Lubiła szukać za szybami urywków barwnych, intymnych historii, lecz gdy wyszła z lasu naprzeciw szeregowi okien Lecznicy Dusz, wiedziała, że nie czekają jej bajki o ludziach. Mało było w szpitalu z ludzi.
Segregowali ich — każdego wtłaczali do strasznego mieszkania zgodnie z formą, jaką miał przyjąć. Każde okno tych strasznych mieszkań było takie samo. Szpitalna biel miała pacjenta resetować, aby mogli go od zera wytworzyć, wyprać z człowieczeństwa i wszczepić mu nową, syntetyczną głowę niezgodną z jego naturą. W każdym oknie był ten sam pacjent. Tak samo bełkotali, o tym samym bredzili. Zdrowieli. Trochę chodzili, trochę siedzieli ze zwieszonymi głuchymi łbami, ale zdrowieć najlepiej na leżąco. Zdrowieć najlepiej we śnie, we śnie, gdy nie możesz się bronić. Wtedy ich dociskali. Wiedziała to, dlatego nocą przychodziła od czasu do czasu i patrzyła w okna, aby przyłapać doktorów w chwili występku, gdy będą rozkrawać głowy i wyciągać z nich człowieka.
Trudno się dziwić, że wszyscy byli tu szaleni. Więcej godności i swobód Helloise dawała swoim kurom niż sanitariusze oferowali kuracjuszom owego przybytku.
Czarownica dreptała pod murami Lecznicy, palce u stóp siniały, nos i policzki czerwieniły się, ale była wytrwała. Wtem w jednym z okien ktoś się poruszył. Odpaliła zapałkę: ciepły pomarańczowy ognik wśród biało-burej tajemnicy zimowej nocy. Upuściła trzymane w drugiej ręce buty na śnieg, a z rękawa jej płaszcza wysunęła się różdżka, którą wiedźma wykonała krótki ruch. Coś zaskrobało w okno Lazarusa niby ostry pazur, a na szybie od zewnątrz pojawił się kreślony czarną sadzą napis:
JESTEŚ
CZŁOWIEKIEM?
Różdżka na powrót utonęła w rękawie, gdy kobieta uniosła rękę, aby pomachać nowemu pacjentowi Lecznicy Dusz.


dotknij trawy
broken one
Chudy jak wypłata i długi jak miesiąc (187cm). Eteryczna uroda Lovegoodów rozwodniona mugolską pospolitością. Rude włosy domagające się fryzjera, broda domagająca się brzytwy, której starym zwyczajem nie posiada w domu. Jasnozielone oczy. Ubrany zwykle w proste szaty, czarne, lub w stonowanych barwach, skrojone tak, by nie krępowały ruchów.

Lazarus Lovegood
#3
16.09.2025, 16:26  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 16.09.2025, 16:40 przez Lazarus Lovegood.)  
Lazarus patrzył udręczonym wzrokiem w zimową noc.
Przytknął czoło do szyby. Gorące - zimne.
Noc odpowiedziała płomykiem zapałki w fioletowym mroku. Błękitnym spojrzeniem spod rozwichrzonych, jasnych włosów. I słowami na szybie. 

JESTEŚ
CZŁOWIEKIEM?

Czy był? C z y m był?
Sam fakt tego, że jesteś, w czasie teraźniejszym, a nie przeszłym, jest obrazą dla świata… Lazarusie.
Był pacjentem. Był niedoszłym samobójcą. Był ludzkim organizmem nafaszerowanym eliksirami tak, że ledwo chodził. Że nie był w stanie przypomnieć sobie twarzy, tamtych, które winien był pamiętać do swojego marnego, zasłużonego, udaremnionego właśnie końca.
Czy, jako pacjent Lecznicy Dusz, był szaleńcem?
Niemożliwe - przecież podjął decyzję o samounicestwieniu na podstawie logicznych argumentów. Nie w jakimś napadzie emocji, nie w afekcie, nie pod wpływem alkoholu czy narkotyków, tylko w wyniku procesu myślowego.

Zawiodłeś pokładane w tobie zaufanie.
Popełniłeś błąd.
Zginęli ludzie.
Przez ciebie zginęli ludzie.
Jeden z nich zginął, by cię uratować.
Nie zmyjesz z siebie winy.
Nie uwolnisz się od tego.
Będziesz śnił jego ciało do końca swoich dni, o ile w ogóle zdołasz zasnąć.
Jedna droga. Jedna pokuta. Jedno rozwiązanie.
Jeden. Logiczny. Wniosek.


Kiedyś, jeszcze w zeszłym roku, w poprzednim życiu, był archeologiem. Był kimś, na kogo liczyli inni. Był potrzebny.
Wtedy był szczęśliwy i był człowiekiem.
Teraz?
Teraz był  w i n n y .

Ale noc, cicha, spokojna i mroźna, skrobała mu w szybę i patrzyła mu w oczy.
Czy to już? Czy wystarczająco długo wpatrywał się w otchłań?
A potem… pomachała mu.

Powinieneś odpowiedzieć.

Nie miał różdżki.
Podniósł swoje okutane opatrunkami przedramiona do oczu - do okna. I tak nie dałby rady czarować.
Przeszło mu przez myśl, że mógłby spróbować odwinąć bandaże i odpisać… ale nie miał na tyle sprawnych dłoni.
Krew na szybie. Rano rozpętałoby się pewnie pandemonium.
Spojrzał na sylwetkę stojącą pod jego oknem i stanowczo, wyraźnie pokiwał głową. Jego ruda czupryna musiała być doskonale widoczna nawet na tle pogrążonego w półmroku wnętrza izolatki. Dla pewności, ułożył dwie białe, bezużyteczne kukły rąk w literę T.

Mimo wszystko, mimo swoich starań, mimo tego, że nie zasługiwał, że był wadliwym egzemplarzem, z biologicznego punktu widzenia… był człowiekiem.
Jeszcze.
Wciąż.
Niestety.

Żywym.

Przynajmniej z biologicznego punktu widzenia.

Nie zastanawiał się, kim - lub czym - była ta ciemna postać na dole. Jak dla niego, mogła być kobietą, urojeniem, Matką we własnej osobie, albo nawet samą kostuchą, która przybyła, by zabrać go do Limbo. Albo z powrotem do ziemi, do nieskończonego cyklu, w którym materia krąży, a energia przepływa. Tam, w każdym razie, gdzie jego miejsce.

Wziąłby ją za zimną, kościstą rękę i poszedłby bez oporu.
szamanka
Kochajcie mnie, kochajcie, wy — gęstwy zieleni
I wy, senne gromady powikłanych cieni
Wyrwana z ziemi, przeciągnięta przez trawy. Między rzęsami plączą się pajęczyny, jesienne palce brązowe od ziemi, zielone od zgniecionych opuszkami łodyg. Jasne włosy utapirowane przez wiatry, tu i ówdzie zaplątana uschnięta gąłązka. Szczupła i przeciętnego wzrostu (164 cm), o błękitnych oczach bez dna. Stopy zawsze pokaleczone od spacerowania boso: po polach i ogrodach ciepłą porą, po deskach nieheblowanej podłogi zimną. Ubrana w kolorowe szaty z frędzlami, cekinami i wymyślnymi wzorami, obwieszona sznurami drewnianych korali.

Helloise
#4
05.10.2025, 19:00  ✶  
Czuła się tak cudownie wolna, gdy patrzyła w okno więźnia Lecznicy. Mogła odwrócić się i odejść, on tu zostanie: złamany i bezwolny, oddany na łaskę i niełaskę uzdrowicieli. Zabiorą mu głowę, zabiorą mu wolę. Zostanie z nimi na zmarnowanie. Wyrok skonania nędzniejszego niż to, które sam sobie zasądził.
Helloise nie znała jego historii, lecz mogła ją wyczytać z zabandażowanych rąk. Opatrunki były świeże — nie był tam długo, Lecznica jeszcze nie zdążyła go strawić. Miał w sobie wciąż człowieka — widziała to w tym, jak kiwał głową, jak dawał sygnały rękami.
POZOSTAŃ
CZŁOWIEKIEM
— zmienił się układ popiołów na jego szybie.
Zapałka zgasła.
Rozbłysła ponownie kolejnej nocy. Kolejnej i kolejnej. Szyby szeptały mu otuchę i wskazówki. Opowiedz im, jak dobrze działają nowe eliksiry. Powiedz im, że żałujesz. Drugi raz byś tego nie zrobił. Szeptały, jak wyjść z izolatki, jak dostać przywilej wizyty w ogrodzie. Jak stąd wyjdziemy.
W bezwietrzne noce za oknami Lazarusa pląsały papierowe zabawki, gdy zaś wiatr dął, fruwały za nimi drewniane kukły i wystawiały swój niemy teatr lalek. Opowiadały legendy o wojowniczym królu Arturze, o olbrzymach rzucających ogromny cień na ściany izolatki i o smokach, które wypuszczały z paszcz zaklęte iskierki. Jednego dnia Artur poskromił smoka, drugiego dnia smok poskromił Artura, trzeciego dnia smok z Arturem się zerżnęli.
Helloise nudziła się zimą, więc zaklęte animacje zabawiały i ją. Czasem nie przychodziła przez kilka nocy, czasem powracała jednej kilkukrotnie.
W zaciszu swojej chaty pracowała w wolnych chwilach nad brzozową gałązką. Wyrzeźbiła w niej jasną różdżkę z rdzeniem z futra wiewiórki. Zdobienia różdżki były skromne, lecz sam przedmiot wykonano solidnie. Drewno płaczących brzózek było wspaniałe — niewybredne, dopasowywało się do każdej czarodziejskiej ręki i każdego mugolskiego grzbietu. Czyż nie smagnięciem brzozowej witki niemagiczni próbowali wypędzać z opętanych demony? Czyż nie nimi uczyli niepokornych moresu?
Tak minął grudzień. W ostatnich dniach tego grudnia w ogrodach Lecznicy leżała ukryta brzozowa różdżka. Czekała, aż Lovegood przyjdzie po nią podczas któregoś ze spacerów dla grzecznych pacjentów.
WYJDŹ W
NOWE
Helloise czekała więc, aż wyjdzie, aby pomóc mu się odrodzić w sylwestrową noc, jak odrodzić miał się i rok. Krążąc przy granicy lasu pod Lecznicą Dusz, czarownica zastanawiała się, czy jeszcze nie jest za późno — czy zostało coś w tym ludziku z okna? Czy nie zabrali mu już zbyt wiele?


dotknij trawy
broken one
Chudy jak wypłata i długi jak miesiąc (187cm). Eteryczna uroda Lovegoodów rozwodniona mugolską pospolitością. Rude włosy domagające się fryzjera, broda domagająca się brzytwy, której starym zwyczajem nie posiada w domu. Jasnozielone oczy. Ubrany zwykle w proste szaty, czarne, lub w stonowanych barwach, skrojone tak, by nie krępowały ruchów.

Lazarus Lovegood
#5
08.10.2025, 12:34  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 08.10.2025, 12:52 przez Lazarus Lovegood.)  
Lecznica Dusz była dobrym miejscem. Strasznym miejscem. Bezpiecznym miejscem. Więzieniem. Wygodnym kokonem. Czasami polem bitwy, czasami cyrkiem. Dla wielu - domem.
Białe ściany. Białe łóżko. Szafka. Stolik. Zamknięte okno. Zaklęcia ochronne.
Piżama bez sznurków, plastikowe sztućce, jak dla dzieci, golenie tylko przez personel - nigdy sam na sam. Towarzystwo sanitariusza podczas wizyt w łazience - młodszy od Lazarusa chłopak, który ze znudzonym wyrazem twarzy ostentacyjnie patrzył w ścianę, kiedy Lazarus rozbierał się i brał prysznic. Namiastka prywatności.

Różdżkę odebrano mu pierwszej nocy, przy przyjęciu. Nie pamiętał tego. Następnego ranka podsunęli mu oświadczenie o dobrowolnym oddaniu jej w depozyt. Podpisał.
- Spokojnie, kiedy ocenimy pana stan psychiczny, jako stabilny, a poczytalność jako wystarczającą, oddamy ją panu - nie “jeśli”. “Kiedy”. Profesjonalny optymizm. Przecież jesteś tu, żeby wyzdrowieć.

Z czego?

Z zabicia człowieka?


Mijały dni, jeden podobny do drugiego, śniadanie, leki, terapia, zajęcia grupowe, lunch, hipnoza, czas wolny, kolacja, leki. Zdjęto mu opatrunki i zaaplikowano maści mające usunąć blizny - widoczne ślady jego decyzji i porażki. Do rozkładu dnia dołączyły wizyty uzdrowiciela, który pomagał jego dłoniom wrócić do pełnej sprawności.
Ale co ważniejsze, mijały noce.
A w nocy przychodziła ona.
Nadal nie wiedział, jak ma na imię. Mówiła przez szybę, popielnymi słowami i obrazami, teatrem lalek i cieni. Wypełniała mu długie, mroczne godziny, gdy bał się zasnąć, bo eliksiry, które dostawał, sprawiały, że we śnie czaiły się koszmary, w samotności głosy, a w ciemnościach cienie, inne, niż te jej, wyciągające po niego długie palce i choć codziennie tęsknił do spokoju i wolności śmierci, co noc z rozszerzonymi strachem oczami błagał je: ”Nie tak, nie tak!”
Po ośmiu dniach zaczął wypluwać wieczorną porcję medykamentów, bo to było łatwiej ukryć, niż poranną.
Uzdrowicielom mówił jednak, że działają, bo tak podpowiadała ona.

Był przykładnym pacjentem. Jadł śniadanie.  Przyjmował leki lub skutecznie to symulował. Uczestniczył w terapii. Poddawał się hipnozie.
- Teraz żałuję. Drugi raz bym tego nie zrobił - mówił - Chcę stąd wyjść.
Tak, jak podpowiadała ona.
Zanim się zorientował, zaczął wyczekiwać na zmrok, litościwie szybki w grudniowe wieczory, na jej odwiedziny. Na conocne potwierdzenie, że nie była snem ani wytworem jego umysłu. Że nie jest sam.
Magipsychiatrzy zauważyli to.
- Chciałbym wyjść na świeże powietrze - mówił słowa, które przeczytał poprzedniej nocy na szybie, jej słowa, ale przecież naprawdę tego chciał - Potrzeba mi przestrzeni.

Wreszcie pozwolono mu na spacery na świeżym powietrzu. Lazarus wiedział już wtedy, którzy opiekunowie przykładają się do swoich obowiązków, a którzy korzystają z okazji, by zapalić lub pogapić się bezczynnie w niebo. Za drugim razem właśnie taki sanitariusz wyprowadzał go na spacer, jak psa i gdy owinięty po oczy grubym szalem i z rękami wbitymi głęboko w kieszenie odwrócił się plecami od pacjenta, by podziwiać majestatyczny budynek Więzienia Dusz, Lazarus podszedł pod własne okno.
Siedem kroków w lewo i trzy w tył.
Doskonale obojętnie, jakby bez większego zaangażowania kontemplował roślinę, odchylił butem gałęzie płożącego jałowca.
Dwanaście i pół cala. Brzoza i futro magicznej wiewiórki. Cienka i giętka, jak witka. Trochę nierówna.
Wrócił do celi, jak grzeczny więzień.

Udało mu się ją przemycić i ukryć pod materacem. W popołudniowym czasie wolnym dokończył książkę, którą wypożyczono mu ze szpitalnej biblioteki. Zjadł obiad. Przyjął eliksiry. Umył się w samotności, bo personel spędzający sylwestrową noc w pracy, był chętniejszy do ustępstw. Lazarus wymówił się od wspólnego czekania na północ. Powiedział, że jest zmęczony. 
Gdy tej nocy przyszła po niego, był gotowy.

Nie czekała pod oknem, ale jej papierowy król Artur wskazał mu drogę. Różdżka. Obca, ale akceptowalna. Iluzja, cienka, ale przy odrobinie szczęścia powinna mu kupić jeden obchód nieuważnego strażnika. Dres założony na pasiak szpitalną piżamę. Skoncentrowane Rozproszenie, małe, precyzyjne. Ostrożnie wytopiony kawałek w magicznej barierze.
Podszedł do okna. Przyłożył czoło do szyby. Gorące - zimne. Wpatrzył się w śnieg po drugiej stronie. Wdech. Wydech.
Pop!

Zimno uderzyło go w twarz, w ręce, w mgnieniu oka przeniknęło przez szpitalne kapcie. Zorientował się, że zostawi ślady, więc odwrócił się tyłem do wybranego kierunku, przeszedł kilka kroków, czując, jak mokry śnieg przesiąka prze skarpetki i - pop! teleportował się daleko w tył, za ogrodzenie, tam, gdzie w oddali widniał skraj Kniei.

Pospieszna teleportacja nie była dokładna i poślizgnął się na nierównym gruncie. Upadł na dłonie i kolana, ciało, przyzwyczajone do ciepła szpitalnej sali zaczęło drżeć z zimna. Pozbierał się, oszołomiony tym, czego właśnie dokonał i ruszył chwiejnym krokiem w stronę lasu, ślizgając się i potykając na wykrotach.

Był wolny.
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Helloise (813), Lazarus Lovegood (1539)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa