12.09.2025, 11:45 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 12.09.2025, 11:46 przez Gabriel Montbel.)
Nie minął tydzień, choć obiecywał sobie, że będzie zaglądać tu raz w miesiącu.
Nie minął tydzień, a on już... już gnał...
Nie. Nogi same szły, ale oczywiście nie biegły. Noce teraz stawały się coraz dłuższe, słodka pierzynka mroku otulała spopielony Londyn, ale w jego przepalonych wnętrznościach biło czarne serce, tym samym pulsem, którym on chciałby, marzyłby...
To nie był jego ogród, ale ta transplantacja wystarczała mu na teraz, aby móc przetrwać aklimatyzację.
Szelest liści, łagodny jak słowa pieszczoty. Miękkość płatków, kusząca jak dziewicza skóra czekająca pierwszego nakłucia. Srogie kolce rozczulające w próbie obrony, gdy był skory lec u pogiętych korzeni i wielbić te rośliny, jakby były to jego własne róże.
Poczucie winy wobec własnych krzewów ścierało mu uśmiech z twarzy, ale słodka unosząca się zewsząd woń przynosiła ukojenie, którego tak bardzo potrzebował.
Przekroczył bramę, wiedząc, że jest tu mile widziany. Odnalazł kamienną ławkę pod pergolą uginającą się od magicznego kwiecia. Chłód nie czynił mu szkody, był jego bratem, jego naturą. Półmrok ciążący ku całkowitemu ukryciu w cieniu, osłaniał nienaturalnie bladą cerę. Bezruch przerywany był tylko niespiesznym gładzeniem liści, kiedy błogosławiony odpoczynek spływał mu na barki bezgłośną nokturnową melodią.
W drugiej dłoni obracał zaś kartę. Dziwną w połowie pozbawioną barw. I był tam leżący mężczyzna. I była tam pergola. Błękitne martwe ślepia obserwowały spod półprzymkniętych powiek kwiaty, ześlizgując się po detalach perfekcyjnie wyżłobionych kształtów. Chciał je zapamiętać możliwie wiernie, aby wspomnienie ofiarowane malarzowi w niczym nie odbiegało od oszałamiającej rzeczywistości. Cztery róże zamiast czterech mieczy... Czy byłaby to wielka obraza dla wieszczów uważających, że wiedzą cokolwiek na temat przyszłości? Obracał w dłoniach kartonik, kciukiem gładził jego nieco szorstką powierzchnię, myślami błądząc pośród krzewów piękniejszych od gwiezdnego sklepienia.
A jeśli zauważył - a z oczywistych względów i przymiotów predatora, tak się właśnie stało - że ktoś jeszcze zjawił się w tym przybytku, to ostentacyjnie zignorował go. Zupełnie jakby był martwy, choć to również była prawda w jego przypadku. Może jeśli nie będzie się ruszał, to nieznajoma dusza odpłynie gdzie indziej szukając swoich myśli, swojego nokturnu, swojego ukojenia.
Próżne nadzieje.
Nie minął tydzień, a on już... już gnał...
Nie. Nogi same szły, ale oczywiście nie biegły. Noce teraz stawały się coraz dłuższe, słodka pierzynka mroku otulała spopielony Londyn, ale w jego przepalonych wnętrznościach biło czarne serce, tym samym pulsem, którym on chciałby, marzyłby...
To nie był jego ogród, ale ta transplantacja wystarczała mu na teraz, aby móc przetrwać aklimatyzację.
Szelest liści, łagodny jak słowa pieszczoty. Miękkość płatków, kusząca jak dziewicza skóra czekająca pierwszego nakłucia. Srogie kolce rozczulające w próbie obrony, gdy był skory lec u pogiętych korzeni i wielbić te rośliny, jakby były to jego własne róże.
Poczucie winy wobec własnych krzewów ścierało mu uśmiech z twarzy, ale słodka unosząca się zewsząd woń przynosiła ukojenie, którego tak bardzo potrzebował.
Przekroczył bramę, wiedząc, że jest tu mile widziany. Odnalazł kamienną ławkę pod pergolą uginającą się od magicznego kwiecia. Chłód nie czynił mu szkody, był jego bratem, jego naturą. Półmrok ciążący ku całkowitemu ukryciu w cieniu, osłaniał nienaturalnie bladą cerę. Bezruch przerywany był tylko niespiesznym gładzeniem liści, kiedy błogosławiony odpoczynek spływał mu na barki bezgłośną nokturnową melodią.
W drugiej dłoni obracał zaś kartę. Dziwną w połowie pozbawioną barw. I był tam leżący mężczyzna. I była tam pergola. Błękitne martwe ślepia obserwowały spod półprzymkniętych powiek kwiaty, ześlizgując się po detalach perfekcyjnie wyżłobionych kształtów. Chciał je zapamiętać możliwie wiernie, aby wspomnienie ofiarowane malarzowi w niczym nie odbiegało od oszałamiającej rzeczywistości. Cztery róże zamiast czterech mieczy... Czy byłaby to wielka obraza dla wieszczów uważających, że wiedzą cokolwiek na temat przyszłości? Obracał w dłoniach kartonik, kciukiem gładził jego nieco szorstką powierzchnię, myślami błądząc pośród krzewów piękniejszych od gwiezdnego sklepienia.
A jeśli zauważył - a z oczywistych względów i przymiotów predatora, tak się właśnie stało - że ktoś jeszcze zjawił się w tym przybytku, to ostentacyjnie zignorował go. Zupełnie jakby był martwy, choć to również była prawda w jego przypadku. Może jeśli nie będzie się ruszał, to nieznajoma dusza odpłynie gdzie indziej szukając swoich myśli, swojego nokturnu, swojego ukojenia.
Próżne nadzieje.