16.02.2025, 22:25 ✶
Spróbowała to sobie nawet wyobrazić - te pirackie okręty unoszące się nad chmurami jak w jakiejś dziwnej, nowoczesnej sztuce teatralnej. Przypominałyby bardziej mugolskie samoloty czy może żeglowałyby z podmuchem wiatru w żaglach, kotwicząc o dachy wieżowców. Otrząsnęła się z tych myśli dość szybko - to nie był czas na jakieś mrzonki.
Myślała tak o sobie? Nie. Raczej nie. Nawet w takich chwilach jak ta, gdy balansowała na granicy otępiającej rozpaczy Lorien nadal była tą samą pewną siebie istotką. Duże ego zamknięte w drobnym ciałku.
- Śmierć i pogrzeby nigdy nie są przyjemną sytuacją Jonathanie. Ale to nawet nie to. To ta rodzina. Jest bardzo... Sama nie wiem. Skonfliktowana? Są zmęczeni sami sobą? Pogubieni?- Nie potrafiła tego ubrać w słowa. Znaleźć wytłumaczenia dla niektórych zachowań, działań. Skinęła delikatnie głową, zupełnie jakby doskonale rozumiała co ma na myśli mówiąc o tym jak wiele wysiłku włożyła jego matka w odcięcie się. Tylko, że Lorien… wcale nie chciała się odcinać. Nazwisko i wdowia czerń należały jej się jak psu buda i kość. To sięgało głębiej, daleko w przeszłość, kiedy mając mniej niż szesnaście lat oświadczyła z całą stanowczością, że ona panią Mulciber kiedyś na pewno zostanie, a potem dodała jeszcze pewniej, że Donald nie powinien aż tak zwlekać, bo jeszcze ją wydadzą za kogoś innego i będzie żałował do końca życia.
Wtedy zaręczynom, które sobie panna Crouch umyśliła, kres położył jej własny ojciec, uznając, że miejsce ptasiej panienki jest bezpiecznych ścianach Wizengamotu i Ministerstwa Magii, nie w ponurym, pełnym duchów przeszłości i powietrza ciężkiego od wizji przyszłości Mulciber Manor.
Nie udało się z Donaldem, więc wzięła to co się nawinęło w delikatną, pajęczą sieć- biednego, oszukanego przez życie i Ministerstwo Magii, wytwórcę świeczek, którego imienia nawet nie wypowiadała na głos. Robert dał jej nazwisko, które chciała. A potem umarł. I zostawił ją z całą masą problemów.
Czy wszyscy byli jej wśród Mulciberów tak nieprzychylni jak Richard? Nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. To była jedna z wielu rzeczy, które trzymały ją niemal całą noc na nogach. Nawet nie chciała opowiadać, że dopiero nad świtem przysnęła w fotelu, wtulając się w swojego kota jak nastolatka ze złamanym sercem, tylko po to by zerwać się godzinę później do pracy.
- Nie wiem.- Przyznała szczerze.- Prawdę powiedziawszy nie miałam pojęcia o istnieniu połowy z tych ludzi. Dzieci szwagra znam od… miesiąca? Dwóch? Jak zaczęli się zjeżdżać to nie wiedziałam kiedy przestaną. Okazało się, że mój mąż ma dwoje bratanków i bratanicę. Sophie, moja pasierbica, skończyła w tym roku Hogwart, więc też wróciła do domu... Cyrk. Jeden wielki cyrk, Jonathanie.- Westchnęła ciężko, ale w jej głosie pojawiła się wyraźna nutka podirytowania.- Nie znam ich intencji. Na razie jedyną przyjazną duszą jest mi Alexander.- Nieświadomie przesunęła opuszkami palców pod okiem, gdzie miała niemal niewidoczną bliznę. Starała się niewiele myśleć o tym co wydarzyło się po wieczorku u Agnes Delacour. Zupełnie jakby cało to spotkanie było tylko jednym wielkim, złym snem.
Może i była w żałobie, ale nie była głupia. Prewettowie nie zostawiali nierozwiązanych spraw samych sobie. Zwłaszcza, gdy w grę wchodziły układy i pieniądze. Gorzej wyglądała sprawa z testamentem - jedyne co wiedziała to to, że został sporządzony notarialnie, a ona nie została w nim nawet uwzględniona. Wzgarda bolała najbardziej.
- Jonathanie, mio caro...- Przysiadła z sukienką w rękach na oparciu fotela, w którym Selwyn siedział,w nieco nerwowym odruchu przytulając do siebie miękki materiał.- Tu nie chodzi o spadek. Nie dbam o ich pieniądze. Bardziej o… sama nie wiem. O zasady? O tradycję? O jakieś poszanowanie wartości?- Przygryzła dolną wargę, Wiedziała doskonale do kogo powinna się teraz zwrócić, ale gdzieś w jej głowie nadal tkwiła obawa, że Philomena stanie po stronie Richarda. I chyba tylko to powstrzymywało Lorien przed wylaniem kobiecie, którą przez całe dzieciństwo nazywała szanowną panią babcią, wszystkich żali związanych z małżeństwem i wdowieństwem.
Myślała tak o sobie? Nie. Raczej nie. Nawet w takich chwilach jak ta, gdy balansowała na granicy otępiającej rozpaczy Lorien nadal była tą samą pewną siebie istotką. Duże ego zamknięte w drobnym ciałku.
- Śmierć i pogrzeby nigdy nie są przyjemną sytuacją Jonathanie. Ale to nawet nie to. To ta rodzina. Jest bardzo... Sama nie wiem. Skonfliktowana? Są zmęczeni sami sobą? Pogubieni?- Nie potrafiła tego ubrać w słowa. Znaleźć wytłumaczenia dla niektórych zachowań, działań. Skinęła delikatnie głową, zupełnie jakby doskonale rozumiała co ma na myśli mówiąc o tym jak wiele wysiłku włożyła jego matka w odcięcie się. Tylko, że Lorien… wcale nie chciała się odcinać. Nazwisko i wdowia czerń należały jej się jak psu buda i kość. To sięgało głębiej, daleko w przeszłość, kiedy mając mniej niż szesnaście lat oświadczyła z całą stanowczością, że ona panią Mulciber kiedyś na pewno zostanie, a potem dodała jeszcze pewniej, że Donald nie powinien aż tak zwlekać, bo jeszcze ją wydadzą za kogoś innego i będzie żałował do końca życia.
Wtedy zaręczynom, które sobie panna Crouch umyśliła, kres położył jej własny ojciec, uznając, że miejsce ptasiej panienki jest bezpiecznych ścianach Wizengamotu i Ministerstwa Magii, nie w ponurym, pełnym duchów przeszłości i powietrza ciężkiego od wizji przyszłości Mulciber Manor.
Nie udało się z Donaldem, więc wzięła to co się nawinęło w delikatną, pajęczą sieć- biednego, oszukanego przez życie i Ministerstwo Magii, wytwórcę świeczek, którego imienia nawet nie wypowiadała na głos. Robert dał jej nazwisko, które chciała. A potem umarł. I zostawił ją z całą masą problemów.
Czy wszyscy byli jej wśród Mulciberów tak nieprzychylni jak Richard? Nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. To była jedna z wielu rzeczy, które trzymały ją niemal całą noc na nogach. Nawet nie chciała opowiadać, że dopiero nad świtem przysnęła w fotelu, wtulając się w swojego kota jak nastolatka ze złamanym sercem, tylko po to by zerwać się godzinę później do pracy.
- Nie wiem.- Przyznała szczerze.- Prawdę powiedziawszy nie miałam pojęcia o istnieniu połowy z tych ludzi. Dzieci szwagra znam od… miesiąca? Dwóch? Jak zaczęli się zjeżdżać to nie wiedziałam kiedy przestaną. Okazało się, że mój mąż ma dwoje bratanków i bratanicę. Sophie, moja pasierbica, skończyła w tym roku Hogwart, więc też wróciła do domu... Cyrk. Jeden wielki cyrk, Jonathanie.- Westchnęła ciężko, ale w jej głosie pojawiła się wyraźna nutka podirytowania.- Nie znam ich intencji. Na razie jedyną przyjazną duszą jest mi Alexander.- Nieświadomie przesunęła opuszkami palców pod okiem, gdzie miała niemal niewidoczną bliznę. Starała się niewiele myśleć o tym co wydarzyło się po wieczorku u Agnes Delacour. Zupełnie jakby cało to spotkanie było tylko jednym wielkim, złym snem.
Może i była w żałobie, ale nie była głupia. Prewettowie nie zostawiali nierozwiązanych spraw samych sobie. Zwłaszcza, gdy w grę wchodziły układy i pieniądze. Gorzej wyglądała sprawa z testamentem - jedyne co wiedziała to to, że został sporządzony notarialnie, a ona nie została w nim nawet uwzględniona. Wzgarda bolała najbardziej.
- Jonathanie, mio caro...- Przysiadła z sukienką w rękach na oparciu fotela, w którym Selwyn siedział,w nieco nerwowym odruchu przytulając do siebie miękki materiał.- Tu nie chodzi o spadek. Nie dbam o ich pieniądze. Bardziej o… sama nie wiem. O zasady? O tradycję? O jakieś poszanowanie wartości?- Przygryzła dolną wargę, Wiedziała doskonale do kogo powinna się teraz zwrócić, ale gdzieś w jej głowie nadal tkwiła obawa, że Philomena stanie po stronie Richarda. I chyba tylko to powstrzymywało Lorien przed wylaniem kobiecie, którą przez całe dzieciństwo nazywała szanowną panią babcią, wszystkich żali związanych z małżeństwem i wdowieństwem.