27.04.2025, 14:17 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 27.04.2025, 14:21 przez Lorien Mulciber.)
Większość nocy spędziła w pustym domu rodziców.
W starym, cichym domu, który zdawał się nie zaznać wojny, jakby płomienie krzyk Londynu były tylko złym snem. Rodzice wyjechali na początku września, nim niebo zaczęło jaśnieć od żaru i zielonych błysków, nim ulice zamieniły się w pole bitwy. Starała się nie myśleć czy ślub kuzynki Prewettówny, uratował jej matkę i ojca. Gdyby wrócili wcześniej… Gdyby ojciec ten jeden raz nie ustąpił naciskom Adeline i zostali w stolicy… Nie. Nie było ich.
Ale to nie znaczyło, że cała jej rodzina była bezpieczna.
Było już po trzeciej, zegar nieubłaganie przybliżał ich do świtu, a ona miała wystarczająco czasu do przemyśleń. Choć siedziała tam przez ostatnie godziny, wiedziała, że nie może zostać ani minuty dłużej. Efekt działania eliksirów powoli ustępował, a w apteczce nie znalazła nic przydatnego. Nie mogła ryzykować kominka, nie było opcji powrotu do Little Hangleton. Świstokliki? Po tym co się stało ostatnio? Mowy nie było.
Odkąd przyszła, nawet się nie rozebrała. Nie zdjęła butów ani płaszcza nasiąkniętego dymem. Czuła, że jeśli pozwoli sobie teraz na komfort, jeśli dopuści do siebie choć odrobinę ciepła, to rozpadnie się na kawałki. A przecież musiała wyjść. Jutro musiało nadejść. A potem pojutrze. Kolejne dni. Czuwała. Z dłonią zaciśniętą na różdżce czekała aż przyjdą. Jak stróżujący kundel. Minuty zmieniały się w godziny, gdy trwała pogrążona w swoim półśnie. Straciła rachubę czasu, wsłuchana w szum krwi w uszach i odległe, przytłumione odgłosy świata na zewnątrz. Wiedziała, że nie może tu zostać. Dom, choć bezpieczny, nie był miejscem na przeczekanie końca wszystkiego. Z każdym trzaskiem drewna, każdym szelestem liści w ogrodzie czuła, że już tu są. Każdy dźwięk starego domu sprawiał, że wyciszone medykamentami serce biło coraz mocniej. Wiedziała, że musi wyjść - Ministerstwo było najbliżej, a wybór oczywisty.
Na ulicy było ciemno od dymu, a powietrze cuchnęło spalenizną. Kamienice, które pamiętała z dzieciństwa — domy przyjaciół, sąsiadów — stały puste lub nadpalone. Krok po kroku wyszła na opustoszałą ulicę, czując, jak coś ściska jej serce.
Lorien czuła smak popiołu. Czuła go wszędzie - we włosach, w ubraniu, pod skórą. Wdzierał się do umysłu, osiadał pod ciężkimi od medykamentów i zmęczenia powiekami. Nawet kiedy nie widziała płomieni, jej nozdrza wciąż szarpał ten sam duszący zapach spalenizny i rozpaczy. Oddychała ciężko, wsparta o rozgrzane cegły jednego z budynków. Jedyne czego chciała to wrócić do Ministerstwa - czy tam było bezpiecznie? Czy ochronią ją jak zwykle jego chłodne mury, opustoszałe sale Wizengamotu. A może płonęło i tam? Czy zastanie lata pracy spopielone, księgi zawierające setki lat prawa czarodziejów, rozsypane w proch. Zdeptane przez tych, którzy prawo mieli w pogardzie.
Przyjdą i po mnie.
A gdy przyjdą powita ich z uniesioną głową, Przyjdą i znajdą ją tam, gdzie znaleźć powinni - nie na kolanach, nie w zaciszu rodzinnego domu, ale na swoim posterunku, choćby miała testament i ostatnie przemówienie spisywać krwią na ścianie. Nawet jeśli wokół będą już tylko popioły.
Wlokła się przed siebie przez pogorzelisko miasta, bardziej widmo niż istota z ciała i kości. Świat, który znała umierał. Cegła po cegle. Człowiek po człowieku. Przeszła obok jakiejś mugolskiej kawiarni - szyby miała popękane, szyld zwisał smętnie na jednym sznurku. Zapach przypalonej kawy mieszał się z gryzącym odorem spalenizny. Na małym stoliku, jedynym nie przewróconym stoliku wciąż stał kubek. Dawno zimna ciecz spływała po jego popękanych ściankach niczym jątrząca się rana. To było stare miejsce. Jedno z lepszych nawet według wysublimowanego gustu Adeline Prewett, dla której jakość kawy była chyba jedyną ważniejszą rzeczą od statusu krwi. Zabierała ją tu czasem.
Moja mama zawsze miała dla mnie łakoć. - powiedziała jej zaledwie wczoraj Philomena, jakby miało jej to przynieść jakiekolwiek ukojenie.
Teraz nie było już nawet miejsca, o którym Lorien mogła powiedzieć, że było ważne - dla niej i jej mamy.
Wtedy dopiero poczuła, że już nie wróci do starego świata.
Ta noc, ten ogień, ta walka- bo wojna już dawno przestała być pojedynkiem na zaklęcia; była walką na psyche - wszystko było końcem i początkiem. Jutro nadejdzie. Bo takie było już jutro, nadchodziło po nocy pełnej koszmarów. Ale nie była pewna czy poranek przyniesie coś innego.
Przyspieszyła kroku.
Nie masz nic. Nic nie należy do ciebie. Twoje cierpienie nie jest twoje. Twoje brzmię nie jest twoje. - powtarzała w myślach. Nie walczyła, żeby przetrwać. Raz jeden nie walczyła, żeby wygrać. Zwycięstwo zdawało się być niemożliwe, a klęska ciążyła jej na szyi jak stryczek. Walczyła, żeby nie zdradzić. Bo zdrada, zdrada siebie, idei, prawa - zawsze była wyborem.
Im bliżej wejścia do Ministerstwa - tym większy zbierał się spanikowany tłum. Ludzie krzyczeli, płakali. Słyszała szloch, rwane oddechy, dźwięk dziecięcego płaczu, który przecinał powietrze ostrzej niż najgorsze z zaklęć. Usłyszała chłopięcy wrzask, który szukał swojej matki. Odwróciła się, żeby go odnaleźć wzrokiem - ktoś kiedyś powiedział, że to normalne, instynktowne. Że kobiety zawsze się odwrócą, gdy usłyszą przerażone. Brzmiało to wówczas jak zarzut, punktowanie ich słabości. Ale na Bogów, niech wskaże ktoś większą siłę nad tą, która każe się zatrzymać w półkroku i odnaleźć zagubioną w tłumie dziecinę.
Widziała mugolskie mundury, mundury Aurorów i straży. Wszyscy próbowali pomóc. Dzisiejszej nocy tak wielu stało się braćmi - o słodka ironio.
Ktoś obok niej próbował transmutować zwęgloną ławkę w nosze. Ktoś inny tworzył barierę ochronną. Magiczne światła, lśniące jak roztrzaskane szkło, migotały w powietrzu, odbijając się od rozlanego na chodniku deszczu i krwi Oczy, które zwykle lśniły pogardą, teraz były pełne lęku i determinacji. I choć każda z tych osób miała inny język, inny świat, ich dłonie dotykały tych samych ran, tych samych zgliszcz. Niezależnie od tego, czy dzierżyli różdżki, czy nie, dzisiaj w tej tragedii każdy był tym samym - człowiekiem, który walczył o życie drugiego człowieka.
Poczuła dreszcz na plecach. Dziwny, ciężki, jakby była przez kogoś obserwowana. Pierwotny strach towarzyszący zwierzynie, gdy czai się na nią drapieżnik. I już chciała zrzucić to na garb zmęczenia i paranoi, gdy usłyszała męski, donośny krzyk.
- Ty! - Zamarła na moment i to najwyraźniej wystarczyło obcemu.- Tak ty! Kurwa, wreszcie zeszłaś ze swojego piedestału?!
Zatrzymała się. Powoli. Nie gwałtownie, bo nagłe ruchy były złe, kiedy grunt pod nogami uciekał spod stóp. Krzyki i łzy, magia i krew... wszystko to zlewało się w jeden, nieprzerwany strumień. Straciła parę cennych sekund, bo gdy się odwróciła stanęła twarzą w twarz z kompletnie nieznanym sobą mężczyzną. Takim, o którym jej ojciec powiedziałby, że nosi na sobie cały ciężar przeszłości. Wysoki - musiała zadrzeć głowę by na niego w ogóle spojrzeć. Jego twarz była szorstka, jakby rzeźbiona w kamieniu, przecięta zmarszczkami, na które zdawał się być zdecydowanie zbyt młody. Zarys szczęki miał mocny, lecz zniekształcony, cienie pod powiekami, kilkudniowy zarost. Nos po przejściach, pewnie kilkukrotnie złamany. Ale najgorsze były oczy ukryte pod krzaczastymi brwiami. Ciemne, pełne gniewu, jakby spoglądał na świat przez pryzmat potężnego żalu. Ciemna, poszarpana szata była za duża, kilkukrotnie łatana, wisiała na nim jakby odziedziczył ją po starszym bracie. Tylko zerknęła na dłoń, w której dzierżył różdżkę - mocno zgrubiałą, pokrytą bliznami; paznokcie połamane, brudne, jakby nie potrafił zapanować nawet nad tak drobną rzeczą w swoim życiu.
Zacisnęła mocniej palce na swojej własnej różdżce. Zrobiła krok w tył. Mężczyzna zrobił krok w przód.
- Nie znam cię. Zostaw mnie. - Starała się zachować spokój. Powagę. Pamiętaj kim jesteś. Ton choć drżący był taki jak zawsze - chłodny, monotonny.
- Palisz świat jak spaliłaś mojego ojca suko?! - Wywarczał. Żadne z nich nie podnosiło różdżki. Żadne nie zdobyło się na rzucenie zaklęcia. Choć zbierał się wokół nich coraz większy tłumek gapiów. Zainteresowanie rosło. Czuła na sobie spojrzenia, które przenikały ją jak ostrza. Słyszała, jak ich szumy zlewały się w jedno, jakby cała przestrzeń wokół niej zaczynała tętnić, a każda sekunda ciążyła jak najcięższy wyrok. Ich obecność nie była jedynie obserwacją - była wyrokiem. Wystarczyło jedno niewłaściwe słowo, jeden niewłaściwy gest, a na pewno znajdą sposób, by przypisać jej winę. I nie chodziło o to, czy była winna. Nigdy nie chodziło o znalezienie prawdziwego oprawcy.
Słyszała, jak szepczą między sobą, jak ich szept przeradzał się w otwarte rozmowy
- Ja nie…
Przerwał jej.
- Ojciec. Gregor Korolev!- Zamilkł jakby oczekiwał, że będzie wiedziała o kim mówi. Jej nerwowe potrząśnięcie głową zdawało się go rozwścieczyć jeszcze bardziej.- Siedział w Azkabanie! Za kradzież różdżki! Pierdoloną kradzież! Byłem tam na rozprawie! Widziałem Cię! - Jego głos brzmiał jak uderzenie. Pełne wściekłości i nie ugaszonego bólu sprzed lat.
Zamrugała gwałtownie. Pamiętała. Korolev. Mugolak z wcześniejszymi wyrokami, kilkukrotna odsiadka w Clerkenwell za drobne przestępstwa. Ukradł różdżkę niewłaściwej osobie, jakiemuś urzędnikowi Ministerstwa. Stawiał opór. Jedno złe zaklęcie, Brygadzistka która próbowała go powstrzymać została poważnie ranna - jej śmierć w Mungu przypieczętowała los człowieka Dostał osiem lat. Zmarł po niecałych czterech.
- Umarł tam! Umarł przez ciebie! Ale swoich czystokrwistych koleżków byś tam nie wepchnęła, nie?!
- To nie była kwestia krwi. Przysięgam.- Powiedziała słabo, robiąc kolejny krok w tył. Maska jej własnej twarzy - stonowanej, tak odległej - zaczęła pękać. Była tylko kobietą. W dodatku o wiele drobniejszą od rozwścieczonego napastnika.
Nie chciałam żeby tam umarł. Nie chciałaś? Nie chciałam. Ale nie przeproszę Cię za wyrok. Prawo wymagało ofiar, nie litości. Gdyby zlitowała się nad każdym jednym oskarżonym ulice Londynu pełne byłyby plugastwa, które tak bardzo starała się wyplenić.
- Miasto kurwa płonie! Kto za to zapłaci?! Tacy jak my! Zawsze tacy jak my! TACY KURWA JESTEŚCIE. Wy, czystokrwiści, siedzicie w swoich wieżach z kości słoniowej, na stosach naszego złota i patrzycie na nas jak na błoto. Jak nie pasujesz do waszych rodów i rodowodów, to jesteś nikim!
Dym zawirował wokół nich jak zaklęcie niewypowiedziane na głos. Zapadła cisza. Przez chwilę wydawało się, że nic już nie zostanie powiedziane. Że pożar pochłonie ich oboje, jako dwoje ludzi z dwóch światów, którzy nigdy nie powinni się spotkać. A potem wyciągnął w jej stronę rękę. Nie różdżkę. Rękę.
- NIE DOTYKAJ MNIE! - Wrzasnęła piskliwie, po raz pierwszy od dawna czując znajome, obezwładniające uczucie paniki. Serce zaczęło jej bić szybciej, a w piersi narastało dziwne, mdłe uczucie - jakby całe jej ciało miało się w jednej chwili rozpaść. Potrzebowała tylko jednej sekundy, by znaleźć spokój. Jednej chwili, by odzyskać kontrolę. Ale ta ręka... ręka, która zbliżała się do niej, jakby miała ją złapać, była po prostu zbyt blisko.
Z trudem zdusiła w sobie instynkt, który domagał się ucieczki. Ale to było silniejsze od niej.
Cofnęła się o kolejne kilka kroków. Chciała się chociaż wycofać w bardziej ustronne miejsce.
- P-przepraszam. Nie… Ja nie… Prze… przepraszam… Ja nie… chciałam…- Jej głos się łamał przy każdym słowie. Oddech z sekundy na sekundę stawał się coraz bardziej urwany, coraz ciężej było zachować siłę, gdy tej zwyczajnie w świecie zaczynało brakować.
- A żebyś zdechła w swoim złotym grobie Nikt kurwa płakać za tobą nie będzie.- Splunął jej pod nogi, gdy wpadła na kogoś plecami. Bała się w tym momencie spojrzeć nawet na kogo konkretnie - przyjaciela czy wroga.
Jedyne co mogła w tej chwili zrobić to zacisnąć powieki, gdy klątwa zwyciężyła i liczyć, że zdoła później uciec.
// zadanie z karty pięter [klik] - Czarodziej brudnej krwi jest wyjątkowo sfrustrowany + mają przeszłość, bo stracił ojca przez wyrok Wizengamotu lata wcześniej. Narasta agresja.
// Odgrywam swoją klątwę krwi - uznaję, że eliksiry, które zażyła wcześniej powoli przestają działać, a pyskaty czarodziej jest dodatkowym bodźcem.
W starym, cichym domu, który zdawał się nie zaznać wojny, jakby płomienie krzyk Londynu były tylko złym snem. Rodzice wyjechali na początku września, nim niebo zaczęło jaśnieć od żaru i zielonych błysków, nim ulice zamieniły się w pole bitwy. Starała się nie myśleć czy ślub kuzynki Prewettówny, uratował jej matkę i ojca. Gdyby wrócili wcześniej… Gdyby ojciec ten jeden raz nie ustąpił naciskom Adeline i zostali w stolicy… Nie. Nie było ich.
Ale to nie znaczyło, że cała jej rodzina była bezpieczna.
Było już po trzeciej, zegar nieubłaganie przybliżał ich do świtu, a ona miała wystarczająco czasu do przemyśleń. Choć siedziała tam przez ostatnie godziny, wiedziała, że nie może zostać ani minuty dłużej. Efekt działania eliksirów powoli ustępował, a w apteczce nie znalazła nic przydatnego. Nie mogła ryzykować kominka, nie było opcji powrotu do Little Hangleton. Świstokliki? Po tym co się stało ostatnio? Mowy nie było.
Odkąd przyszła, nawet się nie rozebrała. Nie zdjęła butów ani płaszcza nasiąkniętego dymem. Czuła, że jeśli pozwoli sobie teraz na komfort, jeśli dopuści do siebie choć odrobinę ciepła, to rozpadnie się na kawałki. A przecież musiała wyjść. Jutro musiało nadejść. A potem pojutrze. Kolejne dni. Czuwała. Z dłonią zaciśniętą na różdżce czekała aż przyjdą. Jak stróżujący kundel. Minuty zmieniały się w godziny, gdy trwała pogrążona w swoim półśnie. Straciła rachubę czasu, wsłuchana w szum krwi w uszach i odległe, przytłumione odgłosy świata na zewnątrz. Wiedziała, że nie może tu zostać. Dom, choć bezpieczny, nie był miejscem na przeczekanie końca wszystkiego. Z każdym trzaskiem drewna, każdym szelestem liści w ogrodzie czuła, że już tu są. Każdy dźwięk starego domu sprawiał, że wyciszone medykamentami serce biło coraz mocniej. Wiedziała, że musi wyjść - Ministerstwo było najbliżej, a wybór oczywisty.
Na ulicy było ciemno od dymu, a powietrze cuchnęło spalenizną. Kamienice, które pamiętała z dzieciństwa — domy przyjaciół, sąsiadów — stały puste lub nadpalone. Krok po kroku wyszła na opustoszałą ulicę, czując, jak coś ściska jej serce.
Lorien czuła smak popiołu. Czuła go wszędzie - we włosach, w ubraniu, pod skórą. Wdzierał się do umysłu, osiadał pod ciężkimi od medykamentów i zmęczenia powiekami. Nawet kiedy nie widziała płomieni, jej nozdrza wciąż szarpał ten sam duszący zapach spalenizny i rozpaczy. Oddychała ciężko, wsparta o rozgrzane cegły jednego z budynków. Jedyne czego chciała to wrócić do Ministerstwa - czy tam było bezpiecznie? Czy ochronią ją jak zwykle jego chłodne mury, opustoszałe sale Wizengamotu. A może płonęło i tam? Czy zastanie lata pracy spopielone, księgi zawierające setki lat prawa czarodziejów, rozsypane w proch. Zdeptane przez tych, którzy prawo mieli w pogardzie.
Przyjdą i po mnie.
A gdy przyjdą powita ich z uniesioną głową, Przyjdą i znajdą ją tam, gdzie znaleźć powinni - nie na kolanach, nie w zaciszu rodzinnego domu, ale na swoim posterunku, choćby miała testament i ostatnie przemówienie spisywać krwią na ścianie. Nawet jeśli wokół będą już tylko popioły.
Wlokła się przed siebie przez pogorzelisko miasta, bardziej widmo niż istota z ciała i kości. Świat, który znała umierał. Cegła po cegle. Człowiek po człowieku. Przeszła obok jakiejś mugolskiej kawiarni - szyby miała popękane, szyld zwisał smętnie na jednym sznurku. Zapach przypalonej kawy mieszał się z gryzącym odorem spalenizny. Na małym stoliku, jedynym nie przewróconym stoliku wciąż stał kubek. Dawno zimna ciecz spływała po jego popękanych ściankach niczym jątrząca się rana. To było stare miejsce. Jedno z lepszych nawet według wysublimowanego gustu Adeline Prewett, dla której jakość kawy była chyba jedyną ważniejszą rzeczą od statusu krwi. Zabierała ją tu czasem.
Moja mama zawsze miała dla mnie łakoć. - powiedziała jej zaledwie wczoraj Philomena, jakby miało jej to przynieść jakiekolwiek ukojenie.
Teraz nie było już nawet miejsca, o którym Lorien mogła powiedzieć, że było ważne - dla niej i jej mamy.
Wtedy dopiero poczuła, że już nie wróci do starego świata.
Ta noc, ten ogień, ta walka- bo wojna już dawno przestała być pojedynkiem na zaklęcia; była walką na psyche - wszystko było końcem i początkiem. Jutro nadejdzie. Bo takie było już jutro, nadchodziło po nocy pełnej koszmarów. Ale nie była pewna czy poranek przyniesie coś innego.
Przyspieszyła kroku.
Nie masz nic. Nic nie należy do ciebie. Twoje cierpienie nie jest twoje. Twoje brzmię nie jest twoje. - powtarzała w myślach. Nie walczyła, żeby przetrwać. Raz jeden nie walczyła, żeby wygrać. Zwycięstwo zdawało się być niemożliwe, a klęska ciążyła jej na szyi jak stryczek. Walczyła, żeby nie zdradzić. Bo zdrada, zdrada siebie, idei, prawa - zawsze była wyborem.
Im bliżej wejścia do Ministerstwa - tym większy zbierał się spanikowany tłum. Ludzie krzyczeli, płakali. Słyszała szloch, rwane oddechy, dźwięk dziecięcego płaczu, który przecinał powietrze ostrzej niż najgorsze z zaklęć. Usłyszała chłopięcy wrzask, który szukał swojej matki. Odwróciła się, żeby go odnaleźć wzrokiem - ktoś kiedyś powiedział, że to normalne, instynktowne. Że kobiety zawsze się odwrócą, gdy usłyszą przerażone. Brzmiało to wówczas jak zarzut, punktowanie ich słabości. Ale na Bogów, niech wskaże ktoś większą siłę nad tą, która każe się zatrzymać w półkroku i odnaleźć zagubioną w tłumie dziecinę.
Widziała mugolskie mundury, mundury Aurorów i straży. Wszyscy próbowali pomóc. Dzisiejszej nocy tak wielu stało się braćmi - o słodka ironio.
Ktoś obok niej próbował transmutować zwęgloną ławkę w nosze. Ktoś inny tworzył barierę ochronną. Magiczne światła, lśniące jak roztrzaskane szkło, migotały w powietrzu, odbijając się od rozlanego na chodniku deszczu i krwi Oczy, które zwykle lśniły pogardą, teraz były pełne lęku i determinacji. I choć każda z tych osób miała inny język, inny świat, ich dłonie dotykały tych samych ran, tych samych zgliszcz. Niezależnie od tego, czy dzierżyli różdżki, czy nie, dzisiaj w tej tragedii każdy był tym samym - człowiekiem, który walczył o życie drugiego człowieka.
Poczuła dreszcz na plecach. Dziwny, ciężki, jakby była przez kogoś obserwowana. Pierwotny strach towarzyszący zwierzynie, gdy czai się na nią drapieżnik. I już chciała zrzucić to na garb zmęczenia i paranoi, gdy usłyszała męski, donośny krzyk.
- Ty! - Zamarła na moment i to najwyraźniej wystarczyło obcemu.- Tak ty! Kurwa, wreszcie zeszłaś ze swojego piedestału?!
Zatrzymała się. Powoli. Nie gwałtownie, bo nagłe ruchy były złe, kiedy grunt pod nogami uciekał spod stóp. Krzyki i łzy, magia i krew... wszystko to zlewało się w jeden, nieprzerwany strumień. Straciła parę cennych sekund, bo gdy się odwróciła stanęła twarzą w twarz z kompletnie nieznanym sobą mężczyzną. Takim, o którym jej ojciec powiedziałby, że nosi na sobie cały ciężar przeszłości. Wysoki - musiała zadrzeć głowę by na niego w ogóle spojrzeć. Jego twarz była szorstka, jakby rzeźbiona w kamieniu, przecięta zmarszczkami, na które zdawał się być zdecydowanie zbyt młody. Zarys szczęki miał mocny, lecz zniekształcony, cienie pod powiekami, kilkudniowy zarost. Nos po przejściach, pewnie kilkukrotnie złamany. Ale najgorsze były oczy ukryte pod krzaczastymi brwiami. Ciemne, pełne gniewu, jakby spoglądał na świat przez pryzmat potężnego żalu. Ciemna, poszarpana szata była za duża, kilkukrotnie łatana, wisiała na nim jakby odziedziczył ją po starszym bracie. Tylko zerknęła na dłoń, w której dzierżył różdżkę - mocno zgrubiałą, pokrytą bliznami; paznokcie połamane, brudne, jakby nie potrafił zapanować nawet nad tak drobną rzeczą w swoim życiu.
Zacisnęła mocniej palce na swojej własnej różdżce. Zrobiła krok w tył. Mężczyzna zrobił krok w przód.
- Nie znam cię. Zostaw mnie. - Starała się zachować spokój. Powagę. Pamiętaj kim jesteś. Ton choć drżący był taki jak zawsze - chłodny, monotonny.
- Palisz świat jak spaliłaś mojego ojca suko?! - Wywarczał. Żadne z nich nie podnosiło różdżki. Żadne nie zdobyło się na rzucenie zaklęcia. Choć zbierał się wokół nich coraz większy tłumek gapiów. Zainteresowanie rosło. Czuła na sobie spojrzenia, które przenikały ją jak ostrza. Słyszała, jak ich szumy zlewały się w jedno, jakby cała przestrzeń wokół niej zaczynała tętnić, a każda sekunda ciążyła jak najcięższy wyrok. Ich obecność nie była jedynie obserwacją - była wyrokiem. Wystarczyło jedno niewłaściwe słowo, jeden niewłaściwy gest, a na pewno znajdą sposób, by przypisać jej winę. I nie chodziło o to, czy była winna. Nigdy nie chodziło o znalezienie prawdziwego oprawcy.
Słyszała, jak szepczą między sobą, jak ich szept przeradzał się w otwarte rozmowy
- Ja nie…
Przerwał jej.
- Ojciec. Gregor Korolev!- Zamilkł jakby oczekiwał, że będzie wiedziała o kim mówi. Jej nerwowe potrząśnięcie głową zdawało się go rozwścieczyć jeszcze bardziej.- Siedział w Azkabanie! Za kradzież różdżki! Pierdoloną kradzież! Byłem tam na rozprawie! Widziałem Cię! - Jego głos brzmiał jak uderzenie. Pełne wściekłości i nie ugaszonego bólu sprzed lat.
Zamrugała gwałtownie. Pamiętała. Korolev. Mugolak z wcześniejszymi wyrokami, kilkukrotna odsiadka w Clerkenwell za drobne przestępstwa. Ukradł różdżkę niewłaściwej osobie, jakiemuś urzędnikowi Ministerstwa. Stawiał opór. Jedno złe zaklęcie, Brygadzistka która próbowała go powstrzymać została poważnie ranna - jej śmierć w Mungu przypieczętowała los człowieka Dostał osiem lat. Zmarł po niecałych czterech.
- Umarł tam! Umarł przez ciebie! Ale swoich czystokrwistych koleżków byś tam nie wepchnęła, nie?!
- To nie była kwestia krwi. Przysięgam.- Powiedziała słabo, robiąc kolejny krok w tył. Maska jej własnej twarzy - stonowanej, tak odległej - zaczęła pękać. Była tylko kobietą. W dodatku o wiele drobniejszą od rozwścieczonego napastnika.
Nie chciałam żeby tam umarł. Nie chciałaś? Nie chciałam. Ale nie przeproszę Cię za wyrok. Prawo wymagało ofiar, nie litości. Gdyby zlitowała się nad każdym jednym oskarżonym ulice Londynu pełne byłyby plugastwa, które tak bardzo starała się wyplenić.
- Miasto kurwa płonie! Kto za to zapłaci?! Tacy jak my! Zawsze tacy jak my! TACY KURWA JESTEŚCIE. Wy, czystokrwiści, siedzicie w swoich wieżach z kości słoniowej, na stosach naszego złota i patrzycie na nas jak na błoto. Jak nie pasujesz do waszych rodów i rodowodów, to jesteś nikim!
Dym zawirował wokół nich jak zaklęcie niewypowiedziane na głos. Zapadła cisza. Przez chwilę wydawało się, że nic już nie zostanie powiedziane. Że pożar pochłonie ich oboje, jako dwoje ludzi z dwóch światów, którzy nigdy nie powinni się spotkać. A potem wyciągnął w jej stronę rękę. Nie różdżkę. Rękę.
- NIE DOTYKAJ MNIE! - Wrzasnęła piskliwie, po raz pierwszy od dawna czując znajome, obezwładniające uczucie paniki. Serce zaczęło jej bić szybciej, a w piersi narastało dziwne, mdłe uczucie - jakby całe jej ciało miało się w jednej chwili rozpaść. Potrzebowała tylko jednej sekundy, by znaleźć spokój. Jednej chwili, by odzyskać kontrolę. Ale ta ręka... ręka, która zbliżała się do niej, jakby miała ją złapać, była po prostu zbyt blisko.
Z trudem zdusiła w sobie instynkt, który domagał się ucieczki. Ale to było silniejsze od niej.
Cofnęła się o kolejne kilka kroków. Chciała się chociaż wycofać w bardziej ustronne miejsce.
- P-przepraszam. Nie… Ja nie… Prze… przepraszam… Ja nie… chciałam…- Jej głos się łamał przy każdym słowie. Oddech z sekundy na sekundę stawał się coraz bardziej urwany, coraz ciężej było zachować siłę, gdy tej zwyczajnie w świecie zaczynało brakować.
- A żebyś zdechła w swoim złotym grobie Nikt kurwa płakać za tobą nie będzie.- Splunął jej pod nogi, gdy wpadła na kogoś plecami. Bała się w tym momencie spojrzeć nawet na kogo konkretnie - przyjaciela czy wroga.
Jedyne co mogła w tej chwili zrobić to zacisnąć powieki, gdy klątwa zwyciężyła i liczyć, że zdoła później uciec.
Rzut na charyzmę ◉◉◉◉○ - Niekontrolowana przemiana w wilgowrona
Rzut PO 1d100 - 49
Sukces!
Sukces!
// zadanie z karty pięter [klik] - Czarodziej brudnej krwi jest wyjątkowo sfrustrowany + mają przeszłość, bo stracił ojca przez wyrok Wizengamotu lata wcześniej. Narasta agresja.
// Odgrywam swoją klątwę krwi - uznaję, że eliksiry, które zażyła wcześniej powoli przestają działać, a pyskaty czarodziej jest dodatkowym bodźcem.