• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena poboczna Little Hangleton v
1 2 3 4 Dalej »
[26.07 Oleander & Anthony] if I dance, it is my shadow that dances along with me

[26.07 Oleander & Anthony] if I dance, it is my shadow that dances along with me
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#1
21.10.2024, 15:02  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 21.10.2024, 15:22 przez Anthony Shafiq.)  

—26/07/1972—
Anglia, Little Hangleton
Oleander Crouch & Anthony Shafiq
[Obrazek: B3BoPwF.png]

Amongst the flowers I
am alone with my pot of wine
drinking by myself; then lifting
my cup I asked the moon
to drink with me, its reflection
and mine in the wine cup, just
the three of us; then I sigh
for the moon cannot drink,

and my shadow goes emptily along
with me never saying a word;
with no other friends here, I can
but use these two for company;
in the time of happiness, I
too must be happy with all
around me; I sit and sing
and it is as if the moon

accompanies me; then if I
dance, it is my shadow that
dances along with me; while
still not drunk, I am glad
to make the moon and my shadow
into friends, but then when
I have drunk too much, we
all part; yet these are

friends I can always count on
these who have no emotion
whatsoever; I hope that one day
we three will meet again,
deep in the Milky Way.



Pogrążony w melancholii.

Pogrążony we frustracji.

Pogrążony w mroku rozjaśnionym pełną, okrutną tarczą księżyca.

Od sześciu lat, każda taka noc, była dla niego bezsenną.

Od sześciu lat, nie mógł zasnąć wiedząc o cierpieniu, które rozrywa tkanki poddając je nowemu kształtowaniu według woli klątwy. To było cudze cierpienie i nic nie powinno go to obchodzić, gdy drzwi do tego życia zostały zamknięte. Gdy most prowadzący do tej relacji został spalony.

A jednak myślał. Zawsze. Kiedy księżyc w pełnym swoim obliczu wślizgiwał się na ciemny nieboskłon, zawsze kiedy swoim kradzionym słonecznej tarczy blaskiem przykrywał światło gwiazd. Zawsze myślami odpływał ku temu, który nie myślał o nim wcale.

Ten miesiąc, ta pełnia były trudniejsze, przez pryzmat konfrontacji, która miała miejsce ledwie miesiąc temu, ledwie kilka metrów od prowizorycznie ustawionej sceny. Fortepian lśnił czarnym skrzydłem, nie przemoc fizyczna, a ta duchowa miała dzisiaj wgryźć się krwiożerczym atakiem w jego trzewia i rozerwać je, zbrukać, pomalować białe marmury czernią jego istnienia, smołą przelewającą się przez żyły, zupełnie jakby był z innego rodu z innych przestrzeni.

Ale chciał, och jak chciał cierpieć, zasłużył na to. Zasłużył w pełni, rozłożony na wygodnym, przydługim szezlongu, kołysząc winem - płynną melancholią z hiszpańskiej ziemi Rioja. Kiedy był tam ostatnio, w pijackim szale, w nonszalanckiej wędrówce zrozpaczonego serca odnalazł to miejsce i napił się swojej goryczy, wypił cały kielich, butelkę, beczkę, piwniczkę... wypił wszystko, póki nie stracił myśli, nie padł w żałości zapomnienia, upojony aromatem Lḗthē, rzeki w swym błogosławieństwie odbierającej wspomnienia.

Teraz jednak pamiętał. Każde słowo, każdy sztych wymierzony tępą szpadą w brzuch, każdą srebrną szpilkę z rozmysłem wbitą w serce.

Zasłużył.

To była jego wina.

Słowa przetaczały się przez głowę zmęczoną aktywnościami dnia, ćwiczeniami, badaniami, pertrakcjami i bogowie wiedzą cóż jeszcze dałoby się w ten dzień upchnąć. Zmierzch przyniósł konieczność przystanku, przepłukania gardła i milczącego oczekiwania na koncert.

Muzyka mową dźwięków. Zależało mu tylko na jednym utworze, krótkiej kompozycji, w której odczuwał wszystko, sekundy, minuty, godziny, dni stracone bezpowrotnie jak krople deszczu, które dawno wsiąkły w ziemie. Cała reszta repertuaru była mu obojętna. Podobnie jak fakt, że być może młody Crouch spodziewał się większej publiczności niż jeden osamotniony arystokrata, który nawet nie kłopotał się by go powitać, ugościć – zajmowała się tym jasnowłosa Lisa Velaris, jego osobista asystentka, która też nie zamierzała pozostawać na tym... milczącym spotkaniu. Tyle, że poprosiła Oleandra, aby nie podejmował rozmowy, jeśli gospodarz domu sobie tego nie zażyczy.

A wiec ogród posiadłości. Marmurowa scena ze stojącym w mroku nocy fortepianem, od którego czarnego skrzydła odbijała się w pełni tarcza księżyca. A więc artysta. A więc muzyk. Czy słowa rzeczywiście były potrzebne w tym spotkaniu?

Diva
I felt my heart crack -
slowly like a pomegranate,
spilling its seeds.
Burza czarno-srebrnych loków, blade lico, gwiazdozbiory piegów. Oleander jest młodym mężczyzną o 183 centymetrach wzrostu i nienagannej posturze. Jego oczy zmieniają kolor w zależności od nastroju, dnia, pogody, miesiąca - lawiruje pomiędzy odcieniami z pomocą metamorfomagii. Dłonie ma smukłe, palce długie. Nosi biżuterię i kolczyki, ale zazwyczaj tylko wieczorami bądź na występy. Gustuje w perłach, złocie i szafirach. Na pierwszy rzut oka uśmiechnięty, pełny życia i pasji młody człowiek, który nie stroni od tłumów i rozgłosu.

Oleander Crouch
#2
10.12.2024, 03:45  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 10.12.2024, 04:10 przez Oleander Crouch.)  
Post bazowany jest na utworach z tej playlisty. Recital zawiera 13 (13 i pół jeżeli liczyć wprowdzenie Sonatą Księzycową, jaka przeszła w kolejny utwór zanim dobiegła końca) utworów, które trwają około godziny. Pierwsze trzy utwory są inspiracją do autorskiego utworu Oleandra, który opisuje w poście.

Resztki pożeranej przez pazerne rozbisurmanienie empatii wsiąknęły na stałe w okruchy odczuwania; rozgościły się wijąc gniazda i choć co zimę zdawały się wyruszać w ciepłe kraje, zawsze wracały, niestrwożone i z nową energią. Oleander uwielbiał publikę, ale z listu Shafiqa bardzo wyraźnie biła chęć wsłuchania się w muzykę samotnie. Nie rozmyślał więc nazbyt nad tym komu dokładnie będzie przedstawiał swoje umiejętności, a delektował się faktem, że w ogóle może to zrobić. Uwielbiał momenty uniesienia, gdy pamięć mięśni wyprzedzała wszystkie inne odruchy, gdy historia spływająca z naciskanych klawiszy wślizgiwała się w zmysły, wgryzała w duszę słuchacza; wykreowana, tymczasowa więź lśniła szczerością złota i choć ani jedno słowo nie było wypowiadane, ni spojrzenie skrzyżowane, wznoszony muzyką pomnik miał pozostać we wspomnieniach trwalszy niż spiż.
Pożegnał jasnowłosą asystentkę niestosownie tęsknym spojrzeniem, poddając się milczącej atmosferze i chcąc tym samym przekazać pytanie czy chciałaby z nim spędzić o wiele rezolutniejszy i mniej melancholijny wieczór przy muzyce. Nie potrzebował wiele, aby znaleźć chwilowe uciechy, nie przepuszczał okazji i szybka wymiana zdań zanim znaleźli się w cichym sanktuarium Anthony'ego wystarczyła, aby Crouch poczuł się w odpowiedniej pozycji, aby rzucić tego rodzaju spojrzenie.
Nie zastanawiając się dłużej nad losem Lisy Velaris, nad tym jak dobrze wyglądałaby rozciągnięta na wzorzystym materiale kanapy mieszkania przy Alei Horyzontalnej nosząc jedynie perły po jego prababce, zasiadł do polerowanego światłem gwiazd fortepianu. Sprośne pragnienia ukrył w mroku nocy, pozwalając natchnieniu przepłynąć od spiętych uwieńczonym rubinem klipsem loków, po naznaczone połyskiem nonszalanckich pierścionków i sygnetów palce. Jego dość kameralny, wybrany pod repertuar muzyczny strój składał się z ciemnego garnituru i jasnej koszuli z falbanami żabotu opierającymi się o klapy marynarki; bladość dekoltu była bezwstydnie wystawiona na spojrzenia, ozdobiona trzyrzędowym, perłowym sznurem. Czerń garnituru wydawała się jednoczyć z mrokiem nocy, głębią ogromnych galaktyk, gdzie urokliwą Nebulą był sam Oleander; materiał marynarki oraz dopasowanych spodni był specjalnie farbowany, aby dopasowywać się do otoczenia, harmonijnie oddawać nastrój przedstawienia, tymże razem wpadając w głębie czarnej dziury jaką był wyczuwalny w całym ogrodzie nastrój gospodarza.
Pierwsze nuty Sonaty Księżycowej Beethovena wybrzmiały w magicznie przystosowanym do odpowiedniego niesienia dźwięku ogrodzie. Nuty były Crouchowi zbędne, wszystkie grane dzisiaj utwory miał wygrawerowane w wirtuozyjnej duszy, dlatego też, choć wciąż powolnie, dłonie przesuwały się po klawiszach zgrabnie, dopieszczając każdy dźwięk, wkładając weń odpowiednią dawkę emocjonalności, przepływającego przez ciała dreszczu. Oleander grał tak, że wykonywane ruchy mogły wydawać się nieziemsko proste. Oczy miał utkwione w klawiszach z kości słoniowej, choć myślami wędrował w odmęty młodości, w sielankę dni spędzonych na przekopywaniu garderoby matki w poszukiwaniu najciekawszych strojów i najbardziej pstrokatych kolorów, piór i połysku, butów na obcasach. Wśród matczynych pergaminów i barwionych materiałów sukienek, nauczył się grać swój pierwszy utwór na pianinie. Nie była to wcale Sonata Księżycowa, której przypasować można drugie miejsce w chronologii, a 'Dla Elizy'. Podłapał melodię niezmiernie szybko, słysząc jak Beatrice wygrywała ją w pokoju muzycznym na piętrze. Beethoven zainspirował jego pierwsze lata nauki gry na fortepianie i właśnie dlatego Oleander swój autorski utwór muzyczny postanowił zapowiedzieć Sonatą Księżycową. Pozostając wciąż w jej niezmąceniu i połysku jaki dawała dźwiękom, przypominając taflę jeziora, odszedł od znanych dźwięków utworu i przeszedł w te napisane przez siebie. W inspiracjach dało się wyczuć harmonijność Liebestraum Liszta, jak i zarozumiałość Rachmaninoffa płynącą z Etiudy w G-moll. Tłoczność dźwięków przyprawiała o utratę oddechu, aby zaraz zwolnić i oddać scenę melancholijności i lekkości, przeplatanych pastelowych kolorów niknących w ciemności, migających co chwila na figlarnie wygiętych kosmykach włosów Oleandra. Melodia przywodziła na myśl tęsknotę i utratę, chęć powrotu z egzotycznych peryferii i niepowstrzymywalne przyciąganie. Gdy ruch dłoni przyspieszał, serce gnało wraz z nim, tonąc w intensywności odczuwania, nie miało być ratunku, kolejne nuty były jedynie wartko następującymi po sobie falami niosącymi jak najdalej od brzegu, wprost w głębinę, tam gdzie błękit i turkus wypoczynkowych plaż nie sięgały. Spokojniejsze momenty były wynurzeniem się ze spirali monotonii własnej żałości, pozwalały rozbitkowi dotrzeć do latarni morskiej, w której zamknięty na wieki, miał rozświetlać drogę innym, aby nie podejmowali tak ryzykownego wyzwania; jednocześnie pozwalała zobaczyć emocje kłębiące się w ciemności słonej wody, wyrzucane na piasek jak muszle, zbierane przez niczego nieświadomych plażowiczów, aby potem zdobiły mieszkania i inne pomieszczenia, starając się szumem przekazać stukot rozrywanej tęsknoty, lecz na marne. Ich udręka na zawsze miała być zamknięta w pięknie, którym obdarzył je los, były okazami na wystawie, na zawsze pozostawionymi samym sobie, gdy oczy innych w zazdrości błądziły po ich kolorach i zawijasach. Samotność szczytowała w tragedii pozwalając długiemu i autorskiemu wprowadzeniu ucichnąć w głębi lipcowej nocy.
Tak jak pierwszy utwór skupiał się na podróży przez głębiny rozłąki, pozostawiając w sercu niedosyt i kultywując niedolę, tak kolejny zaczął się zwodniczą sielanką dźwięków przynoszących na myśl popołudnia spędzone na rozemocjonowanych rozmowach. Woda pozostała motywem przewodnim, pieszcząc zmysły wizją zanikającej na jesień zieleni angielskiego ogrodu; wciągała w elegiczny nastrój utraty. Choć lipiec był środkiem lata, wraz z dźwiękami intermezzu Brahmsa, mogło się wydawać, jakoby jesienny powiew wślizgiwał się w akty ogrodowego koncertu, przesuwając swe chłodne powiewy przez marmurowe schody prowadzące do fortepianu, aż po elegancki szezlong Anthony'ego. Płaczące wierzby opadały w taflę sadzawki wraz z sennym i zrezygnowanym wydźwiękiem, a drewno schodów niewielkiej, skrytej pomiędzy liśćmi altanki rozpościerało historię burzliwego gdybania. Domniemana kontynuacja utraconej relacji wydawała się przejmować pałeczkę, a w romantycznych nagromadzeniach dźwięków palce Oleandra przyspieszały, a on sam kierował lico ku górze, pozwalając dłoniom odnaleźć znajomość śliskości klawiszy, gdy, teraz intensywnie zielone, oczy spotykały się z gwiazdozbiorami rozpostartymi na niebie nad Little Hangleton; muzyka wygasła, a powieki Croucha opadły.
Spokój niemocy Nokturnu przywitał kolejne dźwięki, w powolnym rozpoczęciu, które wartko popędziły w symfoniczny tłok, swoją mnogością przyprawiając o zawrót głowy. Chopinowski Des dur wypełnił ogród lirycznością swej aksamitności, aby wypuścić kolejne dźwięki w kryształowej wyższości i zrobić miejsce nadchodzącemu kolejnemu utworowi, tym razem Liszta.
Do kulminacji recitalu prowadziła ballada Chopina, harmonijnie przechodząca w inspirującego się jego muzyką Debussy'ego, który choć tworzył nieco później niż wybrani przez Oleandra wykonawcy, silnie inspirował się ich utworami. Dając upust swoim emocjom w impresjonistycznych dźwiękach, otwierał drzwi innej epoki, bliżej latom siedemdziesiątym dwudziestego wieku niż dziewiętnastowieczne wspomnienia cudzych odczuć; bezlitośnie wydrapywał najgłębiej skrywane emocje. Zanim do niej jednak doszło, zagrana została 'Melodia' Rachmaninoffa. Sekwencjami dźwięków wiodła przez zakręcone schody, a na ścianach pojawiały się obrazy przeżytych uniesień, gdy melodia prowadziła do najwyższej wieży złotej klatki. Zakończenie balustrady równoznaczne było z utratą gruntu pod nogami, kolejny krok wykonywany był w naiwnej wierze, iż upadek w gęstą mgłę nie będzie aż tak bolesny.
Skalistość gór otwierała Rewolucyjna Etiuda Chopina. Mocnymi naciskami na klawisze wodziła za nos i targała mleczną gęstość, rozrywając jej płótna długimi pazurami zrozpaczenia, dogłębnego pragnienia wydostania się z tego korowodu zaniechania; żywotność utworu sprawiała ból jak i wprawiała w euforię, pozwalała odczuć w dreszczach tęsknotę za stanem rzeczy, nie dawała jednak odpowiedzi czymże takowy stan był, bo pomimo rozerwania mglistych domniemań, niebo pozostawało czarne, a gwiazdy w eskapadzie rozgoryczenia intenstywności wypaliły swe nadzieje.
Drastyczne zakończenie kontynuowane było w kolejnym utworze przez kaprys Brahmsa, który, mimo odpoczynku jaki oferował po wcześniej zaserwowanej energiczności, igrał z emocjami swą lirycznością, zupełnie jak relacja Oleandra z jego nauczycielką gry na pianinie, Lorraine. Historia ich relacji była skrzętnie ukryta w wygrywanym z wirtuozerią kaprysie, tak samo jak w mającej nadejść za chwilę kolejnej melodii.
Przez zagrany umyślnie po miniaturze Brahmsa, Romans Clary Schumann i głębokie dźwięki jego początku, historia ciągnęła się dalej, podtrzymując nastrój utraty i targania melodramatycznością aktualnej sceny, zarówno muzycznej jak i tej emocjonalnej. Oleander nie potrafił czytać w myślach, teraz nawet by o tym nie marzył, bo zbyt skupiony był na oddaniu odczuć przelanych w utwór Clary Schumann, aczkolwiek tęsknota i zrezygnowanie emanująca od ciszy gospodarza niesamowicie wpłynęła na umiejętność wyrażenia każdego z wygrywanych utworów.
Paleta pastelowych kolorów budzącej się do życia przyrody i kwitnących kwiatów rozpościerał muzyczny krajowbraz utworu Rachmaninoffa. Zdawał się zwiastować nową nadzieję, choć najbardziej porównać ją można z wizją jasnowidza, która odczytana opacznie mogła przynieść tragiczne skutki. Tytułowe Lilie, zwłaszcza białe, dawały nadzieję na zgodę, pozostawały w czystości swej intencji i faktycznej chęci wyciągnięcia ręki, nawet jeżeli umysł skupiał się na depresyjności zakończenia, melancholijności dnia, miesiąca, lata powszedniego. Nie odchodząc od kompozytora, przedostatni utwór oblewał myśli zmysłowością wodospadów szybkich acz aksamitnych w odczuciu dźwięków. Kaskady kwiatów wydawały się spadać wraz z wodą po skalnej ścianie, roztrzaskując się na tafli i przybijając do brzegu, zdewastowane, wyplute, rozerwane. Po ich wspaniałości i rozłożystości zostało jedynie wspomnienie, zapach rozpościerający się nad krystaliczną taflą, rozmazywaną agresywnością ciężkości spadającej i ginących w niej kropel.
Tak jak został o to poproszony, zwieńczeniem występu była Deszczowa Preludia Chopina. Wcześniejszy wodospad Rachmaninoffa wydawał się teraz jedynie odległym szumem, gdy krople dźwięków ostatniego utworu uderzały o klawisze. zakręcając się w rynnie i opadając na ziemię. Deszcz był nieregularny w swej intensywności, tak samo jak odczuwane Emocje, choćby wydawały się nie do pokonania, ostatecznie zawsze odchodziły lub przeistaczały się w tęczę i słoneczną pogodę. Intensywność ulewy rozłożyła się w ogrodzie ciężkością połączonych nut wygrywanych w szybkiej zawierusze intensywnych opadów, aby po chwili wrócić do basowej podstawy, wolniejszej, choć w ostatnich podrygach zwracających się znów do ściany deszczu, przemywających ziemię krystalicznością wody zaklętej w muzyce.
Oleander zsunął palce z klawiszy fortepianu i pozwolił swojemu miarowemu oddechowi być jedynym dźwiękiem wybrzmiewającym w ogrodzie. Zakręciło mu się w głowie, acz złapał się instrumentu, uważając, aby nie wydać przy tym żadnego dźwięku; opanowało go uniesienie, czuł jakby wieki buzujących w muzycznej spuściźnie emocji pulsowały w każdym minimetrze jego ciała. Grając na tourne zdążył się przyzwyczaić, że po występach brakowało mu tchu; zdarzało się, że zapominał oddychać przez dobrych pare sekund, bo jego umysł skupiał się jedynie na oddaniu utworu, w taki sposób, w jaki odczuwał, w jaki emocje płynęły z głębi serca i komunikowały do słuchaczy upragnioną głębię.
Przymknął na chwilę oczy, pozwalając echu feerii dźwięków ułożyć się w harmonijną całość; rzeczywistość wydawała mu się nagle niesamowicie nienamacalna, umysłem błądził w ciemności, odszukując swego ja, zupełnie tak jak robił to, gdy zmieniał swój wygląd. Tym razem potrzebował wrócić z krainy emocji, przestać odtwarzać raz za razem negatywny scenariusz z Desmondem w roli głównej. Jego własne serce było złamane, konało w rozłące i tęsknocie do znanego. Utrata była również motywem przewodnim jego aktualnego życia, choć starał się pocieszyć ciepłem marokańskiego słońca, zupełnie jak melancholijność wygrywanych utworów pozorowała wesołość tonacją des-dur.
Spojrzał w stronę Shafiqa dopiero po chwili, zupełnie jakby zapomniał gdzie tak naprawdę się znajduje. Nie odezwał się ani słowem, trzymając swą filuterną naturę na smyczy i nie mając zamiaru łamać danego Lisie słowa. Czekał w ciszy aż gospodarz sam rozpocznie rozmowę, powoli dochodząc do siebie po intensywnym odrealnieniu, wsłuchując się w symfonię nocy.


“Why can't I try on different lives, like dresses, to see which one fits best?”
♦♦♦
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#3
08.01.2025, 16:19  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 21.09.2025, 20:35 przez Anthony Shafiq.)  
W kolejce sonat była czternasta, dzieło całkiem młodzieńcze, ledwie dwudzieste czwarte z tych, które kompozytor postanowił pokazać światu. Ciemna barwa tonacji cis-moll, łaskoczące ucho dysonanse, sekundy współbrzmiące srebrzystą poświatą z której utkany był skalpel otwierający klatkę piersiową. Bezdusznie, monotonnie, młoteczki uderzały o strunę płynną melodią, która obrazoburczo przeszła nieoczekiwanie w kompozycje własną splatającą w ciemnym warkoczu inspiracje płynące nie z jednego, a trzech życiodajnych romantycznej muzyce fortepianowych źródeł. Ten pierwszy, ten środkowy i ten ostatni, w wynaturzonej, snobistycznej wersji opowieści o złotowłosej i trzech niedźwiadkach, w której roli zaprezentował się kędzierzawy, próżny Crouch. Jego osoba nie miała aż takiego znaczenia, nie teraz, nie gdy rozkładał krosno, by tkać na nim pełen gobelin recitalu.

Kolejne jego pozycje uspokoiły zachowawczy konserwatyzm serca Anthony'ego, ukoiły go znajomymi tonami. Znał już te opusy, po przymkniętymi powiekami śledził partytury, do których sam niekiedy podchodził, zwłaszcza podczas francuskiej misji dyplomatycznej, gdy w bieli i czerni klawiszy odnajdywał ukojenie wobec dziejących się wkoło burz. Małe tłoczące się główki nut szybko jednak ustąpiły innym doznaniom, sunące krople pasaży przywoływały w pamięci deszcze pocałunków składanych na wytęsknionej skórze, sunące pochody gamowe niczym opuszki palców przemierzające napiętą szyję wygiętą w potrzebie pieszczoty, pławiącą się w podziwie ześlizgujących się po krzywiźnie złocistych ślepi, gotową przyjąć wszystko - od ledwie wyczuwalnych muśnięć, po agresywne akordy zakleszczonych na niej zębisk. W pasji, w namiętności odmawianej sobie miesiącami, w tęsknocie zaduszonej silnymi ramionami, w miłości, która nigdy nie została wypowiedziana, w strachu, który na krótki moment mógł zasnąć, aby powrócić z pełnią siły kilka dni później, pośród szarej rzeczywistości obojętności i nieprzebytego dystansu jednego piętra, które dzieliło ich biura.

Ułożył się wygodniej, pozwalając fantomowym gestom wspomnieć gorąc języka, szorstkość policzka pozostawiającego zaczerwienione ścieżki niekończącej się eksploracji. Ułożył się wygodniej, torturując się każdym dźwiękiem, otwierającym kolejne wspomnienia zaszyte w złocistych monetach robionych na zamówienie. Każda wyprawa niosła ze sobą jeden wirujący krąg noszący dumnie na rewersie symbol miejsca, które stawało się ich rajem, które teraz jawiło mu się kolejnymi kręgami piekła, niekończącej się boleści osamotnienia i żałoby za utraconą szansą, za wyśnioną bliskością, po którą sięgnął okrutny bezbarwny poranek.

Gwałtowne wejście w etiudę zwaną rewolucyjną niemalże zrzuciło go z wygodnego legowiska. Irytacja przyszła falą, w zaburzeniu sennego, nostalgicznego nastroju krzykiem, szybko jednak zalała go fala innych, bardziej burzliwych wspomnień. Wdarła się słoną falą przez usta, niczym wody morza czerwonego, odbierając dech, wyciskając łzy. Czy nie tak czuł się tamtego wieczoru, gdy otrzymał odpowiedź odmowną? Jedyne dwie przyjemności, jedyne dwie oazy wypełnione złotem skóry słonecznego bożka spalającego go, po całym dniu pracy, całym dniu lśnienia na nieboskłonie ukradzionych przez Anthony'ego dni z dala od angielskiej rzeczywistości. Dwa punkty, jasne i jak złote topazy zajmujące należyte miejsce w podziemnym skarbcu, jak para oczu patrzących zamglonych pragnieniem, para oczu tnących ostro pogardą i odrzuceniem.

Drżał na całym ciele i był wdzięczny bardzo muzykowi, że ten nie przestał, nie zwracał nań większej uwagi poświęcając się w sztuce i zapadając w dogasającym koncercie w łagodniejsze znów strefy otulające żal słuchacza, niosące mu gorzką pociechę, widmo długiego życia wbrew sobie, w zamknięciu, oderwaniu i tajemnicy, w straconej bezpowrotnie szansy. Krople Preludium Deszczowego zmieszały się z jego łzami, na które pozwalał sobie tak rzadko, teraz jednak smakując katharsis, cierpiąc i odradzając się w tym cierpieniu, pogrążał się w ciężkich akordach środkowej części, jakby stał obok siebie i ze stoickim spokojem obserwował potrzaskaną duszę.

Deszcz przemijał. Dźwięki ustały, podobnie jak łzy.

Nuty leżały na drugim z fortepianów, tym wniesionym do sypialni, gdzie katował Chopina od miesiąca. Teraz szczęśliwie mógł dotknąć ideału, w prezencie, w torturze, którą sam sobie ufundował dłońmi zdolnego młodzieńca.

Cisza nabrzmiała między nimi.

Nie klaskał.

Zmęczony przypatrywał się artyście, który teraz wyłonił się zza zasłony dźwięków w swojej ludzkiej powłoce. Zdążył poznać środowisko muzyków czy innych poświęcających życie sztuce na tyle, aby wiedzieć, że to sceniczna poza, nie surowe wnętrze człowieka, którego szarpią zapewne jego własne rozterki. Oleander był pięknym, nocnym kwiatem, który mógł zakwitnąć tu - w jego ogrodzie, jego płatki długich sprawnych palców, pełen natchnienia uśmiech, niewinna biel młodości doprawiona blaskiem pereł lśniących jak krople rosy na aksamitnej powierzchni. Oleander był trującym kwieciem i nawet przez myśl mu nie przeszło, aby chwycić mocniej za długą łodyżkę szyi i zerwać go w ciszy ogrodu. Pogrążony w rozpaczy, wbrew poradom bliskich nie potrafił znajdować ukojenia w obcych ramionach, innych niż te, które zawłaszczyły go sobie pewnej lipcowej nocy na włoskiej alei dedykowanej gwiazdom. Dlatego jego dłoń zacisnęła się na innej łodydze. Biała, cięta róża zdawała się bardziej odpowiednim podziękowaniem od złotej, w tej ulotności chwili chodziło bowiem o nieśmiertelność dźwięku wobec śmiertelności jakiegokolwiek innego żywota. Podniósł się i niespiesznie podszedł do wykonawcy, jednego z trójcy najświętszej bogini sztuki obok dzieła i odbiorcy. Pośrednik, przez którego wrażliwe filtry przebiła uniesienie, jasność i upadek. Oczy Anthony'ego wciąż były lekko zaczerwienione, gdy podał mu kwiat. Wciąż milcząc, wciąż ważąc swoje istnienie wobec doświadczenia, które współdzielili bez słów wyjaśnień, rozległych opowieści o cudzych życiach.

I tak jak milczał w drodze do niego, tak samo odszedł, niechętny brukania dźwiękowej tkanki słowom przechodzącym przez gardło. Nie był świadom nawet, że syn jego przyjaciół dysponuje inną magią ponad tą wypływającą z jego palców. Urokliwość młodziutkiej twarzy choć nieco podbijała walory estetyczne, tak nie miała w ogóle znaczenia, wobec doświadczenia, które przyszło mu poczuć tej nocy. Oleander mógł być każdym, w bardziej dosłownym sensie, ale tak na prawdę to muzyka sprawiała, że w percepcji Anthony'ego przebierał w maskach kolejnych afektów. Nie mógł, a po prostu był i to nie obliczem, za którym tęsknił, ale samym Anthonym, doświadczającym krystalicznych emocji utkanych dźwięków, emocji, które były na wskroś prawdziwe, jakby wychodziły spod jego palców.

Utonąwszy w krystalicznej wodzie nostalgii pragnął już tylko złożyć ciążącą głowę na poduszce, modląc się w duchu do wszelkich bogów żywych i martwych o spokojny sen pozbawiony śnienia.

Koniec sesji
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Oleander Crouch (1781), Anthony Shafiq (1573)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa