08.10.2025, 21:06 ✶
—12/09/1972—
Anglia, Londyn
Jolene Bletchley, Quintessa Longbottom & Anthony Shafiq
![[Obrazek: imgproxy.php?id=BIimW1W.png]](https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=BIimW1W.png)
Osłonię dłonią
Światło świec
Tak dobre dla nas
Obojga jest
Jesteśmy dawni
Jesteśmy ładni
Przy migotliwym
Świetle świec
Tam się zamyka
Nie sięga wzrok
W głęboką noc
A te szalone ćmy
Woskowe łzy
I ty
![[Obrazek: imgproxy.php?id=BIimW1W.png]](https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=BIimW1W.png)
Osłonię dłonią
Światło świec
Tak dobre dla nas
Obojga jest
Jesteśmy dawni
Jesteśmy ładni
Przy migotliwym
Świetle świec
Tam się zamyka
Nie sięga wzrok
W głęboką noc
A te szalone ćmy
Woskowe łzy
I ty
Dzień dogasał i Anthony J. Shafiq gasł razem z nim.
Chmury ciążące nad Londynem powoli dopiero się rozrzedzały, wciąż swoją obecnością przypominając o koszmarze, który postanowił na nich zesłać mężczyzna każący nazywać się lordem. Podróż ulicami magicznego Londynu przypominała chyba dla każdego przemieszczanie się podobne do konduktu żałobnego. Szczerbate miasto, szczerbate życie, kto przetrwał, a kto musiał szuflą zbierać to co pozostało z jego dobytku?
Anthony nie cierpiał z tych powodów. O nie. Jego apartament miał się wybitnie dobrze, zaskakująco i Matce był wdzięczny, że jego przyjaciele z tajnej siatki samozwańczych struży prawa znali jego intencje i nie tracili czasu na infiltrowanie jego osoby wobec tak jaskrawej poszlaki. Wiedział już, że rezydencja w Little Hangleton również nie oberwała bardziej niż wybicie okien i wypaczenie ram od żaru unoszącego się feralnej nocy w powietrzu. Och nie, Anthony nie cierpiał dlatego.
Dotknął go kryzys urodzaju.
Mężczyzna, który pośród innych sprawnie zakładał maskę, społeczną personę, wygadanego polityka, elokwentnego filantropa... był w gruncie rzeczy samotnikiem, ceniącym sobie nade wszystko wieczór na miękkim pachnącym szezlongu, przy akompaniamencie łagodnego Chopina, z kieliszkiem wybornego wina w jednej dłoni i adekwatną lekturą w drugiej. Cisza spokój i błogosławiona równowaga od miesiąca jednak nie była jego udziałem, a teraz... TERAZ miał dodatkowo kilka głów przymusowej adoptowanej rodziny na głowie.
Oczywiście Morpheus był mu jak brat, ale przecież miał własną przestrzeń, niemalże kawalerkę z odrębną łazienką i kluczem do drzwi. Oczywiście Jackie była realnie jego siostrą, więc odstąpił jej własną sypialnię, w imię niedawnego przymierza zawartego w Kairze, jako akt dobrej woli i bardzo dosadne okazanie, że nie są to li tylko słowa rzucone na wiatr. Rodzina Bletchley'ów jednak...
Westchnął wspinając się po okurzonych sadzą schodach, których nie dało się domyć.
Byli głośni. Byli wszędzie. Byli cały czas. Oczywiście wczorajsza nocna pogawędka z Juliánem finalnie pomogła mu w uspokojeniu myśli i zaśnięciu. Oczywiście, nie zamierzał wnikać w ich wewnętrzne konflikty podsłuchanej przypadkiem bardzo głośnej kłótni z jego młodszą córką. Oczywiście, że starsza bardzo lubiła książki i mówiła dużo o tym jak dobrze mieć jego podręczny zbiór pod jej własną ręką. Oczywiście, że żona aurora okazała się przyjaciółką Quintessy (zaiste trudno było nie być przyjacielem Quintessy!) a dwie kobiety przyjaciółki w jednym mieszkaniu wieczorami... I jeszcze te... rzeczy które zaczęły się pojawiać. Podstępne dekoracje, do jego eleganckiego, urządzonego w klasycznym, monochromatycznym stylu mieszkaniu!
Nacisnął klamkę. Wszedł do środka licząc, że będzie mógł przemknąć niezauważony do biura, w którym obecnie miał swój ciasny pokoiczek. Z ulgą przyjął że się udało - biuro miało drzwi blisko wejścia, zaraz za gościnną łazienką. Dom szumiał od głosów. Miał wrażenie, że jego głowa zaraz eksploduje. Poza głosami były też zapachy, które go tak intrygowały co irytowały, nie miał szansy rozsądzić.
Ostatecznie z bardzo ciążkim sercem, pozostawił swoją ministerialną szatę, przebierając się w świeża koszulę i wełniany blezer koloru błękitnego. Przeczesał palcami włosy. Nie odważył się spojrzeć w lustro. Musiał być dobrym gospodarzem tego niekończącego się przyjęcia. Dobrym. Gospodarzem.
Miał wrażenie, że jeśli powiedziałby cokolwiek niemiłego komukolwiek, to Quintessa zdzieliłaby go ścierką przez głowę jak wszystkie książkowe mamy. Westchnął po raz kolejny. Czy ktoś go zapyta jak mu minął dzień w pracy? Wnętrzności mierzwiły go od takich dziwacznych zachowań. Musiały mierzwić. Musiały mrowić. To był mechanizm ochronny, ale Anthony był zbyt zmęczony i zbyt pewien własnych przekonań, by dopuścić taką informację do siebie.
Zamiast tego więc w nowym już ubraniu wyszedł, umył ręce w gościnnej łazience (CO TO ZA KWIATKI PRZY LUSTRZE! CZYJE TO RĘCZNIKI? DLACZEGO KTOŚ NAMALOWAŁ TU SZMINKĄ SERDUSZKO?!) westchnął po raz trzeci żałośnie, wiedząc, że za moment nie będzie miał na to pewnie szans i... ruszył do kuchni próbując możliwie wiarygodnie się uśmiechnąć
A jednak... to co zobaczył w kuchni przeszło jego najśmielsze oczekiwania, a uśmiech zastygł na jego twarzy grymasem grozy, a nie sympatii.
Chmury ciążące nad Londynem powoli dopiero się rozrzedzały, wciąż swoją obecnością przypominając o koszmarze, który postanowił na nich zesłać mężczyzna każący nazywać się lordem. Podróż ulicami magicznego Londynu przypominała chyba dla każdego przemieszczanie się podobne do konduktu żałobnego. Szczerbate miasto, szczerbate życie, kto przetrwał, a kto musiał szuflą zbierać to co pozostało z jego dobytku?
Anthony nie cierpiał z tych powodów. O nie. Jego apartament miał się wybitnie dobrze, zaskakująco i Matce był wdzięczny, że jego przyjaciele z tajnej siatki samozwańczych struży prawa znali jego intencje i nie tracili czasu na infiltrowanie jego osoby wobec tak jaskrawej poszlaki. Wiedział już, że rezydencja w Little Hangleton również nie oberwała bardziej niż wybicie okien i wypaczenie ram od żaru unoszącego się feralnej nocy w powietrzu. Och nie, Anthony nie cierpiał dlatego.
Dotknął go kryzys urodzaju.
Mężczyzna, który pośród innych sprawnie zakładał maskę, społeczną personę, wygadanego polityka, elokwentnego filantropa... był w gruncie rzeczy samotnikiem, ceniącym sobie nade wszystko wieczór na miękkim pachnącym szezlongu, przy akompaniamencie łagodnego Chopina, z kieliszkiem wybornego wina w jednej dłoni i adekwatną lekturą w drugiej. Cisza spokój i błogosławiona równowaga od miesiąca jednak nie była jego udziałem, a teraz... TERAZ miał dodatkowo kilka głów przymusowej adoptowanej rodziny na głowie.
Oczywiście Morpheus był mu jak brat, ale przecież miał własną przestrzeń, niemalże kawalerkę z odrębną łazienką i kluczem do drzwi. Oczywiście Jackie była realnie jego siostrą, więc odstąpił jej własną sypialnię, w imię niedawnego przymierza zawartego w Kairze, jako akt dobrej woli i bardzo dosadne okazanie, że nie są to li tylko słowa rzucone na wiatr. Rodzina Bletchley'ów jednak...
Westchnął wspinając się po okurzonych sadzą schodach, których nie dało się domyć.
Byli głośni. Byli wszędzie. Byli cały czas. Oczywiście wczorajsza nocna pogawędka z Juliánem finalnie pomogła mu w uspokojeniu myśli i zaśnięciu. Oczywiście, nie zamierzał wnikać w ich wewnętrzne konflikty podsłuchanej przypadkiem bardzo głośnej kłótni z jego młodszą córką. Oczywiście, że starsza bardzo lubiła książki i mówiła dużo o tym jak dobrze mieć jego podręczny zbiór pod jej własną ręką. Oczywiście, że żona aurora okazała się przyjaciółką Quintessy (zaiste trudno było nie być przyjacielem Quintessy!) a dwie kobiety przyjaciółki w jednym mieszkaniu wieczorami... I jeszcze te... rzeczy które zaczęły się pojawiać. Podstępne dekoracje, do jego eleganckiego, urządzonego w klasycznym, monochromatycznym stylu mieszkaniu!
Nacisnął klamkę. Wszedł do środka licząc, że będzie mógł przemknąć niezauważony do biura, w którym obecnie miał swój ciasny pokoiczek. Z ulgą przyjął że się udało - biuro miało drzwi blisko wejścia, zaraz za gościnną łazienką. Dom szumiał od głosów. Miał wrażenie, że jego głowa zaraz eksploduje. Poza głosami były też zapachy, które go tak intrygowały co irytowały, nie miał szansy rozsądzić.
Ostatecznie z bardzo ciążkim sercem, pozostawił swoją ministerialną szatę, przebierając się w świeża koszulę i wełniany blezer koloru błękitnego. Przeczesał palcami włosy. Nie odważył się spojrzeć w lustro. Musiał być dobrym gospodarzem tego niekończącego się przyjęcia. Dobrym. Gospodarzem.
Miał wrażenie, że jeśli powiedziałby cokolwiek niemiłego komukolwiek, to Quintessa zdzieliłaby go ścierką przez głowę jak wszystkie książkowe mamy. Westchnął po raz kolejny. Czy ktoś go zapyta jak mu minął dzień w pracy? Wnętrzności mierzwiły go od takich dziwacznych zachowań. Musiały mierzwić. Musiały mrowić. To był mechanizm ochronny, ale Anthony był zbyt zmęczony i zbyt pewien własnych przekonań, by dopuścić taką informację do siebie.
Zamiast tego więc w nowym już ubraniu wyszedł, umył ręce w gościnnej łazience (CO TO ZA KWIATKI PRZY LUSTRZE! CZYJE TO RĘCZNIKI? DLACZEGO KTOŚ NAMALOWAŁ TU SZMINKĄ SERDUSZKO?!) westchnął po raz trzeci żałośnie, wiedząc, że za moment nie będzie miał na to pewnie szans i... ruszył do kuchni próbując możliwie wiarygodnie się uśmiechnąć
A jednak... to co zobaczył w kuchni przeszło jego najśmielsze oczekiwania, a uśmiech zastygł na jego twarzy grymasem grozy, a nie sympatii.