30.09.2025, 19:31 ✶
Ambroise uniósł wzrok dokładnie w tym momencie, w którym Ursula zakończyła swój wywód, a jej spojrzenie utkwiło właśnie w nim. Poczuł jak mięśnie jego karku napinają się mimowolnie, choć na zewnątrz wciąż zachowywał względny spokój. Nie byli już dziećmi, czyż nie? Nie była to nastoletnia ciąża, wpadka pomiędzy młodymi dorosłymi, którzy jeszcze nie nauczyli się życia. Prawdę mówiąc, według kategoryzacji, jakiej niestety nadal używało się w ich świecie, dosyć późno zdecydowali się na potomstwo. Tyle tylko, że...
...no, właśnie. Nie była to całkowicie świadoma decyzja. Nie mogli wykrzywić tej narracji, a przynajmniej nie w oczach najbliższych, którzy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, jak wyglądały ich stosunki sprzed trzech miesięcy. Wszystkie, prócz tego jednego.
To miał być ich mimowolny, niepisany temat tabu. Dosyć wstydliwa chwila, o której nie próbowali rozmawiać, nawet jeśli w złości wyrzucali sobie dosłownie wszystko inne. Nawet w najbardziej godnych pożałowania momentach, gdy odpychali się od siebie nawzajem (choć tylko po to, aby zaraz lgnąć do siebie jak ćmy do ognia), nie sięgnęli tak nisko, żeby poruszać tamto mgliste wspomnienie.
Mgliste przynajmniej dla niego samego. Nawet jeśli bowiem wreszcie musieli wrócić do tamtej chwili, nie mając innego wyjścia, niespecjalnie zagłębiali się w szczegóły i w detale tego, co zaszło między nimi. Wystarczyło jedno pytanie. Jedna odpowiedź, aby mieli jasność. Reszta? Nadal nie chciał tego dotykać.
Wystarczyło, że wspomnienie tamtego wieczoru miało pozostać z nimi na resztę życia. Dokładnie tak jak to ujęła Ursula, gdy wreszcie zabrała głos. Konsekwencje decyzji, jakie podjęli miały nosić ich nazwisko. Nie jawiły się już jako coś, przed czym można było uciec. Co można było zakopać w pamięci albo zamieść pod dywan.
Zresztą...
...czy tak naprawdę nie nauczyli się tego przez te wszystkie lata? Cokolwiek usiłowali zbywać milczeniem, zawsze wychodziło na jaw. W tym wypadku także nie mogło być inaczej. Zaliczyli moment słabości. W teorii to nie musiało być aż tak złe. Nie musiało, tak, gdyby tylko jednocześnie postanowili wtedy wreszcie ze sobą porozmawiać, zamiast osiągnąć ostateczną formę upodlenia, robiąc z tego porywczy, chaotyczny, na swój sposób uwłaczający akt.
Po tym wszystkim, co przeszli. Po tych wszystkich latach. Po uczuciach, które przecież nie zniknęły, nie wyparowały z dnia na dzień i nie miały wyparować. Zachowali się wobec siebie jak obcy ludzie. To nie była eksplozja emocji prowadząca do czegoś więcej. To było upojenie i skrajna głupota. Szczególnie ta chwila, gdy tak po prostu rozeszli się bez słowa, myśląc o tym, że tak po prostu powrócą każde do własnego życia (choć może właśnie nie myśląc; nie za wiele wtedy myślał, prawdę mówiąc).
Gdyby to wyjaśnili. Gdyby wykorzystali chwile po tym impulsie, aby... Gdyby tylko... No właśnie. Być może wszystko wyglądałoby inaczej. Ale nie wyglądało. I teraz było za późno na jakiekolwiek zmiany. Ta najważniejsza już pojawiła się w ich życiu i była nieodwracalna. Nie widział innej opcji. Mieli sobie poradzić. Całe szczęście, nie byli z tym całkiem sami, czyż nie?
On sam również zwrócił uwagę na formę, w jakiej wypowiadała się Ursula, jak i także na dobór używanego przez nią słownictwa. Nie umknęło mu to, w jaki sposób skomentowała ciążę Geraldine. To, że odniosła się do swoich prywatnych doświadczeń, do perspektywy, jaką dzieliła z jego narzeczoną. Tyle tylko, że nie wspomniała nic ponadto, najwidoczniej nie zamierzając uchylać rąbka jednej ze swoich licznych tajemnic. Tych, które bez wątpienia miała, bardzo skrzętnie skrywając je przed resztą świata.
Ambroise nie wiedział o ciotce nic więcej niż chciała im przekazać. Zdawał sobie sprawę z części jej historii, jednak nigdy nie dotarł dalej niż to, co kiedyś usłyszał z ust samej Lestrange. Byli blisko. Bez wątpienia. Jednakże zawsze istniała między nimi pewna niewidoczna bariera. Coś, co odgradzało pewne fragmenty życia każdego z nich. I nawet jeśli Roise nie należał do zbyt spokojnych, wyrozumiałych i posłusznych dzieciaków (czy tym bardziej nastolatków, jeśli miałby być w pełni transparentny), nigdy nie postanowił wejść z butami w życie ich nieoficjalnej opiekunki.
Miał do niej cholernie dużo respektu. O ironio, prawdopodobnie więcej niż do własnego biologicznego ojca czy tym bardziej do matki, która go porzuciła. Naturalnie wydawało mu się zatem, że to ona powinna być pierwszą osobą, która usłyszała z ich ust wyznanie o nieplanowanej ciąży. Tak, stresowało go to, jednak wiedział, że cokolwiek miała powiedzieć i jakkolwiek zareagować, chciała dla nich dobrze. Nigdy nie poddawał tego w nawet najmniejszą wątpliwość.
Z rosnącym ciężarem w klatce piersiowej, słuchał słów ciotki, czując przy tym coś na kształt narastającego piekącego szczypania we wnętrzu gardła. Nie dlatego, że nie zgadzał się z ich treścią, lecz dlatego, że każdy wyraz trafiał prosto tam, gdzie nigdy nie chciał dopuszczać nikogo innego prócz siebie: do jego wewnętrznego poczucia obowiązku i odpowiedzialności.
Nie był człowiekiem, którego łatwo można było zawstydzić, lecz ostrość tonu Ursuli (choć przewidywalna) dotknęła go do żywego. Nie poczuł się upokorzony, ale wiedział, iż miała rację. Każde zdanie, wypowiedziane z tą niezachwianą pewnością, uderzało jak precyzyjnie wymierzony cios, nie zostawiając mu miejsca na wykręty ani półprawdy.
- Masz rację - odezwał się w końcu spokojnie, ale z wyraźnym naciskiem na każde słowo. - Nie ma powodu tego odkładać. Zadbam o to, żeby uzdrowiciel był właściwie dobrany - sam fakt, że musiał to powiedzieć głośno, brzmiał jak przyznanie się do winy, że wcześniej nie postąpił inaczej.
Chciał tego dziecka. Być może w dalszym ciągu oswajał się z myślami, jednakże zdecydowanie bardziej stresowała go wewnętrznie konieczność wzięcia na siebie odpowiedzialności za bezpieczeństwo kogoś, kto miał być od nich całkowicie zależny. Nie sam fakt, że mieli się go doczekać. Tak, kiedyś widział się w roli ojca. Powoli o tym myślał, rozważał tę możliwość.
Od tamtej pory świat stał się jednak bardziej chaotyczny. Ostatnie wydarzenia wyłącznie podkreślały to, co Roise już wiedział. Nie mogli być neutralni. Nie byli całkowicie poza konfliktem. Byli częścią magicznej wojny. Czy tego chcieli, czy nie, nie mogli tak po prostu od tego odstąpić, zaszyć się gdzieś na uboczu.
Odchylił się lekko, biorąc głębszy oddech. Potrzebował odrobinę przestrzeni, by uporządkować myśli. Wiedział, że w oczach Ursuli był dorosłym mężczyzną, uzdrowicielem, a przez to kimś odpowiedzialnym nie tylko za siebie, ale i za Geraldine (choć bez wątpienia była w stanie doskonale poradzić sobie sama; nie o to jednak chodziło, czyż nie? nie po to był strofowany, aby zasłaniać się jej samodzielnością i niezależnością), i za dziecko. I choć słowa ciotki piekły go do żywego, rozumiał, że w istocie stanowiły przypomnienie o tym, kim powinien być. Wiedział, że w tym momencie nie chodziło już o obronę własnej dumy. Chodziło o to, by stanąć na wysokości zadania, zanim ktoś inny zdąży zakwestionować jego prawo do tego miejsca.
Odetchnął głębiej, nieco ciężej niż zwykle, a potem przesunął spojrzenie na Geraldine, kiedy to ona przejęła głos.
- Tak. Nie będziemy tworzyć historii o cudownym wcześniaku - dodał ciszej, bardziej do siebie niż do niej, ale wystarczająco wyraźnie, by obie kobiety go usłyszały. - Nie zamierzam brnąć w coś, co od pierwszej chwili byłoby karykaturalną farsą. Macie rację. To obraziłoby inteligencję nas wszystkich - przyznał, odchylając się lekko na krześle. - Lepiej zrobić to na własnych warunkach niż czekać aż plotki nas wyprzedzą - przesunął dłonią po karku. - Co do samego ślubu... Nie jestem pewien. To, co wtedy powiedzielibyśmy mogłoby zdominować cały dzień, a nie chciałbym, żeby ktokolwiek pomyślał, że wykorzystujemy nasz własny ślub do przykrycia jednego skandalu drugim - w jego głosie nie było wahania, był to raczej ton kogoś, kto właśnie zaczynał układać plan.
Tylko, cholera, jaki?
- Wiem tylko jedno. Im dłużej będziemy zwlekać, tym gorzej to będzie wyglądało. Plotki urosną zanim jeszcze zdążymy otworzyć usta. A tego chyba chcemy uniknąć - no cóż, w tym chyba wszyscy się zgadzali.
...no, właśnie. Nie była to całkowicie świadoma decyzja. Nie mogli wykrzywić tej narracji, a przynajmniej nie w oczach najbliższych, którzy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, jak wyglądały ich stosunki sprzed trzech miesięcy. Wszystkie, prócz tego jednego.
To miał być ich mimowolny, niepisany temat tabu. Dosyć wstydliwa chwila, o której nie próbowali rozmawiać, nawet jeśli w złości wyrzucali sobie dosłownie wszystko inne. Nawet w najbardziej godnych pożałowania momentach, gdy odpychali się od siebie nawzajem (choć tylko po to, aby zaraz lgnąć do siebie jak ćmy do ognia), nie sięgnęli tak nisko, żeby poruszać tamto mgliste wspomnienie.
Mgliste przynajmniej dla niego samego. Nawet jeśli bowiem wreszcie musieli wrócić do tamtej chwili, nie mając innego wyjścia, niespecjalnie zagłębiali się w szczegóły i w detale tego, co zaszło między nimi. Wystarczyło jedno pytanie. Jedna odpowiedź, aby mieli jasność. Reszta? Nadal nie chciał tego dotykać.
Wystarczyło, że wspomnienie tamtego wieczoru miało pozostać z nimi na resztę życia. Dokładnie tak jak to ujęła Ursula, gdy wreszcie zabrała głos. Konsekwencje decyzji, jakie podjęli miały nosić ich nazwisko. Nie jawiły się już jako coś, przed czym można było uciec. Co można było zakopać w pamięci albo zamieść pod dywan.
Zresztą...
...czy tak naprawdę nie nauczyli się tego przez te wszystkie lata? Cokolwiek usiłowali zbywać milczeniem, zawsze wychodziło na jaw. W tym wypadku także nie mogło być inaczej. Zaliczyli moment słabości. W teorii to nie musiało być aż tak złe. Nie musiało, tak, gdyby tylko jednocześnie postanowili wtedy wreszcie ze sobą porozmawiać, zamiast osiągnąć ostateczną formę upodlenia, robiąc z tego porywczy, chaotyczny, na swój sposób uwłaczający akt.
Po tym wszystkim, co przeszli. Po tych wszystkich latach. Po uczuciach, które przecież nie zniknęły, nie wyparowały z dnia na dzień i nie miały wyparować. Zachowali się wobec siebie jak obcy ludzie. To nie była eksplozja emocji prowadząca do czegoś więcej. To było upojenie i skrajna głupota. Szczególnie ta chwila, gdy tak po prostu rozeszli się bez słowa, myśląc o tym, że tak po prostu powrócą każde do własnego życia (choć może właśnie nie myśląc; nie za wiele wtedy myślał, prawdę mówiąc).
Gdyby to wyjaśnili. Gdyby wykorzystali chwile po tym impulsie, aby... Gdyby tylko... No właśnie. Być może wszystko wyglądałoby inaczej. Ale nie wyglądało. I teraz było za późno na jakiekolwiek zmiany. Ta najważniejsza już pojawiła się w ich życiu i była nieodwracalna. Nie widział innej opcji. Mieli sobie poradzić. Całe szczęście, nie byli z tym całkiem sami, czyż nie?
On sam również zwrócił uwagę na formę, w jakiej wypowiadała się Ursula, jak i także na dobór używanego przez nią słownictwa. Nie umknęło mu to, w jaki sposób skomentowała ciążę Geraldine. To, że odniosła się do swoich prywatnych doświadczeń, do perspektywy, jaką dzieliła z jego narzeczoną. Tyle tylko, że nie wspomniała nic ponadto, najwidoczniej nie zamierzając uchylać rąbka jednej ze swoich licznych tajemnic. Tych, które bez wątpienia miała, bardzo skrzętnie skrywając je przed resztą świata.
Ambroise nie wiedział o ciotce nic więcej niż chciała im przekazać. Zdawał sobie sprawę z części jej historii, jednak nigdy nie dotarł dalej niż to, co kiedyś usłyszał z ust samej Lestrange. Byli blisko. Bez wątpienia. Jednakże zawsze istniała między nimi pewna niewidoczna bariera. Coś, co odgradzało pewne fragmenty życia każdego z nich. I nawet jeśli Roise nie należał do zbyt spokojnych, wyrozumiałych i posłusznych dzieciaków (czy tym bardziej nastolatków, jeśli miałby być w pełni transparentny), nigdy nie postanowił wejść z butami w życie ich nieoficjalnej opiekunki.
Miał do niej cholernie dużo respektu. O ironio, prawdopodobnie więcej niż do własnego biologicznego ojca czy tym bardziej do matki, która go porzuciła. Naturalnie wydawało mu się zatem, że to ona powinna być pierwszą osobą, która usłyszała z ich ust wyznanie o nieplanowanej ciąży. Tak, stresowało go to, jednak wiedział, że cokolwiek miała powiedzieć i jakkolwiek zareagować, chciała dla nich dobrze. Nigdy nie poddawał tego w nawet najmniejszą wątpliwość.
Z rosnącym ciężarem w klatce piersiowej, słuchał słów ciotki, czując przy tym coś na kształt narastającego piekącego szczypania we wnętrzu gardła. Nie dlatego, że nie zgadzał się z ich treścią, lecz dlatego, że każdy wyraz trafiał prosto tam, gdzie nigdy nie chciał dopuszczać nikogo innego prócz siebie: do jego wewnętrznego poczucia obowiązku i odpowiedzialności.
Nie był człowiekiem, którego łatwo można było zawstydzić, lecz ostrość tonu Ursuli (choć przewidywalna) dotknęła go do żywego. Nie poczuł się upokorzony, ale wiedział, iż miała rację. Każde zdanie, wypowiedziane z tą niezachwianą pewnością, uderzało jak precyzyjnie wymierzony cios, nie zostawiając mu miejsca na wykręty ani półprawdy.
- Masz rację - odezwał się w końcu spokojnie, ale z wyraźnym naciskiem na każde słowo. - Nie ma powodu tego odkładać. Zadbam o to, żeby uzdrowiciel był właściwie dobrany - sam fakt, że musiał to powiedzieć głośno, brzmiał jak przyznanie się do winy, że wcześniej nie postąpił inaczej.
Chciał tego dziecka. Być może w dalszym ciągu oswajał się z myślami, jednakże zdecydowanie bardziej stresowała go wewnętrznie konieczność wzięcia na siebie odpowiedzialności za bezpieczeństwo kogoś, kto miał być od nich całkowicie zależny. Nie sam fakt, że mieli się go doczekać. Tak, kiedyś widział się w roli ojca. Powoli o tym myślał, rozważał tę możliwość.
Od tamtej pory świat stał się jednak bardziej chaotyczny. Ostatnie wydarzenia wyłącznie podkreślały to, co Roise już wiedział. Nie mogli być neutralni. Nie byli całkowicie poza konfliktem. Byli częścią magicznej wojny. Czy tego chcieli, czy nie, nie mogli tak po prostu od tego odstąpić, zaszyć się gdzieś na uboczu.
Odchylił się lekko, biorąc głębszy oddech. Potrzebował odrobinę przestrzeni, by uporządkować myśli. Wiedział, że w oczach Ursuli był dorosłym mężczyzną, uzdrowicielem, a przez to kimś odpowiedzialnym nie tylko za siebie, ale i za Geraldine (choć bez wątpienia była w stanie doskonale poradzić sobie sama; nie o to jednak chodziło, czyż nie? nie po to był strofowany, aby zasłaniać się jej samodzielnością i niezależnością), i za dziecko. I choć słowa ciotki piekły go do żywego, rozumiał, że w istocie stanowiły przypomnienie o tym, kim powinien być. Wiedział, że w tym momencie nie chodziło już o obronę własnej dumy. Chodziło o to, by stanąć na wysokości zadania, zanim ktoś inny zdąży zakwestionować jego prawo do tego miejsca.
Odetchnął głębiej, nieco ciężej niż zwykle, a potem przesunął spojrzenie na Geraldine, kiedy to ona przejęła głos.
- Tak. Nie będziemy tworzyć historii o cudownym wcześniaku - dodał ciszej, bardziej do siebie niż do niej, ale wystarczająco wyraźnie, by obie kobiety go usłyszały. - Nie zamierzam brnąć w coś, co od pierwszej chwili byłoby karykaturalną farsą. Macie rację. To obraziłoby inteligencję nas wszystkich - przyznał, odchylając się lekko na krześle. - Lepiej zrobić to na własnych warunkach niż czekać aż plotki nas wyprzedzą - przesunął dłonią po karku. - Co do samego ślubu... Nie jestem pewien. To, co wtedy powiedzielibyśmy mogłoby zdominować cały dzień, a nie chciałbym, żeby ktokolwiek pomyślał, że wykorzystujemy nasz własny ślub do przykrycia jednego skandalu drugim - w jego głosie nie było wahania, był to raczej ton kogoś, kto właśnie zaczynał układać plan.
Tylko, cholera, jaki?
- Wiem tylko jedno. Im dłużej będziemy zwlekać, tym gorzej to będzie wyglądało. Plotki urosną zanim jeszcze zdążymy otworzyć usta. A tego chyba chcemy uniknąć - no cóż, w tym chyba wszyscy się zgadzali.
Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down