• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Aleja horyzontalna v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
RE: [Jesień 72, 8-9.09 Spalona Noc, Julián & Anthony] The red fire paints

RE: [Jesień 72, 8-9.09 Spalona Noc, Julián & Anthony] The red fire paints
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#1
08.05.2025, 14:54  ✶  

—08/09/1972—
Anglia, Londyn
Julián Bletchley & Anthony Shafiq
[Obrazek: mB3ZrlZ.png]

Now in the falling of the gloom
The red fire paints the empty room:
And warmly on the roof it looks,
And flickers on the back of books.



Informacje które dostał od rodzeństwa Kellych było jednoznaczne i skłamałby, gdyby nagle zaczął rozpowiadać, że go to zaskoczyło.

Zaciśnięta szczęka, decyzja, która została podjęta niemal natychmiast.

Zachowawczość schowana do kieszeni? Zachowawczość, która płonęła wraz z Londyńskimi domami.

To był impuls, ale nie wyrósł on z jałowego gruntu. Brzemienna w skutki decyzja była powodowana okolicznościami, które kłębiły się wokół jego głowy od wieczoru, w którym Morpheus zdradził mu przynależność do tajnego stowarzyszenia, które nasiliły się wraz z kolejnym wyznaniem, jakoby ich wspólny wieloletni przyjaciel Jonathan również do niego należał, które rozkwitły złowieszczą łuną w pełni wczorajszego wieczoru podczas rozmowy, która przebiegła w zupełnie inny sposób niż miała przebiec. Wzajemne oskarżenia o bierność czy właśnie brak tej bierności, o tajemnice, o lojalność i zaufanie które zostały złamane, były oliwą dla wszechogarniającego strachu, że tej nocy, nocy przepowiedzianej przez Morpheusa, nocy która miała sfinalizować się odnalezieniem zwęglonego ciała Longbottoma... Anthony nie mógł pozbyć się myśli, że tej nocy może stracić nie jednego a obu przyjaciół. Że opuszczą go i pozostawią w niekończącym się poczuciu winy wynikającym z jego pasywności, z pozostania w bezpiecznym punkcie w Ministerstwie Magii, gdy oni ruszyli narażać swoje życia w imię sprawy. Narażać jego przyjaciół, czyli samych siebie.

Nie myślał, gdy teleportował się do Biblioteki Parkinsonów, miał tylko jeden cel - dostanie się do Fontanny Szczęścia, do której najprawdopodobniej zmierzał Selwyn. Może on - Shafiq - nie wiedział co się działo z Longbottomem, ale w końcu jego zastępca mógł mieć dostęp do informacji, których nie chciał mu powiedzieć na ministerialnym korytarzu. Paranoiczny brak zaufania podsycany był tym, że Selwyn potwierdził plan ponownego spotkania w atrium po czym intencjonalnie wybrał inną ścieżkę.

Pieprzony Gryfon... – było jednym z łagodniejszych określeń kłębiących się w głowie Anthony'ego.

Od razu po opuszczeniu biblioteki obrał azymut na Fontannę, licząc że zdoła dojść tam nim Jonathan z niej wyjdzie. Miał kilka, kilkanaście minut straty.

– Patrzcie to on! – kiedy to usłyszał, nie był świadom, że mowa o nim. Dopiero szarpnięcie w tył go otrzeźwiło. Chaos narastał. Niebo pokrywały ciemne magiczne chmury, z których sypał się popiół. Padał jak śnieg lecz nie przynosił chłodu a pożogę...

Zatrzymał się zszokowany takim zachowaniem ze strony kogokolwiek, a wtedy to się wydarzyło. Jego twarz, barki i dłonie zostały pokryte lepką cieczą. Bardzo odległym wspomnieniem absolutnie niepodobnej sytuacji, przypomniał sobie incydent z Czarnego Wesela, gdy to Amerykańska ambasadorka potraktowała go w ten sposób używając do tego celu swojego drinka. Ale to nie był słodki napitek. To była...

farba?!

Zakrztusił się, gdy dotarły do niego krzyki:
– Masz za swoje Shafiq! Ludzie umierają PRZEZ CIEBIE! Masz ich krew na rękach rasistowski złamasie! – kolejne szarpnięcie wybiło go z oszołomienia, choć bał się otworzyć powieki, żeby farba nie dostała się do oczu.

– Do reszty oszaleliście? Trzeba pomagać ludziom a nie... a nie robić... nie atakować... musimy... razem pomóc... – krztusił się czując smak farby w ustach, brakowało mu słów... Był sparaliżowany gwałtowną utratą jakiejkolwiek kontroli nad sytuacją i tym barbarzyńskim atakiem wobec niego, wobec osoby która absolutnie nikomu nic nie zrobiła w tym konflikcie. Ale... Czy aby na pewno? Czy nie był tym, który tuszował pierwsze ataki śmierciożerców? Tym który podsycał anty mugolackie nastroje za panowania Leacha? Czy nie był tym, który mówił, że śmierciożercy to banda przebierańców, cyrk w wykonaniu znudzonych podlotków? Czy rzeczywiście nie miał krwi na rękach teraz, gdy Londyn płonął?!

– Pierdolisz kutasie! Pewnie biegłeś podłożyć ogień pod kolejną mugolacką kamienicą! – usłyszał przy kolejnym pchnięciu inny głos. – Działamy tu w czynie społecznym! Ratujemy tych, których chciałeś dziś zajebać!


popularny/rozpoznawalność VI
snob, nerwica natręctw - sytuacja wymknęła się spod kontroli i Anthony nie umie obronić się sam przed atakiem.

twój stary
I am not the man you knew
I know that you've been waiting
181 cm, ciemne oczy i włosy z siwizną, wąsy

Julián Bletchley
#2
10.05.2025, 17:35  ✶  
Był wrzesień. Miesiąc zimna, spadających liści, dżdżu i wiatru. Właśnie wtedy świat wybuchł. Iskry sięgnęły gwiazd, wyprzedzając w drodze do nieba tysiące niewinnych dusz. Londyn dusił się we własnym wnętrzu.

To nie był sabotaż. To nie było mugolskie wojsko. To było dzieło pojedynczego szaleńca, który zmienił niemalże całą Anglię w ruiny, ogień i proch. I poplecznicy Czarnego Pana. Tak zwani hijos de puta. Już dwa lata temu zdał sobie sprawę, że piekło nie zaczynało się od czarów, a od milczenia, więc siłą rzeczy starał się przekonywać samego siebie, że to jeszcze nie był moment, że to kogoś innego sprawa. W tym momencie natomiast dłonie aurora były oblepione kurzem, ubranie przesiąknięte smrodem spalenizny, kiedy stał po kolana w zgliszczach decyzji, której nie podjął na czas.

Sukcesywnie przedzierał się przez wąskie ulice w pobliżu Fontanny Szczęścia, gdzie niebo zamiast księżyca oferowało popiół, a ludzie wyglądali jak cienie z obrazów wojennych. Ogniska walki wybuchały nieregularnie, testując jego czujność. Każdy krok był aktem buntu wobec chęci rezygnacji, bo szukał twarzy, której nie potrafił przestać widzieć pod powiekami. Z każdym kolejnym krokiem, każda sylwetka w dymie, każdy kaszel w tle, każde zaszklone oczy mogły należeć do niej. Poza tym trzymał ten kawałek drewna w swojej bezużytecznej dłoni, która powinna zostać użyta w walce. Służyła jednak odnajdywaniu, podnoszeniu, zabezpieczaniu, nieudolnemu tamowania krwi i nawet jeśli nie była to jego, za każdym razem, gdy komuś ratował życie, miał nadzieję, że był to jakiś punkt do przodu. Nadzieja na odnalezienie Hestii była jednak coraz bardziej chwiejna.

Przez szarugę popiołu dostrzegł go dopiero, gdy farba spływała po jego twarzy i ramionach. Anthony Shafiq nie wyglądał już na Anthony'ego Shafiqa. Nie wyglądał nawet na człowieka, a bardziej na cel. Oblepiony czerwoną farbą i próbujący cokolwiek powiedzieć, ale słowa znikały wśród bluzgów i pchnięć.
— Spokój! Wystarczy! — warknął. — Ratujecie ludzi? To wypierdalać i znajdźcie kogoś, kto tego potrzebuje. Tego już macie — to nie był czas na kalkulacje wizerunkowe ani moralne rozterki, więc Julek nawet myślał, jak odebrał to tłum, bo zamiast podsycać gniew, warknął rozkazem i ruszył osłonić tego, którego wielu chciało tego dnia widzieć upokorzonego. Nie kiedy jego dziecko mogło być gdzieś w tym dymie. Nie kiedy jedyny człowiek, który mógł znać odpowiedzi, tonął w tłumie.


Af III, czy dam radę schwytać jednego z rozjuszonych ludzi za ramię i odciągnąć na bok
Rzut Z 1d100 - 19
Akcja nieudana

i korzystam z przewagi Odwaga DXD
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#3
13.05.2025, 20:18  ✶  
Miał problem gdy jakikolwiek płyn dotykał jego skóry, a teraz ściekała zeń lepka śmierdząca farba, wpływała za kołnierz, zatykała nozdrza, szczypała w oczy. Nienawidził dotyku, a dotykały go obce dłonie, nienawistne dłonie, dłonie pragnące jego zguby. Nie był aż tak słaby, nawet teraz gdy nie trzymał różdżki mógł przecież odepchnąć agresorów translokacyjną siłą, mógł kontratakować ich ukształtowanymi lodowymi igłami, mógł w końcu czmychnąć stąd teleportując się do znanego bezpiecznego mu miejsca, z dala od dymu i popiołu, od krzyków i smrodu z dala od...

Morpheus

Każdy w tym tłumie miał kogoś kogo kochał. Kogo nie mógł tej nocy spuścić z oka.

Chciał się obronić, ale był bezwolną szmacianą lalką w rękach drwiących z niego oprawców.

– Dalej! Gadaj gdzie macie bazę wypadową? Gdzie dalej zaatakujecie? Gadaj pierdolony śmieciożerco! – przekrzykiwali się, lecz umilkli na moment gdy usłyszeli głos. – Wypierdalaj stąd dziadzie, nie widzisz, że robimy przesłuchanie tego wymuskanego czarnoksiężnika? – ryknął ich lider, zdecydowanie najroślejszy i najstarszy, ciskając wiadrem o ziemię, z którego pociekły resztki kropel farby na bruk. – No już nie takiego wymuskanego! – jadowicie wyszczerzył zęby drugi, łysiejący kompan pozbawiony kilku zębów. Trzeci, najmłodszy, ale też największy, który swoim ramieniem przycisnął Anthony'ego do ściany milczał obserwując uważnie sytuację.

Żaden z nich nie rozpoznał w Blatchley'u aurora - mężczyzna wszak teleportował się do Londynu w pośpiechu i zdecydowanie nie myślał o takich "drobnostkach" jak mundur. Żaden, poza szczupłym, już nie takim wymuskanym, zdecydowanie nie czarnoksiężniku. Anthony odważył się korzystając z chwili wytchnienia uchylić oko, aby upewnić się, że w stresie, w szoku nie pomieszało mu zmysłów.

– Julián... – Shafiq zdołał wyszeptać nim oberwał z pięści w brzuch od łysawego. Było to może nieco nierozważnie mówić cokolwiek, ale nie myślał w tamtym momencie zbyt wiele. – Ej on go zna! – rzucił agresor, na wypadek gdyby jego szef nie dosłyszał, a głównie komenderując młodzika, aby pokazał na co go stać. Dwóch na jednego. Zdało się sprawiedliwie. W żadnej mierze osiłki nie zamierzały rozejść się polubownie.
twój stary
I am not the man you knew
I know that you've been waiting
181 cm, ciemne oczy i włosy z siwizną, wąsy

Julián Bletchley
#4
13.05.2025, 23:19  ✶  
— Nie mam na to czasu. Nie jestem waszym wrogiem, ale jeśli jeszcze raz zobaczę, że wyciągacie rękę na człowieka, który nie trzyma różdżki… — zamilkł. Krzyki zagłuszyły jego własny głos. Ramię, które wyciągnął, żeby odepchnąć oprawcę, złapało pustkę, a napastnik cofnął się sprytnie, zatoczył i jak wściekły byk uderzył pięścią w powietrze. 

Śmierciożercy byli tak głęboko zakorzenieni w swojej ideologicznej kloace, że Julian Bletchley mógł wyczuć smród ich przekonań zanim jeszcze którykolwiek z nich otworzyłby usta. Czasem wystarczył sposób, w jaki ktoś wymawiał „mugolak”, ,,szlama” z tym specyficzny sykiem za zębami, który parzył im język. Czasem wystarczył zapach zgnilizny poglądów. Po dwudziestu latach pracy mógłby go rozpoznać we śnie. Więc kiedy dotarły do niego słowa jednego z mężczyzn przed nim, że Antek miałby być jednym z nich… Prędzej skowyt diabła rozbrzmiałby w chórze gregoriańskim niż Shafiq sięgnąłby po czarną magię z premedytacją. W głowie miał obraz człowieka, który zakrył twarz jedwabną chusteczką, kiedy wchodzili do kryjówki plugastwa, bo był to magazyn czarnomagicznych artefaktów paręnaście lat temu.

Poza tym auror był przekonany, że wiedziałby. W Anthonym ciągle było za dużo wstydu, lęku i człowieka.

Zareagował uśmiechem bez krzty współczucia i cienia człowieczeństwa. Morderczym, kiedy zgiął się wpół po ciosie w brzuch. A poza tym ,,dziadzie”, tak? We wrześniu będzie miał ponad pięćdziesiąt lat i więcej blizn niż ten gówniarz komórek mózgowych!
— Spróbuj go kurwa tknąć — warknął i szarpnął się w stronę ziemi. Lewa ręka sięgnęła po wiadro i w mgnieniu oka metalowy rant błysnął w popielatym świetle, a potem rozorał powietrze, zataczając krwawy łuk. Naczynie uderzyło w czaszkę lidera z głośnym, obrzydliwym chrupnięciem. W konsekwencji czego skóra pękła pod naporem i z rozciętego łuku brwiowego chlusnęła krew. Następnie Julek już był w ruchu, bo jego druga pięść trafiła typa w brzuch. Bruk przyjął to wszystko z obojętnością cmentarza.

AF, jakie są szanse że szybko pokonam drugiego typka
Rzut Z 1d100 - 64
Sukces!


korzystam z przewagi Walki wręcz
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#5
14.05.2025, 13:22  ✶  
Anthony do końca nie rozumiał co się dzieje, w trwającym wkoło oszołomieniu. Nie rozumiał czemu Julián z takim zaangażowaniem staje w jego obronie, skoro mimo ich małego gentleman's agreement wciąż stali po obu stronach barykady. Czuł się winny i jego wewnętrzny krytyk z pełnią goryczy i twardością osądu, punktował go i przyznawał rację oprawcą, nawet jeśli ów lincz był powodowany nieco inną wściekłością, nieco innymi powodami niż te, które Anthony znał, zapisane bezwzględnie na tkance jego duszy. Zepsucie nie postąpiło tak daleko, aby sięgnął po praktyki nekromanckie, w jego naturze też nie leżało torturowanie innych magią, choć przecież zezwalał na to swoim ogarom, gdy sytuacja go do tego zmuszała. Używał narzędzi. Ludzi. Sam nigdy nie zbrukał sobie rąk, więc ludność Londynu zrobiła to za niego.

Jeszcze nie wiedział, że farba ta jest koloru krwi. Jeszcze nie wiedział, że nie da jej się po prostu zmyć, po prostu rozwiać zaklęciem...

Co wiedział to fakt, że Bletchley widzi w nim chyba kogoś więcej, niż on sam, choć może szlachetny, praworządny auror postąpiłby tak bez względu na to, któż byłby ofiarą tego ataku? A może rzeczywiście uwierzył w Shafiq'ową grę, która miała go przedstawiać w najlepszym, najniewinniejszym, najdelikatniejszym świetle, tak żeby tylko przymknąć oko na rzeczy, które działy się przy okazji ich współpracy, żeby nie zauważać znikających dowodów, lekkich nagięć w dokumentacji... Ktoś mógłby powiedzieć o jego naiwności, ktoś mógłby wskazać na skuteczną manipulację ze strony Anthony'ego ale w tym konkretnym momencie... mężczyzna ze wszech miar czuł chęć bycia tym, który zasługuje na taką właśnie pomoc. Nie przez przeszłość, ale przez przyszłość, którą miał szansę jeszcze kształtować.

Tymczasem wiadro na odlew walnęło największego z oprychów, a jego czoło pokryło się czerwienią, nie tylko z powodu resztek farby, ale i rozcięcia, z którego trysnęła na niego ciepła jucha. Zatoczył się i nikt już nie deprecjonował możliwości "dziadka", który postanowił się wtrynić w ich społeczne przesłuchanie. Gruby dzieciak zwątpił, ale to łysy był pierwszym który dodał dwa do dwóch i nie zamierzał ryzykować. Łatwo było szarpać wychudłym politykiem bez obstawy, zdecydowanie nie warto było ryzykować z osobą, która nie tylko nie uciekła przed przeważającą liczbą przeciwników, ale też z impetem spacyfikowała ich przywódcę. Chaos rozkwitający na ulicach sprzyjał ich ucieczce, a dla obolałego Anthony'ego silne, wspierające go aurorskie ramię było tym czego tak bardzo potrzebował, żeby nie osunąć się na ziemię. No... może nie tylko jego ramię.

– W kieszeni... we wsiąkiewce... czekaj... – swobodnie przeszedł na hiszpański, skoro był z nim Pepito, a potem skrzywił się nieco, gdy podniósł rękę do wygranej na lammasowej Loterii, którą kazał sobie wszyć w swoją szatę. Kupił wtedy na jednym stoisku kilka eliksirów wiggenowych, a po ataku, którego doświadczył dwa tygodnie temu w podziemiach teatru nie rozstawał się z eliksirami przeciwbólowymi i wzmacniającymi. Jego lekarz rodzinny byłby dumny. Shafiq wyciągnął zieloną fiolkę i wypił ją z wprawą, której szczerze nie chciał mieć. – Idioci... miasto za chwile stanie w ogniu, a oni... – odkaszlnął nerwowo próbując się podnieść i stanąć o własnych siłach, nieintencjonalnie rozmazując farbę z siebie po płaskiej powierzchni plakatu reklamowego. Był kompletnie nieświadom faktu, że tuż za nim kroczył nie kto inny jak... Anthony Shafiq w najnowszym garniturze od Rosiera, zachęcający wszystkich swoim uśmiechem do skosztowania odrobiny luksusu. Jeszcze dziś ten i wiele innych Anthonych zostanie strawionych przez ogień. Jeszcze dziś... Jego poprzednie życie odejdzie w zapomnienie.

– Widziałeś Morpheusa? Widziałeś młodego Longbottoma? – zapytał nagle z nową energią, gdy lecznicze ciepło rozeszło się po trzewiach. Dłoń zacisnęła się mocniej na ciele aurora, w stalowych oczach okraszonych ramą skóry oblepionej czerwoną farbą iskrzyła desperacja. Było to dziwne pytanie, skoro Anthony i Morpheus nie uchodzili wcale w środowisku za bliskich przyjaciół. Z drugiej strony... czy ktoś mógłby podejrzewać dwójkę rozmawiających, policjanta i złodzieja że łączy ich coś więcej niż wzajemna niechęć?

wieża babel do rozmawiania z Bletchley'em w jego ojczystej mowie
rozpoznawalność VI, atak pod plakatem opisanym w karcie i możliwe do oglądania tutaj
motywacja ugruntowana przez poszukiwania anam cara, który przewidział własną śmierć podczas pożarów,
używam wsiąkiewki i eliksiru kupionego tutaj

twój stary
I am not the man you knew
I know that you've been waiting
181 cm, ciemne oczy i włosy z siwizną, wąsy

Julián Bletchley
#6
17.05.2025, 00:05  ✶  
Jak można tak żyć? Jak to się stało, że zamiast mierzyć do ciebie różdżką, chcę cię ratować, pomyślał i popatrzył na mężczyznę, którego nierozerwalnie łączył z symbolem elegancji, politycznego sprytu oraz miękkiego uścisku dłoni z nożem ukrytym w rękawie. Och, jak dziwnie to było widzieć tego samego człowieka wyglądającego jak strącego króla z farbą w kolorze krwi na skroniach, twarzy i ciele.

Tyle że farba i krew nie różniły się zbytnio od siebie. Tworzyły jedną, gęstą barwę winy. A Julian Bletchley był aurorem, więc pamiętał szkolenia oraz granice wyznaczone przez nie. Pamiętał co znaczyło „przymknąć oko” i „posunąć się za daleko”, ale kiedy patrzył na Anthony’ego, wszystko robiło się rozmazane — mężczyzna istniał dokładnie w tym miejscu, gdzie granica łamała się. Nigdy nie widział go rzucającego cruciatusa. Nigdy nie złapał go z różdżką nad czyimś ciałem, jednakże przecież na końcu każdego łańcucha przemocy, na końcu każdej zbrodni… Siedział ktoś, kto się zgadzał. Kto nie brudził sobie rąk, bo miał do tego ludzi.

A ilu on sam widział upadających i nie zareagował wcale? Tylko patrzył, a przecież patrzenie nie było niewinnością? Ilu pozwolił umrzeć, bo kazano patrzeć tylko na cel? Ilu wydał, wierząc, że to dla dobra sprawy? Z podobnych powodów auror nie potrzebował znać całej prawdy, nie musiał rozumieć zawiłości, niuansów, tego co Anthony przed nim zatajał, wypierał i jak tonął w półcieniach swojej eleganckiej opowieści. Wystarczał moment natomiast, aby widok Shafiqa przyjmującego na siebie ten gniew rozjuszył go bardziej niż same pięści oprawców.

Uderzony mężczyzna zawył, upadł na kolana, które gruchnęły na bruku. Nie trzeba było więcej niż krwi, bo pozostali rozproszyli się jak szczury po zaułkach niechętni oraz rozdarci między wstydem a instynktem samozachowawczym.
— Zrobili ci coś? — zapytał w ojczystym języku. Pozwolił Anthony’emu otrzeć o plakat ciecz i nawet aby ta absurdalna ironia: Shafiq z krwi i kości zasapany w ulicznym błocie pod Shafiqiem z papieru i złudzeń, rozegrała się w ciszy. — Musi być farba, nie krew. Będziesz żyć — powiedział tylko, a następnie zerknął na niego z ukosa, kiedy ten skończył pić i próbował się dźwignąć. Ujął go pewniej pod ramię, pomógł mu stanąć stabilniej. — Stolica płonie, Anthony. Dolina… Już dawno stanęła w ogniu. Była celem ataku — zacisnął szczękę. — Little Hangleton też nie wróży nic dobrego — mężczyzna zaciągnął się zbyt ciepłym, stęchłym powietrzem, mając nadzieję, że wypaliłby z płuc ten ścisk, który zaczynał narastać w nim z każdą kolejną minutą. — Warownia… — nie musiał kończyć, prawda? Jeżeli ona miała upaść… Tam przecież powinien być, w Dolinie. Tam był jego dom i chociaż miał rozkaz udać się do Londynu, bo ,,ważniejsze cele, Bletchley, potrzebujemy cię na froncie miejskim”, to żadne służbowe uzasadnienie nie mogło wyciszyć krzyku, który dudnił mu w piersi. Na bogów, musiał czym prędzej odnaleźć Hestię.

Ile z tego legendarnego opanowania, chłodnej, arystokratycznej maski, zostało w tamtej chwili, Anthony Shafiqu? Ile zostało z poczucia bezpieczeństwa, które tak pieczołowicie budowałeś wokół siebie jak fortecę z marmuru i dymu? Bo Julian widział w jego oczach desperację, która nie przystoiła ludziom w jego garniturze. A jednak tam była, bo rozlana w źrenicach, obnażona na tle chaosu, który połknął miasto i ich razem z nim!
— Longbottoma? — powtórzył, marszcząc brwi. — Tylko młodą. Złapała mnie, kiedy się tu teleportowałem — dodał cicho. Myślami błądząc pośród twarzy z tej przeklętej gromadki, widział tylko Brennę. Była pierwszą, która trafiła na niego, gdy wszystko zaczęło się walić. Miał nadzieję, że nic jej się nie stało, ale z doświadczenia wiedział, że jak długo Longbottomowie żyli, tak któryś zawsze znalazłby sposób, żeby dać o tym znać. Zawsze znajdowali. — A Ministerstwo? Byłeś tam? Widziałeś moją Hestię? Moja córka… — jego własne pytanie padło również tak nagle i boleśnie, że Julek zmrużył oczy. Czuł, jak serce waliło mu o żebra od niepokoju, który stawał się nieznośny. Musiał ją znaleźć, myśl upomniała się ponownie. Gdziekolwiek była, cokolwiek się z nią działo, musiał ją znaleźć, ale przecież… Nie było szansy, aby Anthony mógł cokolwiek wiedzieć. — Nieważne, jakoś ją...

korzystam z przewagi Język hiszpański

the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#7
19.05.2025, 09:27  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 19.05.2025, 20:42 przez Anthony Shafiq.)  
Potrzebował jeszcze kilku sekund aby ukoić swoją desperację. Potrzebowałby spojrzeć nad głowę aurora, żeby zobaczyć tego, o którego los się martwił. Teraz wciąż jednak pozostawał w limbo niepewności i przerażenia.

–Morpheus przewidział to. Spłonie wszystko. Spłonie... o... on... jego życie jest zagrożone muszę... muszę go znaleźć.– I co wtedy? Miałby niby go chronić? On? Elegancik w garniturze sponiewierany przez kilka szlam? Londyn płonął, ale umysł Anthony'ego też był w pożarze. Rozmawiali o  tej wizji z Morpheusem, rozmawiali o wielu opcjach, o metaforze którą Boginii mogła mieć na myśli. Były takie stworzenia, które odradzały sięz popiołów. Młode i silniejsze. Ale.. były też takie, które w popiół się obracały bezpowrotnie.

Kiedy Bletchley pomógł Anthony'emu się podnieść, ten pozostawiał na nim karminowe ślady dłoni. Długie palce wczepione były w niego jak w ratunkowe koło, ostatnią deskę zabierającą go z morza nadmiaru czarnych jak oceaniczna toń myśli, zupełnie jakby starszy czarodziej wyciągał go nie tylko z fizycznej niedoli, ale tej, która w panice zalęgła się w jego głowie.
W końcu też dotarły doń pytania mężczyzny, w jego ciemnych oczach dostrzegł swój własny lęk, swoją własną desperację. Ogień nie wybierał, ogień sprawiedliwie zbierał swoje żniwo.

Lepka od czerwieni niezmywalnej farby dłoń Anthony'ego powędrowała na kark Juliàna, by przyciągnąć go do siebie. Czoło zetknęło się z czołem w braterskim spotkaniu dwóch magów z dwóch światów, dwóch magów, którzy nigdy nie powinni ze sobą współpracować, choć wątpliwej jakości układy pozwalały im od lat lawirować wokół siebie. Odcisk karminowej dłoni pozostał, złożony pieczęcią, przysięgą po której spłatę upomną się wobec siebie już wkrótce.

–Znajdziesz ją. A ja znajdę jego - powiedział chrapliwie z dziwną pewnością, siłą którą znalazł w słabości, którą ofiarował mu wraz z pomocą Bletchley. Być możę zaklinał rzeczywistość, być może pozwolił sobie na iskrę... nie... na pożogę wiary we własne słowa. Najdrożsi, ukochani, jedyni.

Z gwałtownym świstem powietrza podniósł się i na moment odchylił głowę. Musiał ruszać dalej, do Fontanny. Do cudzych tajemnic, zagrzebanych przed nim w popiele. Do Jonathana, do płomieni, byle uciec przed poczuciem winy, byle uciec przed myślą o tym, że atakujący mieli racje, że miał krew na rękach, że jego biernością przez ostatnie dwa lata Londyn zapłonął.

Wtedy w końcu poczuł ciężar Morpheusowego spojrzenia na sobie. Dzieliło ich kilka metrów, ale widział go - Pana Czasu, który cierpliwie czekał pośród narastającej paniki. Wciąż żywy. Wciąż rzeczywisty, cielesny. Wciąż możliwy do uratowania.

–Znajdziesz ją... jak ja znalazłem jego - wyszeptał bezwidenie, jego twarz rozpromieniła się, a Bletchley stał się na moment bezpośrednim beneficjentem tego stanu. Anthony uściskł go w spontanicznym geście, na który nigdy by sobie nie pozwolił w jakichkolwiek innych okolicznościach.

–Jestem... znów... Twoim dłużnikiem Juliàn. Gdy popiół opadnie i będę żyć, powiesz mi czego Ci trzeba, a ja złożę to u Twoich stóp. Niech.. niech bogowie Ci sprzyjają. Gdy popiół opadnie, będę czekał - pożegnał się wyzbyty ogłady, wyzbyty blokad, które hamowałyby ten wylew życzliwości. W jego umyśle Longbottom był już martwy, a Selwyn podążał zaraz za nim. Ale żył, wciąż była szansa, wciąż była nadzieja. Serce Anthony'ego płonęło jak kolejne budynki w okół, gdy wyminął aurora i pobiegł do swojego przyjaciela. Do anam cary. Do tej lepszej połowy jego własnej duszy.
twój stary
I am not the man you knew
I know that you've been waiting
181 cm, ciemne oczy i włosy z siwizną, wąsy

Julián Bletchley
#8
21.05.2025, 20:58  ✶  
Gdyby wizje ratowały świat, nie musiałby nosić munduru aurora. Było na nie za późno. Londyn już płonął. Ciepło jego czoła uderzyło w jego jak skowyt w zaciśniętym gardle. Dłoń na karku paliła nie od farby, a od ciężaru złożonego ślubowania. Julian przyjął to wszystko, pozwolił na ten gest, nie reagując gniewem ani chłodem, mimo że miał ku temu setki powodów zapisanych w aktach, wspomnieniach i starych bliznach. W oczach Anthony’ego widział to samo, co nosił w sobie od tygodni — zwiastun końca.
— A kiedy popiół opadnie, nie przynoś mi niczego — odsunął się powoli, zostawiając na skórze młodszego mężczyzny ślad potu i pyłu. Potem obserwował, jak pobiegł ku ogniowi, Panu Czasu, przeznaczeniu, które wypluło ich obu na sam środek tej przeklętej wojny i chociaż własne serce aurora rwało się za własnymi dziećmi, żoną, nie mógł nie widzieć w Anthony’m czegoś więcej. Odartego z maski idealisty już dawno, zbyt ludzkiego aby grać rolę wyroczni. Zbyt poranionego, żeby nie kochać bez granic.

Bletchley otarł zmęczony kark, zostawiając smugę farby. Karminowa pieczęć naznaczyła ich obu w sposób nieodwracalny. Z kolei na słowa ,,znajdziesz ją, jak ja znalazłem jego’’ ulotnił się gniew na rzecz bliżej nieokreślonej wyrozumiałości i ulotnej czułości.
— Pieprzyć bogów. Niech to ja im sprzyjam — mruknął. Jeszcze przez moment spoglądał na Shafiqa. Miał w oczach resztki ognia, które żarzyły się za plecami Anthony’ego naznaczonego krwią, farba i przysięgą, której nigdy nie powinien składać. Nie jemu.
Koniec sesji
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Anthony Shafiq (2182), Julián Bletchley (1624)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa