04.10.2025, 14:51 ✶
wrzesień od 9.09 do 30.09
Zbiorcze potraktowanie biegania po rodzinach chronionych przez Zakon i ich znajomych
Zbiorcze potraktowanie biegania po rodzinach chronionych przez Zakon i ich znajomych
Pierwsze sceny tej epickiej, wielowymiarowej przygody składał się głównie z odbijającej się od ścian Miles, która miała mózg (szczęśliwie tylko metaforycznie) rozchlapany po wszystkich ścianach Księżycowego Stawu. Jej pomysł, wypluty w przypływie potrzeby gadania o czymkolwiek nabierał rozmachu i skrzydeł, bo kiedy Thomas podpalił się od rzuconej weń iskry, a jakieś logiczne całkiem obiekcje Basiliusa tylko podsycały ideę... Choć nie, może nie mówmy o ogniu, skoro walczymy z jego skutkami?
Najpierw - od tego trzeba było zacząć korzystając z policyjnej roboty - dane. Wiadomo! Już podczas zebrania i pomagania ocaleńcom w zakonowych kryjówkach skupiła się na zapełnianiu szkicownika (poza zwyczajowymi bazgrołami) nazwiskami i adresami. Potem jeszcze w sobotę 9, w przerwie między szukaniem Alastora, karmieniem Thomasa, a obieraniem ze szpitala Basiliusa, była największą teleportacyjną powsinogą wśród magów. Sprawdzała domy w których wiedziała, że mieszkali przed Spaloną biedacy, którym wczoraj (dzisiaj przed świtem!) polewała naparu miętowego, inni, którzy byli pod kuratelą zakonową w okolicy.
Ruiny. Klątwy. Choroby. Problemy.
Notowała wszystko zajadle, a potem obwieściła chłopakom, że there is no rest for good. Gaszenie to jedno, odbudowa wymagała wysiłku, a zakon, och zakon nie mógł pozbawić ludzi nadziei i poczucia osamotnienia. Jebać Ministerstwo, jebać Jenkins! - oczywiście nie powiedziała tego głośno.
Zbierała po zakonowych dostawcach zasoby, dbała by Tomuś i Liszek byli najedzeni. A potem w drogę. Sami lub z Prewettem, jak ten nie trzepał nadgodzin w Mungu. Tam też przecież był potrzebny! I może powinien odpocząć, może powinien więcej spać. Moody jednak nie odpuszczała, a zarządzanie (hehe poganianie z bicza) tym małym oddziałem sprawiało jej wiele radości i nie, nie zamierzała się pozbawiać obecności Basiliusa w tych działaniach, szczególnie że zdawał się najrozsądniejszy z nich wszystkich. W sensie z ich trójki.
– Dobra, to nie wygląda na klątwę, tylko na pieprzony przewiew – rzuciła nie mając absolutnie pojęcia, czy to co mówi jest prawdą. Pani Kent przypatrywała im się swoimi wielkimi rozwodnionymi oczyma, gdy panoszyli się po ujebanym sadzą mieszkaniu. Ramy okien były nadkruszone przez ogień, szyby trzymały się na słowo honoru. W drugim pokoju pan Kent wypluwał z siebie płuca i ostentacyjnie odmawiał pójścia do szpitala, bo eliksiry w jego mniemaniu sprawiały że wypadały mu włosy oraz drastycznie obniżały potencję. Zamiast tego łykał mugolskie tabletki na gardło. Dwójka dzieci na oko Moody przedhogwartowych łypała na nich spod stolika. Ignorowała je, tak długo, jak nie właziły jej w drogę. Od dzieci Thomas się nadawał bardziej, w końcu częściej się zajmował nieletnimi niż którekolwiek z nich. – Ten budynek obok się zawalił tak? Nie, z tej czarnej chmury nie powinno już spaść żadne pierdolone gówno. Znaczy... pieprzone. Znaczy uuuugh... niedobre! – Kto trzyma dzieci podczas takich rozmów??? żachnęła się wewnątrz swojej głowy – Powinny przejść za dzień czy dwa. Z resztą, w Londynie zawsze tyle smogu, że szczerze nie widzę za bardzo różnicy – próbowała być jakkolwiek pocieszająca.