• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[13.09.1972] It is always darkest before the dawn | Ambroise & Geraldine

[13.09.1972] It is always darkest before the dawn | Ambroise & Geraldine
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#11
18.08.2025, 21:06  ✶  

To musiał być przypadek, prawda? Jak to możliwe, że był przygotowany na to, żeby wyciągnąć zupełnie znikąd pierścionek, chociaż to chyba świadczyło o tym, że nie był to przypadek, że myślał o tym wcześniej, że chciał to zrobić wcześniej, może później, a może po prostu czekał na odpowiedni moment. Nikt, kto nie był pewien swojej decyzji nie nosił przy sobie pierścionka. Sprowokowała go do jego wyciągnięcia przez to swoje zaczepne ohajtajmy się. Trafiła w idealny moment, najwyraźniej. Ostatnio wszystko samo im się układało, jakby naprawdę nic miało nie stanąć im na drodze. Była to całkiem miła odmiana po tym paskudnym półtora roku, które spędzili bez siebie.

Niektórzy pewnie mogli uznać, że się spieszyli, ale tak naprawdę przecież nie mieli po co zwlekać. Było to raczej oczywiste, że kiedyś podejmą podobną decyzję, stało się to teraz, cóż, była z tego powodu zadowolona, zresztą widać to było po uśmiechu, który nie schodził jej z twarzy, pomimo zmęczenia, pomimo tego, że była okropnie senna, to wydawać się mogło, że pojawiła się w niej jakaś nowa energia spowodowana tym, co się wydarzyło.

- Wiem, że wiesz, nie chcę tylko, żebyś mi mówił, że Cię nie ostrzegałam. - Na pewno zdawał sobie sprawę z tego, że w jej przypadku raczej za późno było na jakieś radykalne zmiany, zbyt dobrze się znali, żeby mógł jeszcze nadzieję na to, że stanie się prostszym w obyciu człowiekiem. Zresztą nie wydawało jej się, aby tego chciał. Wybrał ją sobie taką, jaka była, przy nim nie musiała nosić masek, mogła być sobą, a niewielu pewnie byłoby to w stanie zaakceptować. Była trudnym w obyciu człowiekiem, często dość szorstkim, chociaż to były tylko pozory, przy głębszym poznaniu na pewno była w stanie nieco zyskać. Nikt jednak nie znał jej na tyle, na ile znał ją Roise, nie odsłaniała się przed nikim, aż tak bardzo.

Oczywiście, że nie dało się ukryć iż aktualnie próbowali po prostu nacieszyć się tym, co odzyskali. Czerpali ze wspólnych chwil garściami, byli raczej optymistycznie nastawieni do wszystkiego, nie szukali powodów do kłótni. Te pewne kiedyś same ich znajdą, ale i z tym potrafili sobie radzić, przeżyli ze sobą chyba wszystko, co się dało i nadal pragnęli zostać małżeństwem, to mówiło samo za siebie.

Uniosła spojrzenie w stronę nieba, gdy usłyszała krakanie. Najwyraźniej jednak nie byli tutaj sami. Natura coś im sugerowała, pewnie sama by się zaśmiała widząc, jacy nieporadni byli w tej chwili, ale można to im było wybaczyć, w końcu zaręczali się pierwszy raz, mogły nastąpić drobne potknięcia. Drugiego razu miało nie być, więc będą na pewno to wspominać w swoim dalszym życiu.

- Trochę im się nie dziwę. - Nie mogła udawać, że jest inaczej, jednak nie czuła, że coś poszło nie tak. Wszystko wydarzyło się naturalnie, może nie do końca z gracją, ale pieprzyć grację, nie ona była najbardziej istotna, a to, co się wydarzyło.

Mieli wziąć ślub, Ambroise właśnie wsuwał jej pierścionek zaręczynowy na palec, oficjalnie zamierzali połączyć swoje drogi. To było naprawdę niespodziewane, czekała na to od wielu lat, a teraz w końcu mieli doprowadzić to do skutku. Skoro był już pierścionek to i ślub musiał nadejść, nie widziała innego rozwiązania.

- Nie zamierzam nawet myśleć o innych możliwościach. - Po co miałaby to robić, skoro to była jedyna opcja, która jej odpowiadała. Trochę czasu zajęło im dojście do tego, ale mieli przed sobą jeszcze wiele lat, więc nie było, aż tak źle. Mogli się opamiętać za jakieś dwadzieścia, wtedy wyglądałoby to dużo gorzej, chociaż przecież i tak by na niego czekała.

W końcu pierścionek znalazł się na jej palcu. Uniosła wtedy dłoń wyżej, w kierunku światła, aby dokładniej mu się przyjrzeć. Pasował jak ulał, nie, żeby ją to dziwiło, Ambroise zawsze był bardzo szczegółowy o dokładny.

- Pasuje, na mnie i do mnie. - Odpowiedziała uśmiechając się przy tym od ucha do ucha, nie dało się zaprzeczyć, że Greengrass nie mógł lepiej trafić, nie dostała typowej biżuterii, która pasowałaby do wszystkich, a zarazem do nikogo. Sięgnął po coś wyjątkowego, co idealnie wpadało w jej gust.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#12
18.08.2025, 22:05  ✶  
Nie zamierzał wnikać w szczegóły tego, w jaki sposób pierścionek znalazł się w jego kieszeni w tym odpowiednim miejscu, o właściwym czasie. No, przynajmniej nie miał zamiaru tego robić niepytany, a nie sądził, aby Geraldine była wyjątkowo zafiksowana na uzyskaniu tej odpowiedzi właśnie tu i teraz. W innym razie pewnie byłby z nią całkowicie szczery. W końcu właśnie to sobie obiecali, powracając na te właściwe tory. Nie złamałby danego słowa, szczególnie nie w takim momencie. Jeśli zadałaby mu to pytanie, niechętnie, bo niechętnie, ale kiwnąłby głową, oczyściłby gardło poprzez odchrzaknięcie, a następnie zabrałby głos.
Tak, miał wobec niej te najbardziej konkretne z możliwych planów. Nie wstrzymywał się z nimi dzisiejszego poranka, bowiem niemal wszystko w jego wnętrzu już uprzedniego dnia nastawiło się do tego, że Ambroise znajdzie się dokładnie w tej pozycji. Może nie na chłodnych, wilgotnych od rosy deskach tarasowych, ale na jednym kolanie, wbijając spojrzenie w jego ukochaną. Oczekiwał tego momentu.
Fakt, że ten wydarzył się w zupełnie innych warunkach niż było to przez niego spodziewane nie czynił tej chwili mniej słodką. Wbrew pozorom, te dosyć dzikie warunki nie odbierały podniosłości wszystkim gestom, na jakie oboje pozwolili sobie w tej chwili. Nie zrobił tego także sposób, w jaki wreszcie na powrót znaleźli się przy sobie, ciało do ciała, nawet jeśli być może nie zrobili tego zbyt elegancko.
A jednak przecież nigdy nie spodziewał się niczego innego. To nie byłoby w ich stylu. Nawet przez chwilę nie planował organizacji wielkiego przyjęcia zaręczynowego ani zbierania grona wszystkich możliwych bliskich, którzy mogliby towarzyszyć im w tej chwili. To zawsze mieli być wyłącznie oni dwoje. Tyle tylko, że może w nieco bardziej malowniczym miejscu. Na plaży, w górach czy nad jeziorem. Raczej nie ma tarasie, manewrując między plecami a wilgotnymi poduszkami na kanapie.
Jednakże nie zmieniało to faktu, że ta chwila była naprawdę słuszna. Ani przez moment nie zastanawiał się nad tym, czy postąpiłby w ten sam sposób, gdyby nie słowa, jakie padły z ust Riny. Nie potrzebował tego robić. Nie musiał nadmiernie analizować niczego, co doprowadziło ich do tego momentu. Już nie. Tym razem wszystko było idealnie, nawet jeśli nie całkowicie tak jak niegdyś widział to przed oczami.
Cóż, okoliczności miały to do siebie, że lubiły się zmieniać. Uczucia? Niekoniecznie. Przynajmniej nie te, o których teraz mogli rozmawiać. Nie. Przeszli razem naprawdę dużo, poznali się od praktycznie każdej możliwej strony. Zaliczyli zarówno te najszczęśliwsze chwile, jak i niemal katastroficzne potknięcia. Wszystko po to, aby móc podjąć tę jedną decyzję.
Oczywiście, że nie spodziewał się po Yaxleyównie niczego innego, jak dokładnie tego, co mu potwierdziła. Ba, w żadnym ze scenariuszy nie uważał, aby musiała cokolwiek w sobie zmieniać. Nie oczekiwał od niej niczego innego, tylko bycia tuż obok. W każdej możliwej wersji, jaką chciała mu zaprezentować. Tak, nawet w tej niemożliwie upartej i irytującej, która czasami doprowadzała go na skraj szaleństwa, do białej gorączki.
W innym wypadku, cóż, Geraldine nie byłaby sobą. Miała w sobie pokłady żaru, którego wcale nie chciał przyduszać. Wystarczyło, że w ostatnich miesiącach zaczęła to robić otaczająca ich rzeczywistość.
- Za późno, wiesz? - Spytał retorycznie, teatralnie zniżając głos i wciągając powietrze przez usta, aby wypuścić je wraz z ciężkim westchnieniem. - Może, gdybyś powiedziała mi to dekadę wcześniej - zasugerował w całej swojej bezczelności, całkiem celowo nie kończąc zdania.
Prawda była bowiem taka, że nawet wtedy nijak nie zmieniłby tego, co ich łączyło. Nawet w najgorszym momencie życia, nie chciał wymazać z pamięci ich wspólnej historii, choć bez wątpienia przez minione dni na początku września zasugerował dziewczynie, że mogła życzyć sobie nigdy go nie poznać. Mimo to, sam nigdy nie żałował wspólnie spędzonych chwil. Jedynie tego, co wydarzyło się wcześniej, zanim połączyło ich uczucie, a czego nie mógł zmienić, gdy postanowiło powrócić i ugryźć go po latach.
Teraz? Teraz też miał na uwadze konsekwencje przeszłości, jak i wszystko to, co działo się przez ostatnie półtora roku, gdy nie byli razem, jednak rzeczywistość dosyć mocno udowodniła im obojgu, że jakkolwiek skomplikowana mogła być ich wspólna przyszłość, osobna miała być dużo bardziej tragiczna.
Nieważne, ile mieli mieć przed sobą chwil. Liczyło się to, że mieli spędzić je razem. Jako małżeństwo. Jako pełnoprawna rodzina, nawet jeśli przecież poniekąd byli nią już od dawna. Tak, to była tylko drobna formalność.
- Gdyby to były gęsi, nie kruki, moglibyśmy mieć niezły obiad - zasugerował bez cienia powagi, rzucając dziewczynie porozumiewawcze spojrzenie.
Był całkowicie pewien, że nieważne, gdzie kryli się ci ptasi szydercy, Yaxleyówna bez wątpienia byłaby w stanie znaleźć ich i pokazać im, kto tu mógł śmiać się ostatni. Dzika gęsina czy tam kaczyzna była zresztą całkiem niezła, nawet jeśli osobiście wolał mniejsze ptactwo pokroju perliczki albo coś bardziej wytrawnego, na przykład bażanta.
No cóż, tak czy inaczej, nic z tego, bo co jak co, ale krukom nie zamierzał ani nie chciał podpadać. Po prawdzie mówiąc, lubił te zwierzęta. Swego czasu nawet zastanawiał się nad zakupem jednego w miejsce podstarzałej sowy, która mogłaby przejść na zasłużoną emeryturę od noszenia listów. Chwilowo jednak całkiem dzielnie mu służyła. Lubił ją, nawet jeśli nie przyznawał się do tego na głos. Mimo wszystko, przywiązywał się do otoczenia. Nie był aż tak niezależny i niewzruszony, na jakiego częstokroć pozował. Ale Geraldine to przecież wiedziała, czyż nie?
- To dobrze - stwierdził tak po prostu, dodając z niemal niezmąconą pewnością. - Bo ich nie ma - nie ukrywał błysku w oczach, jaki pojawił się tam po tych słowach, tak samo jak uśmiechu, który tego poranka bezsprzecznie niewymuszenie gościł na jego wargach.
Był szczęśliwy. Był zadowolony. Był optymistyczny. I cholera, nie mógł oderwać oczu od widoku, jaki mu sobą prezentowała. Uwielbiał widzieć blask w jej oczach.
- Ma dodatkową funkcję - poinformował, wpatrując się w dłoń dziewczyny, gdy obracała pierścionek w bladym, mglistym świetle poranka i przyglądała się swojej dłoni.
Tak, to nie był przypadkowy wybór. Nigdy nie zadowoliłby się czymś, co mogłoby sugerować, że tak po prostu wpadł do jubilera (nawet tego najdroższego) w drodze na lub z dyżuru, spędzając całe pięć minut w sklepie i wychodząc stamtąd z ulubieńcem sezonu. To nie mogła być pierwsza z brzegu biżuteria. Nawet jeśli byłaby oszałamiająca i wyszukana, emanując szeroko pojętym bogactwem, za nic w świecie nie zdecydowałby się na coś, co nie było personalizowane. Na coś, co nie pochodziło od jednego z rzemieślników i nie kryło w sobie więcej niż tylko bycia drogą błyskotką.
- Listek po lewej - zasugerował z uniesioną brwią, gdyby już tego nie dostrzegła - jest wciskany. Tylko odsuń rękę, zanim to zrobisz - raczej nie chciał paść pierwszą ofiarą biżuterii, jaka miała zapewnić im wspólną szczęśliwą przyszłość.
Mimo to zdecydowanie czekał na moment, kiedy dziewczyna posłucha jego sugestii. Tak, bez wątpienia miała być zadowolona.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#13
19.08.2025, 09:40  ✶  

Yaxley nie czuła potrzeby wypytywać o ten wyjątkowy zbieg okoliczności. Przynajmniej nie w tej chwili, nie na razie, może kiedyś to zrobi, aktualnie po prostu cieszyła się ich szczęściem. Trochę to trwało zanim postanowili bowiem sięgnąć po to wszystko we właściwy sposób, nadszedł jednak moment, w którym to zrobili.

Nie miała pojęcia o tym, że to miało wydarzyć się na ognisku, nie połączyła tej ekscentrycznej oprawy z planami Roisa. Może to i lepiej, bo pewnie dotarło by do niej dlaczego był aż tak wkurwiony poprzedniego wieczora, i sama pewnie też zmieniłaby opinię o jego przyjacielu. Zapewne kiedyś to wyjdzie, bo przecież nie mieli przed sobą tajemnic, ale nie był to na to odpowiedni moment, tak czy siak to się stało. Włożył jej kamyk na palec, mieli zostać małżeństwem.

Nigdy nie zastanawiała się nad tym, jak będzie wyglądał ten moment, czuła, że kiedyś nadejdzie. Tak właściwie to idealnie się składało, że nie pojawiło się żadne przyjęcie zaręczynowe, wiedziała, że panują różne zwyczaje, ale oni od zawsze byli nieco inni. Chodzili własną drogą, wyłamywali się nieco z konwenansów, które były typowe dla ich świata. To również było ich. Nie mogło stać się lepiej.

- Wydaje mi się, że w tym względzie byłam z Tobą szczera, na pewno Cię ostrzegałam. - Było to tak dawno, że pewnie nie mogłaby sobie przypomnieć każdego, drobnego szczegółu, który padł z jej ust, jednak zdecydowanie Ambroise wiedział na co się pisze. Miał szansę bardzo dobrze poznać ją nim faktycznie zostali parą. Przeszli chyba wszystkie możliwe etapy znajomości, od przyjaźni poprzez wrogość, a skończyli w jedyny, właściwy sposób. od momentu w którym go poznała wiedziała, że będzie dla niej wyjątkowy.

Wiedzieli, że nie są w stanie iść przez życie osobno, to im nie służyło, mieli możliwość się o tym przekonać przez ostatnie półtora roku. Kiedy byli ze sobą wszystko nabierało sensu, może nie zawsze było tak kolorowo i spokojnie jak teraz, jednak nie miała wątpliwości, co było dla nich lepsze. Teraz w końcu mogli zrobić to oficjalnie, mieli ku temu wiele okazji, ale odwlekali to w czasie, właściwie nie wydawało jej się wcześniej, by tego potrzebowali, jednak po tym, co się wydarzyło, po tym, co przeżyli wiedziała, że to jest najlepszym i słusznym rozwiązaniem. Formalności ułatwiały wiele spraw, które mogły się pojawić, ale dla samych siebie warto było doprowadzić sprawę do końca, a nie żyć przez kolejne lata na kocią łapę. Nie, żeby to zmieniało zbyt wiele, ale czyż nie ku temu to wszystko zmierzało? Ślub był tylko potwierdzeniem ich uczucia przed prawem, tyle.

- Nie mam przy sobie łuku, zanim bym go przyniosła zdążyłyby odfrunąć. - Mogłaby to zrobić, oczywiście, nie miała nic przeciwko drobnemu polowaniu, chociaż zdecydowanie aktualnie wolała nie opuszczać kolan Greengrassa, na to też przyjdzie czas. Yaxley wolała polować na większe zwierzęta, ale mogłaby zrobić i to, ptactwo nie było szczególnie trudne do upolowania, nie sądziła jednak, że powód był wystarczający. Mogli uznać, że zwierzęta cieszą się ich szczęściem, czy coś.

- No co Ty nie powiesz. - Nie, żeby miała zamiar ich szukać, ale zawsze jakieś istniały, czyż nie? Droczyła się z nim oczywiście, bo nie brała nic innego pod uwagę, nie chciała tego robić, tak właściwie to od lat. Nie bez powodu tak walczyła o to, żeby zmienił zdanie, żeby zobaczył, co jest dla nich właściwsze, na szczęście udało jej się dopiąć celu, chociaż kosztowało ich to dość sporo, w pierwszym tygodniu września padły między nimi naprawdę trudne słowa, ale jakoś to przetrawili.

Zmrużyła oczy, gdy wspomniał o tym, że pierścionek ma dodatkową funkcję, zaciekawił ją tym. Oczywiście, że to nie mogło być takie proste, Ambroise nie szedł nigdy na łatwiznę, ten kamyk musiał być bardzo mocno przemyślany, nie sięgnąłby po pierwszą, lepszą biżuterię, to nie było w jego stylu.

Odsunęła rękę, aby sprawdzić, czymże była ta dodatkowa funkcja. Przez myśl jej przeszło, co by się stało, gdyby zupełnie nieświadomie wcześniej, sama, przypadkiem go dotknęła, nie uprzedził jej przecież, jeszcze zrobiłaby mu krzywdę, czy coś z jej szczęściem było to prawdopodobne.

Przeniosła wzrok na pierścionek, wcisnęła drugą dłonią listek, o którym wspomniał, była ciekawa, co się wydarzy, bo nie do końca wiedziała czego powinna się spodziewać, tak właściwie to lubiła takie niespodzianki, a więc towarzyszyła jej przy tym ekscytacja, którą można było zauważyć na jej twarzy.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#14
19.08.2025, 12:08  ✶  
Gdyby tak zastanowił się nad wszystkim, co miało miejsce zarówno przed laty, na samym początku, jak i przez ten cały miniony czas, bez wątpienia mógłby przyznać rację dziewczynie. Tak, ostrzegała go. Ba, robili to nawzajem. Doskonale wiedzieli, na co piszą się w związku z tą drugą osobą. Paradoksalnie, nawet podczas tamtego niezbyt chlubnego okresu wymuszonej wrogości, byli całkiem szczerzy w tej całej nieszczerości. W nad wyraz teatralnej niechęci, jaką wobec siebie emanowali. Być może nie mówił tego na głos, ale utrzymanie pozorów dystansu sprawiało mu naprawdę cholernie duże trudności.
To dlatego ciskał w nią aż tak intensywnymi gromami, choć nie miał ku temu powodu, bo przecież wyciągnęła do niego rękę, oferując mu wsparcie we wspólnym problemie. Z tego powodu zachowywał się wręcz ostentacyjnie lodowato. Nie umiał inaczej, nie potrafił nie doprowadzać tego do przesady. Nie, gdy musiał sztucznie podsycać te wszystkie emocje, byleby nie przyznać, że może, być może, tak odrobinę przesadził z odtrąceniem tamtej przyjaźni.
Przyjaźni. No, właśnie. Nigdy nie mieli być faktycznymi przyjaciółmi. Nawet wtedy, kiedy udało im się dojść do porozumienia, neutralna przyjaźń także nie była im pisana. W niej także stanowczo zbyt wiele energii zużywał na to, aby monitorować własne reakcje i zachowania. Z perspektywy czasu, wtedy również nie zachowywał się do końca jak on.
Przyjaźń, nie przyjaźń. Sojusz, nie sojusz. Florence miała rację. Mogli dokonać tylko jednego z dwóch wyborów, choć trzymanie się od siebie nawzajem na dystans było znacznie trudniejsze i bardziej bolesne niż wspólne mierzenie się z rzeczywistością. Nawet jeśli oboje nie byli najłatwiejszymi ludźmi, rozłąka była znacznie trudniejsza od zaakceptowania tego, że być może czasem musieli ściąć się ze sobą, aby pamiętać o tym, na co oboje bardzo świadomie się pisali.
- Werbalnie? - To jednak nie znaczyło, że nie zamierzał iść w zaparte; tym bardziej, że oboje znali powód, dla którego to robił.
Nie chciał się z nią rzeczywiście sprzeczać, nie teraz, nie tego dnia, nie wcale, ale nie byłby sobą, gdyby nie próbował pozaczepiać Yaxleyówny, gdy wydarzyła się ku temu wręcz idealna okazja.
- Nie, nie sądzę, byś kiedykolwiek powiedziała mi Ambroise, jak już raz mi ulegniesz, to kaplica. Inaczej wziąłbym to bardzo na poważnie - zapewnił, podkreślając to powolnym, poważnym kiwnięciem głową, utrzymując kontakt wzrokowy. - Lata temu spytałbym, czy ta w Snowdonii, czy w West Country - tak czy inaczej, mieli jasność, nieprawdaż?
Ożeniłby się z nią niezależnie od tego, co by mu wtedy powiedziała. Być może miał tendencje do ignorowania ostrzeżeń, ale nikt nie był pozbawiony wad, czyż nie? Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, w jaki sposób wypowiadano się o nich obojgu. Poruszyli ten temat stosunkowo wcześnie, przy samych początkach ich dorosłej relacji. Nie był jedynie pewien, kto tu kogo zwiódł na manowce. Cała reszta była nad wyraz jasna. Uwikłali się. Nigdy nie był szczęśliwszy z tego powodu.
- Mogłabyś użyć jakiegoś zaklęcia - rzucił lekkim tonem, nie uważając tego za niedozwolone, choć z pewnością strzelanie z łuku wypadałoby znacznie lepiej.
Korzystanie z magii podczas podobnych czynności było dosyć leniwą opcją, nawet jeśli wciąż trzeba było mieć do tego niezłego cela.
- W tym wypadku mogę powiedzieć wiele - tym razem pokusił się nawet o szerszy uśmiech, błyskając w nim zębami. - Jeśli interesuje cię jakąś głębsza przemowa - no, bo w końcu oboje wiedzieli, jak rozległą, intensywną sympatią do poetów pałała Rina.
Mógł zatem wytężyć swoje siły, żeby dać jej przedsmak wykładu na temat tego, czemu żadne inne opcje w istocie nie istniały. Może nie do końca był na to gotowy, ale tego dnia całkiem nieźle wychodziła mu improwizacja. Poza tym poniekąd był jej to dłużny, po jej własnych próbach sprowadzenia go do pionu, na początku miesiąca.
Z pewnością mieli jeszcze sporo do przedyskutowania, jednak nie brakowało im na to czasu. Mogli mieć go dokładnie tyle, ile potrzebowali, nawet jeśli bez wątpienia była to dosyć optymistyczna myśl względem tego, co niemal nieustannie działo się w świecie dookoła nich. Tym razem nie wątpił jednak w to, że mieli znaleźć wspólny grunt nawet w tych najtrudniejszych, najbardziej skomplikowanych kwestiach.
Oczywiście, nie dało się całkowicie zapomnieć o tym, co wyrzucali z siebie w odstępach przez praktycznie cały pierwszy tydzień września, lecz czy tak naprawdę chciałby wymazać wszystko, co wtedy padło? Nie, nie musiał o tym myśleć. Nie zrobiłby tego, bowiem to właśnie te wszystkie wypowiedziane słowa doprowadziły ich do tego momentu. Nawet najbardziej gorzkie, wściekłe wypowiedzi przyczyniły się do jasności, jaką mieli. Do tej zgodności, która zupełnie niespodziewanie ponownie pojawiła się między nimi.
W gruncie rzeczy, w znacznej mierze kłócili się przecież o te niewypowiedziane, zduszone oczekiwania, które prędzej niż później musiały ujrzeć światło dzienne, jeśli chcieli wszystko naprawić. Spierali się o przemilczane kwestie, o potrzeby i marzenia zamiecione pod dywan. O niedopowiedzenia, do których bez wątpienia oboje mieli tendencje, a których uporządkowanie wcale nie wymagało całkowitej zmiany ich dotychczasowego życia.
Ślub też nie miał być niczym podobnym. Być może to była magiczna chwila, nie dało się ukryć tego, że już teraz czuł się szczęśliwszy, patrząc na pierścionek na palcu dziewczyny. Jednakże poniekąd wcale nie potrzebowali wywracać swojej wspólnej rzeczywistości do góry nogami. Nie, skoro przez lata żyli w ten sposób. Jak rodzina, której chwilowo nie planowali przy tym powiększać, więc nie czekało ich aż tyle zmian.
On sam nie miał w tym momencie podobnych myśli dotyczących dodatkowej funkcji pierścionka. Co prawda, ostrzegł Geraldine przed wycelowaniem mu biżuterią w dłoń albo klatkę piersiową, jednak tak naprawdę ani przez chwilę nie obawiał się, że stanie się jej prawdziwą ofiarą. Zresztą, w tym momencie najpewniej tylko skaleczyłaby go do krwi, nic więcej, o ile jakimś dziwnym trafem nie wbiłaby mu ostrza w arterię. I to z całej siły, tej zaś bez wątpienia miała w cholerę.
Widząc jej spojrzenie, uśmiechnął się szerzej, przenosząc wzrok na pierścionek.
- Nie zrobisz tym nikomu śmiertelnej krzywdy - stwierdził bez większych oporów przed podzieleniem się z nią tym zdaniem. - O ile go nie zatrujesz. Natomiast zawsze możesz wbić je komuś w oko - cóż, to była niewątpliwa zaleta noszenia miniaturowego ostrza w tak dogodnym miejscu, liczył jednak na to, że ta opcja nigdy nie będzie dla niej zbyt przydatna.
Żyli jednakże w dosyć skomplikowanych, chaotycznych czasach, toteż raczej powinni szykować się na wszystko, co tylko było możliwe.
- Listek po drugiej stronie możesz podważyć czymś ostrym i cienkim. Igłą lub czymś takim. Część obrączki jest pusta w środku. Przy pomocy strzykawki, możesz tam umieścić zarówno ciecz, jak i proszek - zasugerował. - Później mogę ci pokazać, jak wygląda szkic mechanizmu - w końcu to była rzemieślnicza, personalizowana robota.
Oczywiście, że miał ją na papierze. Całe szczęście, nie projektowanym przez niego, bo wtedy Geraldine mogłaby mieć pewien problem z odszyfrowaniem wszystkiego, co pisałby albo rysowałby. No cóż, przez lata jakoś nie nauczył się kaligrafować na szybko. W dalszym ciągu wybierał pospieszne bazgroły zamiast długiego i mozolnego eleganckiego pisma. Nie sądził, aby kiedykolwiek zamierzał to zmienić.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#15
19.08.2025, 22:15  ✶  

Nie ukrywali przed sobą nigdy tego, jacy byli naprawdę. Ani on, ani ona nie należeli do osób w łatwych w obyciu, mimo, że Ambroise uwielbiał podkreślać to, że jest bardzo prostym człowiekiem. Mieli sporo szczęścia, że podobnie spoglądali na świat, nie zgadzali się może we wszystkim, jednak zdecydowanie więcej ich łączyło, niż dzieliło. Zresztą przed zaangażowaniem się w ten najbardziej rozwinięty próg ich relacji przeszli niemal wszystkie inne stadia. Byli znajomymi, wrogami, przyjaciółmi. Doskonale znali swoje zachowania, poznali się bardzo dokładnie nim w końcu udało im się ustalić, że chcą czegoś więcej. Pamiętała, jak nie mogła patrzeć na to, gdy pojawiał się z innymi kobietami podczas wydarzeń towarzyskich, kiedy jeszcze nie miała świadomości, że chce tego samego co ona. Już wtedy ją to bolało, na szczęście dotarli do momentu, w którym byli w stanie jasno określić to, czego chcą. Nie bali się po to sięgnąć, dzięki temu przeżyli wspólnie wiele, wspaniałych lat. Upadli, nie dało się ignorować tego, że zaliczyli ten moment słabości, ale w końcu się z niego opamiętali, dali sobie kolejną szansę i nie mogło im się przytrafić nic lepszego. Najwyraźniej nie tylko ona tak myślała, inaczej przecież nie postanowiłby się jej oświadczyć. Musiał myśleć podobnie. Florence im to potwierdziła, próbowali to zwalić na klątwę, jednak to nigdy nie było to, po prostu więź która ich połączyła była dużo silniejsza od wszystkich innych. Mogli próbować iść przez życie osobno, dystansować się, ale w ich przypadku byłoby to wyjątkowo trudne, ta wyjątkowa nić miała ich przyciągać do siebie przez całe życie, nie było sensu z tym walczyć, bo ta walka nie doprowadzała do niczego dobrego. Lepiej było, gdy razem spoglądali w tym samym kierunku, kiedy przeciwstawiali się całemu światu, byli wtedy silniejsi.

- Chociaż lubię konkrety, nie sądzę, abym podeszła do tego, aż tak dosłownie. - Nie należała do osób najdelikatniejszych w słowie, ale nawet ona nie była, aż tak bezczelna, chociaż może powinna być? Zapewne byliby już kilka raz po ślubie... nie sądziła, że Roise byłby jej w stanie tego odmówić.

- To byłaby Snowdonia, wiesz, że mam sentyment do rodzinnych stron. - Było to całkiem jasne, zawsze wybrałaby Snowdonię, bez względu na wszystko. To był w końcu jej dom. Nie mogłaby wymarzyć sobie lepszego miejsca na to, aby zmienić swój status cywilny, by stać się żoną. To miała być Snowdonia również w tym przypadku, chociaż jeszcze nie powiedziała tego w głos, nie zaczęli bowiem rozmowy o ślubie, póki co skupiali się na tym, że zmienili status swojej relacji na nieco bardziej oficjalny.

- Mogłabym, ale wolę łuk. - Jeśli chodzi o polowanie to zawsze wybierała te najbardziej proste metody, które nie potrzebowały rzucania zaklęć. Nie bez powodu tak dbała o swoją sprawność fizyczną. Jasne, potrafiła czarować, i to nie najgorzej, ba w niektórych dziedzinach magii zbliżała się do tego, aby osiągnąć wybitny poziom, ale większą przyjemność od zawsze sprawiało jej korzystanie z tych innych umiejętności, których nauczyła się przy ojcu.

- Powinieneś sobie już zdawać sprawę z tego, co sądzę o dłuższych przemowach. - Nigdy nie kryła się ze swoją opinią na ten temat, zdecydowanie wolała gesty od słów. Nużyły ją długie, niepotrzebne przemowy, nie znosiła poetów i ich pierdolenia.

- Wybicie oka brzmi nie najgorzej. - Uśmiechnęła się do siebie, kiedy dotarło do niej, jakie dodatkowe funkcje miał ten pierścionek. Oczywiście, że nie wybrał nic nudnego, przewidywalnego, dopasował kamyk do jej osoby, co doceniała. Przez chwilę wpatrywała się w to miniaturowe ostrze, które się jej ukazało. Wiedziała, że taka mała broń mogła czasem ratować życie, szczególnie, kiedy podczas polowań dochodziło do jakichś niespodziewanych sytuacji i gubiła po drodze swoje własne, zwyczajowe uzbrojenie.

- Jest uroczy. - No, jakże mogłaby zareagować inaczej, małe, słodkie, urocze ostrze ukryte w jej własnym pierścionku zaręczynowym. Nie sądziła, ze dałoby się to lepiej wymyślić.

- Wiesz, że nie znam się na truciznach. - To nie było nic nowego. Geraldine nigdy nie ukrywała, że eliksiry obchodziły ją tyle, co nic. Oczywiście, że to mogło być naprawdę ciekawym połączeniem, tyle, że ktoś musiałby jej wybrać to, czym powinna potraktować pierścionek. Może Roise będzie na tyle łaskawy, znał się przecież na tym.

- Chętnie go obejrzę. - Nie, żeby zbyt wiele wyniosła z tego szkicu, ale w sumie nie widziała nic złego w tym, aby przyjrzeć się mu nieco dokładniej. - Jest idealny, wiesz? - Przeniosła w końcu wzrok na swojego narzeczonego. Był to chyba odpowiedni moment na to, aby przypieczętować ich zaręczyny pocałunkiem, jak pomyślała tak też zrobiła. Nie zastanawiała się nad tym jakoś szczególnie, zbliżyła swoje usta do jego, aby w końcu mogli odpowiednio uczcić to, co się właśnie wydarzyło.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#16
21.08.2025, 15:08  ✶  
Niezależnie od tego, czy brałoby się pod uwagę ich środowisko, czy też czasy, w jakich żyli, z pewnością niełatwo było być całkowicie szczerym, co do całego swojego zachowania. Po prawdzie mówiąc, Ambroise czasami sam nie dostrzegał własnego fałszu (a czasem nie chciał go widzieć), nieświadomego przyjmowania starannie dobranej postawy albo zakładania masek mających mu pomóc odnaleźć się w danej sytuacji. W pewnym momencie swojego życia robił to już niemal automatycznie, bowiem tylko w taki sposób mógł obronić innych lub siebie przed konsekwencjami podejmowanych decyzji. Nie lubił udawać, nie chciał powstrzymywać się przed formułowaniem własnych opinii, nie zwykł wchodzić w niczyją dupę, jednak bez wątpienia potrafił wsadzić w nią kij, pilnując się przed tym, aby nie zaszkodzić najbliższym.
A jednak przy Geraldine był szczery. Czasami być może bardziej aniżeli powinien, szczególnie przed tymi kilkoma dniami, gdy jego usta opuszczały skrajnie różne słowa. Nie wszystkie były właściwe. Część z nich była wyłącznie chwilową prawdą, czymś, co w tamtym momencie cisnęło mu się na język, jednak w rzeczywistości stanowiło wyłącznie wynik jego własnego zamotania. Nigdy jednak nie chciał być kimś, kto wracałby do domu, udając kogoś, kim nie jest. Grając na zewnątrz i przyjmując wyłącznie nieco inne maski w czterech ścianach. Nie. Oboje od dawna wiedzieli, na co się pisali.
- Do niczego byś mnie nie zmuszała, wiem - kiwnął głową, nie odwracając spojrzenia od oczu dziewczyny.
Tak, doskonale znał tę uniwersalną prawdę. Nie spodziewał się po Rinie sięgania po żadną zaawansowaną sztukę manipulacji czy też wymuszania na nim, aby nasunął jej pierścionek na palec, jeżeli sam nie pragnąłby tego zrobić. Szczerze mówiąc, raczej dosyć trudno byłoby mu o tym zapomnieć, skoro co jakiś czas zdarzało im się na nowo orbitować wokół zagadnień związanych z chęcią, nie przymusem. Dosyć mocno upodobali sobie zresztą powiedzenie, że w istocie nic nie musieli. Zazwyczaj traktował je zresztą całkiem lajtowo. No, do momentów, kiedy nie podejmował prób przekonania Yaxleyówny, co do szczerości swoich intencji.
Tutaj? No cóż. Tym razem miał już zdecydowanie doskonałe przesłanki, aby zapomnieć o wszystkich poprzednich próbach zrobienia z nich godziwych ludzi, cokolwiek by to nie znaczyło, bowiem żyjąc z nią na kocią łapę, wcale nie czuł się mniej zakochany. Prawdę mówiąc, w swoim życiu dosyć mocno napatrzył się na nieszczęśliwe związki małżeńskie, nie biorąc ślubu za żaden mityczny gwarant zakończenia jak z bajki. To była wyłącznie formalność. Kilka papierków, nic więcej. Choć nie mógł nie przyznać, że usłyszenie zgody ze strony dziewczyny nie sprawiło, że poczuł się szczególnie szczęśliwie. To był dobry poranek.
- Podoba mi się, jak bez chwili zawahania wykluczasz Dolinę Godryka - stwierdził, również bez nawet najmniejszych oporów, o dziwo, robiąc to z nieukrywanym rozbawieniem.
Nie, nie przeszkadzała mu sugestia, gdzie zapewne mieli skończyć, organizując ślub i wesele. Nawet jeśli jeszcze kilka dni wcześniej naprawdę nie powiedziałby, że jeszcze kiedykolwiek sam z siebie zechce udać się w tamte rejony, jeżeli taka była wola Riny, mieli tam pojechać. To nie było dla niego aż tak istotne. Lubił West Country, był z nim mocno związany, jednak bez wątpienia nie tak, aby odbierać Geraldine radość z ceremonii w jej rodzinnych stronach. Nawet jeśli chwilowo jeszcze nie sądził, by mieli o tym szybko rozmawiać.
- Znakomicie odnajdziesz się w roli głównej organizatorki - tak, tak, oczywiście, jasna sprawa, nie miał krzty wątpliwości, że jego słowa są dokładnie tym, co chciała usłyszeć Geraldine.
To wcale nie było tak, że gdyby mogli zorganizować wszystko całkowicie po swojemu, zapewne już dawno byłoby po fakcie. Wybraliby się z najbliższymi do odpowiedniego kowenu, załatwiliby bardzo prywatną ceremonię i wszystkie związane z nią formalności, a następnie uczciliby to po swojemu, bez zbędnej wydumanej oprawy i myślenia o wszystkich możliwych pociotkach. Tak, doskonale wiedział, że Yaxleyówna raczej nie miała w sobie odkryć nagłych, wcześniej ukrytych podkładów natchnienia do bycia damą w centrum uwagi. I może właśnie dlatego celowo podkreślił tę funkcję? Nie dało się ukryć, lubił korzystać z okazji, szczególnie takiej.
- Z łuku akurat dobrze strzelasz - przyznał, nie tłumiąc uśmieszku w kącikach ust, przez który raczej nie potrzebował na głos dodawać nic o tym, że w kwestii tej innej broni, tej bardzo konkretnej, również strzelającej...
...no cóż, nie zamierzał przestać nawiązywać do ich przeszłości. Doskonale się przy tym bawił.
- Zdaję sobie sprawę z tego, że wprost uwielbiasz długie ględzenie. Im dłuższe, tym lepsze - udało mu się nie poruszyć przy tym nawet najdrobniejszym mięśniem twarzy, wypowiadając te słowa tak poważnie jak tylko był w stanie to zrobić.
Gdyby naprawdę chciał to zrobić, w tym momencie miał niemalże jedyną w swoim rodzaju możliwość uraczenia Riny próbką jego pospiesznie stworzonej twórczości. To była dokładnie ta chwila, w której powinien przekornie odchrzaknąć, a następnie przejść do rzeczy, męcząc uszy dziewczyny czymś, co Yaxleyówna zapamiętałaby już na zawsze. Dzięki temu z pewnością nie oczekiwałaby po nim jakiejkolwiek weselnej mowy (nie to, aby nie miał pewności, że i tak raczej zamierzała mu tego oszczędzić), darując mu publiczne wygłaszanie autorskiej przysięgi ślubnej. A jednak wcale nie próbował zaradzić tej hipotetycznej przyszłości.
- Cieszę się, że trafiłem - stwierdził zamiast tego, odnosząc się do wyboru biżuterii w taki sposób, jakby wcale nie spędził wielu godzin nad myśleniem o tym, by była idealnie dopasowana.
Praktyczna, nie tylko ładna, choć nie ostentacyjnie funkcjonalna.
- Tylko ty jesteś w stanie nazwać broń uroczą - zauważył, mrużąc przy tym oczy i posyłając wymowny uśmieszek w kierunku dziewczyny.
Oczywiście, oboje doskonale wiedzieli, że w pierwszej kolejności była to biżuteria zaręczynowa. Symbol ich związku, wspólnej przeszłości oraz planów na przyszłość, jakie tym razem malowały się przed nimi w bardzo jasnych i jeszcze bardziej określonych barwach. W zieleni i bieli, w błękicie błyszczących oczu Geraldine i w bladym różu jej rumianych policzków. W blondzie pukli włosów nieco rozwianych i potarganych wiatrem przez całą nadmorską noc, jaką spędzili poza domem. W całej palecie kolorów natury pełniącej tak istotną rolę w życiu ich obojga.
Jednakże tak. To nie była wyłącznie błyskotka. Nie był to tylko kamyk, nawet jeśli ten prezentował się wyjątkowo dobrze w złotej oprawie z roślinnym motywem. Było to coś więcej. Coś, o czego praktyczną funkcję zabiegał praktycznie przed dwoma laty, szukając właściwego rzemieślnika, który wykonałby niełatwe zadanie. Zguba, jaką przez chwilę był w jego oczach ten pierścionek, nie miała tylko wartości ozdobnej czy sentymentalnej.
Nie. Mogła posłużyć także do innych celów. Była bronią. Ładną, pozornie niewinną, ale wciąż bronią. Szczególnie, gdy brało się pod uwagę wszelkie możliwości, jakie dawała, nie tylko wbicie samego szpikulca w oko.
- To niedobrze. Powinnaś poznać kogoś, kto zna się na tych tematach - odparł gładko, wcale nie unosząc podbródka ani nie wypinając piersi, no, bo przecież to wcale nie było tak, że właśnie siedziała na kolanach człowieka, który mógł uzupełnić te wszystkie braki.
Ba, mając co najmniej kilka propozycji, z którymi mógłby niemal od razu wyjść, gdyby tylko zechciała zadać mu jakieś pytanie. Uniósł brwi, mrugając i tłumiąc uśmiech.
- Nie tylko on - tak, może był żenująco nieoryginalny, żeby nie powiedzieć tani (tak, to bez wątpienia nie był wyszukany tekst), ale przynajmniej nie był ckliwy.
Był jedynie spragniony pocałunków, dotyku, tej chwili. Objęcia Geraldine mocniej ramionami i przyciągnięcia jej do siebie, gdy postanowiła wreszcie złączyć ich usta. Nic innego już nie istniało. Byli tylko oni. Idealnie.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#17
21.08.2025, 20:49  ✶  

Szczerość nie była mile widziana. Yaxley miała świadomość, że przez zbyt głośne głoszenie swoich faktycznych myśli można było zostać wykluczonym z pewnego grona, więc wolała nie robić tego poza zaufanymi sobie ludźmi. Nie spoufalała się ze wszystkimi, wiedziała komu może ufać, a komu nie. Nie miała problemu z zakładaniem masek, jeśli wymagała tego sytuacja. Miewała momenty, kiedy jej narwany charakter nieco jej to utrudniał, ale jakoś sobie z tym radziła. Były jednak osoby przy których mogła się nieco bardziej otworzyć, jeśli chodzi zaś o Ambroise'a to nie miała przed nim żadnych tajemnic, bez względu na to, jak mógł zareagować na jej nie zawsze najlepsze pomysły to dzieliła się z nim ze wszystkim. Najwyżej miał jej zasugerować, że coś nie miało sensu, że nie powinna myśleć w ten sposób, czy brała to do siebie to inna sprawa, bo jak wiadomo była ona kurewsko uparta.

- Nom, to nie miałoby sensu. - Zresztą przecież wiedziała, że nie dało się go do niczego zmusić. Robił tylko to na co miał ochotę, co uważał za słuszne. Nie dało się mu niczego narzucać, to też ich łączyło.

- Wiesz, że lubię konkrety, a Dolina Godryka nigdy nie zajmowała szczególnego miejsca w moim sercu. - Może było to miejsce domem Ambroise'a ale nie zamierzała udawać, że zdecydowanie wolałaby, aby powiedzieli sobie te magiczne słowa w Walii, zresztą aktualnie chyba właśnie tam było bezpieczniej, nie musieli się martwić tym, czy ktoś nie podpali im miejsca imprezy. Zresztą mieli czas, dopiero się zaręczyli do ślubu pewnie minie jeszcze trochę czasu, gdyby tylko wiedziała, jak szybko zmieni się ta wizja, to pewnie by się zdziwiła. Póki co jednak nie rozmawiali o konkretach, na pewno ich to czeka, ale jeszcze nie teraz.

Wbiła swój wzrok w swojego narzeczonego i pokręciła zaprzeczając głową. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jaki miała stosunek do organizacji podobnych przyjęć, to na pewno nie będzie mogło wyglądać w ten sposób, chyba, że zależało mu na tym, by sabotować ich ślub. Geraldine nigdy nie wykazywała zainteresowania podobnymi tematami, to nie miało się zmienić, unikała tego, jak ognia, zresztą matka do dzisiaj zarzucała jej, że zamiast być wsparciem to uciekała z ojcem do lasu.

- Wiesz, że to by nie wypaliło, co nie? - Na pewno miał tego świadomość, nie mógł darować sobie, żeby rzucić jednak tę uwagę. Doskonale wiedział o tym, jak by sobie poradziła, czy raczej nie poradziła... gdyby to zależało od niej, to poszłaby z nim do pierwszej, lepszej, kowenowej kaplicy i wzięła ślub od ręki, bez żadnych gości, bez tych całych przebieranek, bo na tym nigdy szczególnie jej nie zależało. Nie miała potrzeby organizować wielkiego przyjęcia, zapraszać osób, których ledwie co znała, bo tak wypada, to nie było w jej stylu. Wiedziała jednak, że to nie miało racji bytu, będą musieli zorganizować chociaż skromne przyjęcie, no, skromne jak na czystokrwistych.

- Ze wszystkiego dobrze strzelam. - Poprawiła go jeszcze, chociaż wiedziała do czego zmierzał, nadal nie przestał jej wypominać tego jednego, jedynego razu, kiedy chybiła i trafiła go w nogę, oczywiście, że nie było to spowodowane jej nieudolnością, czy brakiem doświadczenia, a tym, że tamto miejsce było dziwne, nie była do końca sobą...

- Oczywiście, im dłuższe tym lepsze. - Wcale nie miała tak, że jak ktoś ględził jej zbyt długo nad uchem to nie zaczynała ziewać i zasypiać, zupełnie nie... Z tym było jak ze wszystkim innym, Geraldine brakowało cierpliwości, szybko się nudziła i potrzebowała kolejnych bodźców, nie do końca była w stanie zbyt długo się skupić na słowach, które ktoś do niej mówił, im dalej w las, tym mniej z tego zapamiętywała, mniej do niej docierało, na szczęście Ambroise odpuścił i tego nie zrobił. Była zmęczona, podejrzewała, że jeśli pozwoliłby sobie na monolog, to faktycznie zasnęłaby w przeciągu chwili.

- Możliwe, od zawsze była bliższa mi niż biżuteria, a to połączenie? Jest niesamowite. - Roise ją znał, wiedział, co ją zachwyci, musiał poświęcić sporo czasu, aby dostać coś takiego, nie wątpiła, że było to zrobione na zamówienie i raczej nikt inny nie będzie miał podobnego kamyka. To nie był kolejny, jeden z wielu takich samych pierścionków, był dopasowany do niej, naprawdę to doceniała.

- Chyba czas się rozejrzeć za kimś odpowiednim. - Skoro podszedł do tego w ten sposób, to pociągnęła tę myśl, chociaż doskonale wiedziała, że przecież pomoże jej wybrać, doradzi, czym powinna wypełnić ten pierścionek, znał się na tym bardzo dobrze, zamierzała skorzystać z jego wiedzy, zapewne trochę później, ale wydawało jej się całkiem słuszne zadbanie o to, by miał jakąś zawartość. Nigdy nie wiadomo, kiedy będzie mógł uratować jej życie.

Prychnęła, kiedy usłyszała jego kolejny komentarz. Nie skomentowała tego, chociaż miała zamiar mu przypomnieć, że czarowanie było już zbędne, miał ją, całą dla siebie i nie potrzebował sięgać po te jakże wyszukane komplementy.

Zwieńczyli tę rozmowę pocałunkami, co zresztą było idealnym sposobem na świętowanie zaręczyn, do których doszło przed chwilą. Byli tutaj razem, czekała ich teraz zupełnie nowa droga, która miała doprowadzić do tego, że w końcu zostaną rodziną. Nowy dzień, nowe perspektywy.


Koniec sesji
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (5804), Ambroise Greengrass (7873)


Strony (2): « Wstecz 1 2


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa