Po prostu mieli wyjątkową zgodność, czyż nie? Już parokrotnie to mieli okazję to powtórzyć, stanowczo zbyt wiele razy, aby utrzymał rachubę. Można byłoby wręcz rzec, że ostatnio niemal nadużywali tego słowa, ciągle jeszcze czerpiąc satysfakcję z jego brzmienia.
Przekornie rzucone dwa wyrazy poniekąd stały się prawdą. Tudzież może to prawda została nareszcie jasno ujęta w słowa. W końcu w przeszłości też nie byli aż tak bardzo rozbieżni w zdaniach, po prostu tego nie podkreślali, nie rozwodząc się za bardzo nad wzajemnym zrozumieniem, tylko je udowadniając. Może zatem powinni uznać obie te wersje na raz? To, że im częściej mówili tę prawdę objawioną na głos, tym mocniej wybrzmiewała ona w ich czynach?
Nieistotne. Najważniejsze, że ten wieczór mógł mieć tylko jeden konkretny przebieg i byli co do tego zgodni. Ten najwłaściwszy z perspektywy nadchodzącego ślubu, niezmiernie istotny w kontekście tego, co czekało ich następnego dnia. I to bez wątpienia już od białego rana, ponieważ...
...no, właśnie...
...swoją ostatnią noc na kocią łapę mieli spędzić już w rezydencji, w której miała następnie odbyć się cała ceremonia ślubna. Nie mogli zatem wybrać momentu, gdy pojawią się wśród reszty domowników i dołączą do ostatniej fazy przygotowań. Oj nie. Roise nawet nie próbował łudzić się, że ktokolwiek pozwoli im pospać. Mieli zostać zerwani z łóżka i porwani w wir wydarzeń.
Może nie dosłownie, bo najpewniej nikt nie zamierzał fizycznie wtargiwać do ich sypialni (raczej z dawna nauczono się, że żadna intencja nie była tego warta), ale istniały inne sposoby na to, aby ciepła pościel nie była dla nich już aż tak komfortowa. Znając obie kobiety stojące za ostatecznym sznytem wydarzenia, Greengrass doskonale wiedział, że każde posunięcie miało stać się dozwolone. Tylko po to, aby dopilnować jak najbardziej godnego przebiegu tego niezmiernie ważnego dnia. Mhm.
Tak. Gdyby to od niego zależało, godność nie byłaby określeniem, którego życzyłby sobie używać, przynajmniej nie w pierwszej kolejności. Nie w przypadku, w którym zdecydowanie bardziej wolałby, żeby ten dzień był przede wszystkim ich. Ich wspólny, prywatny, spędzony z ludźmi, z którymi chcieli łączyć te chwile.
Jasne, nie postępowałby całkowicie niezgodnie z tradycją i pozostałymi elementami, jakie niechybnie składały się na to, że coś było godne (szczególnie w oczach starszych dam z grona czystokrwistych, bo dla niego część z dylematów organizacyjnych nie miała żadnego znaczenia; kolory serwetek naprawdę go nie interesowały, dopóki nie były przesadzone). Jednakże bez dwóch zdań nie zdecydowałby się całkowicie przyklaskiwać starym zwyczajom. Nie. Oj, nie.
Mieliby swoją ostatnią noc przed ślubem, którą spędziliby w domku w Whitby, do późna siedząc na plaży i wpatrując się w księżyc albo we wzburzone fale. Pewnie nawet w którymś momencie weszliby nago do wody, ignorując pierwszy chłód i pozwalając sobie na tę ostatnią przyjemność przed nadejściem jesieni. Następnie wróciliby do ciepłego łóżka... ...a może i nie?... ...możliwe, że skończyłoby się na dywanie przy kominku lub na kanapie... ...potem umiarkowanie rano zjedliby lekkie śniadanie i odwiedziliby pobliski kowen. Nie jeden z największych, tylko ten kameralny, gdzie spędziliby dokładnie tyle czasu, ile byłoby potrzebne i ani zbędnej minuty dłużej.
A następnie zorganizowaliby obiad z ogniskiem. Wydarzenie trwające do białego rana, może nawet jeszcze przez wiele godzin następnego dnia, lecz pozbawione tej całej sztucznej i wydumanej otoczki. Mogli bowiem częściowo postawić na swoim, ale w przypadku przyjęcia w Snowdonii nie dało się pominąć części oprawy. Ona musiała być. Kropka. Koniec.
Było dobrze po dwudziestej, chwilę przed dziewiątą wieczorem, kiedy Ambroise pojawił się na progu rezydencji. Na zewnątrz padało, cały dzień był wyjątkowo wilgotny, choć przez część czasu unosiła się tylko delikatna mżawka. Niebo było jednak całkowicie zachmurzone, a wspomniane chmury około dziewiętnastej postanowiły pokazać to, przed czym ostrzegały.
Wiało i padało. Było też wyjątkowo chłodno, przynajmniej do momentu przekroczenia przez niego progu ciepłego domu wypełnionego jasnym światłem, gdzie został powitany przez skrzatkę. Nikt inny nie czaił się na jego przybycie. Całe szczęście, bo jak na ten dzień, wystarczyło mu niespodziewanych interakcji. Chciał tylko przemknąć się do sypialni, założyć suche ubrania i dopiero wtedy pojawić się w salonie, gdzie przewidywał, że jeszcze przesiadywała część towarzystwa.
Nie wiedział, kto już zjawił się w Snowdonii. Zdawał sobie sprawę z tego, że Geraldine spędzała tu Mabon z krewniakami. Tak jak on zrobił to w Dolinie. Prócz niej jednak tej nocy miały tu spać przeróżne osoby z ich grona. Yaxleyowie dysponowali bowiem całkiem sporą ilością wolnych pokoi. Tym razem sporą część z tych pomieszczeń mieli wypełnić ludzie stanowiący podporę Młodych.
Ambroise liczył więc na całkiem miłą późną herbatę, może nawet z rozgrzewającą wkładką, a potem? Może na partię jakiejś gry w karty? Lub szachów czarodziejów? W zależności od tego, kto rzeczywiście byłby razem z nim? Chciał zrelaksować się po sabacie (nigdy ich przecież nie lubił) i przed Tym Wielkim Dniem. Nie miał wygórowanych wymagań.
A jednak, gdy już narzucił na siebie nowe ciuchy, wycierając włosy ręcznikiem i znów pokonując schody, tylko tym razem w dół, nie usłyszał dźwięków, których mógłby się spodziewać. Zamiast tego zastał go niemalże pusty salon. Na pierwszy rzut oka pozbawiony czyjejkolwiek obecności, jednakże gdy tylko przekroczył próg, psy poderwały się zza kanapy stojącej plecami do drzwi. To oznaczało jedno.
- Gdzie wszystkich wywiało? - Rzucił, przechodząc przez dywan, żeby zbliżyć się do mebla i potwierdzić spostrzeżenie, że ten musiał być zajęty.
Nie sądził, aby już pochlali, nawet mimo Mabon, było ledwo po dwudziestej pierwszej. Ale mógł się mylić, nie? Z tym wnioskiem wbił pytające spojrzenie w oczy dziewczyny, aby nachylić się i skraść jej pocałunek, zanim zajmie miejsce na dywanie. Kanapa ewidentnie była jej. Całe szczęście, ciepło rozpalonego kominka sprawiało, że podłoga nie była złą opcją. Zdecydowanie gorszą był fotel, z którego musiałby ściągać kota. Albo ten drugi, dalszy.
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down