• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Niemagiczny Londyn v
1 2 3 4 5 6 Dalej »
[09.09.72] Przed świtem | All you have is your fire and the place you need to reach

[09.09.72] Przed świtem | All you have is your fire and the place you need to reach
Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#1
27.04.2025, 14:17  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 27.04.2025, 14:21 przez Lorien Mulciber.)  
Większość nocy spędziła w pustym domu rodziców.
W starym, cichym domu, który zdawał się nie zaznać wojny, jakby płomienie krzyk Londynu były tylko złym snem. Rodzice wyjechali na początku września, nim niebo zaczęło jaśnieć od żaru i zielonych błysków, nim ulice zamieniły się w pole bitwy. Starała się nie myśleć czy ślub kuzynki Prewettówny, uratował jej matkę i ojca. Gdyby wrócili wcześniej… Gdyby ojciec ten jeden raz nie ustąpił naciskom Adeline i zostali w stolicy… Nie. Nie było ich.
Ale to nie znaczyło, że cała jej rodzina była bezpieczna.
Było już po trzeciej, zegar nieubłaganie przybliżał ich do świtu, a ona miała wystarczająco czasu do przemyśleń. Choć siedziała tam przez ostatnie godziny, wiedziała, że nie może zostać ani minuty dłużej. Efekt działania eliksirów powoli ustępował, a w apteczce nie znalazła nic przydatnego. Nie mogła ryzykować kominka, nie było opcji powrotu do Little Hangleton. Świstokliki? Po tym co się stało ostatnio? Mowy nie było.
Odkąd przyszła, nawet się nie rozebrała. Nie zdjęła butów ani płaszcza nasiąkniętego dymem. Czuła, że jeśli pozwoli sobie teraz na komfort, jeśli dopuści do siebie choć odrobinę ciepła, to rozpadnie się na kawałki. A przecież musiała wyjść. Jutro musiało nadejść. A potem pojutrze. Kolejne dni. Czuwała. Z dłonią zaciśniętą na różdżce czekała aż przyjdą. Jak stróżujący kundel. Minuty zmieniały się w godziny, gdy trwała pogrążona w swoim półśnie. Straciła rachubę czasu, wsłuchana w szum krwi w uszach i odległe, przytłumione odgłosy świata na zewnątrz. Wiedziała, że nie może tu zostać. Dom, choć bezpieczny, nie był miejscem na przeczekanie końca wszystkiego. Z każdym trzaskiem drewna, każdym szelestem liści w ogrodzie czuła, że już tu są. Każdy dźwięk starego domu sprawiał, że wyciszone medykamentami serce biło coraz mocniej. Wiedziała, że musi wyjść - Ministerstwo było najbliżej, a wybór oczywisty.

Na ulicy było ciemno od dymu, a powietrze cuchnęło spalenizną. Kamienice, które pamiętała z dzieciństwa — domy przyjaciół, sąsiadów — stały puste lub nadpalone. Krok po kroku wyszła na opustoszałą ulicę, czując, jak coś ściska jej serce.
Lorien czuła smak popiołu. Czuła go wszędzie - we włosach, w ubraniu, pod skórą. Wdzierał się do umysłu, osiadał pod ciężkimi od medykamentów i zmęczenia powiekami. Nawet kiedy nie widziała płomieni, jej nozdrza wciąż szarpał ten sam duszący zapach spalenizny i rozpaczy. Oddychała ciężko, wsparta o rozgrzane cegły jednego z budynków. Jedyne czego chciała to wrócić do Ministerstwa - czy tam było bezpiecznie? Czy ochronią ją jak zwykle jego chłodne mury, opustoszałe sale Wizengamotu. A może płonęło i tam? Czy zastanie lata pracy spopielone, księgi zawierające setki lat prawa czarodziejów, rozsypane w proch. Zdeptane przez tych, którzy prawo mieli w pogardzie.
Przyjdą i po mnie.
A gdy przyjdą powita ich z uniesioną głową, Przyjdą i znajdą ją tam, gdzie znaleźć powinni - nie na kolanach, nie w zaciszu rodzinnego domu, ale na swoim posterunku, choćby miała testament i ostatnie przemówienie spisywać krwią na ścianie. Nawet jeśli wokół będą już tylko popioły.
Wlokła się przed siebie przez pogorzelisko miasta, bardziej widmo niż istota z ciała i kości. Świat, który znała umierał. Cegła po cegle. Człowiek po człowieku. Przeszła obok jakiejś mugolskiej kawiarni - szyby miała popękane, szyld zwisał smętnie na jednym sznurku. Zapach przypalonej kawy mieszał się z gryzącym odorem spalenizny. Na małym stoliku, jedynym nie przewróconym stoliku wciąż stał kubek. Dawno zimna ciecz spływała po jego popękanych ściankach niczym jątrząca się rana. To było stare miejsce. Jedno z lepszych nawet według wysublimowanego gustu Adeline Prewett, dla której jakość kawy była chyba jedyną ważniejszą rzeczą od statusu krwi. Zabierała ją tu czasem.
Moja mama zawsze miała dla mnie łakoć. - powiedziała jej zaledwie wczoraj Philomena, jakby miało jej to przynieść jakiekolwiek ukojenie. 
Teraz nie było już nawet miejsca, o którym Lorien mogła powiedzieć, że było ważne - dla niej i jej mamy.

Wtedy dopiero poczuła, że już nie wróci do starego świata.
Ta noc, ten ogień, ta walka- bo wojna już dawno przestała być pojedynkiem na zaklęcia; była walką na psyche - wszystko było końcem i początkiem. Jutro nadejdzie. Bo takie było już jutro, nadchodziło po nocy pełnej koszmarów. Ale nie była pewna czy poranek przyniesie coś innego.
Przyspieszyła kroku.
Nie masz nic. Nic nie należy do ciebie. Twoje cierpienie nie jest twoje. Twoje brzmię nie jest twoje. - powtarzała w myślach. Nie walczyła, żeby przetrwać. Raz jeden nie walczyła, żeby wygrać. Zwycięstwo zdawało się być niemożliwe, a klęska ciążyła jej na szyi jak stryczek. Walczyła, żeby nie zdradzić. Bo zdrada, zdrada siebie, idei, prawa - zawsze była wyborem. 

Im bliżej wejścia do Ministerstwa - tym większy zbierał się spanikowany tłum. Ludzie krzyczeli, płakali. Słyszała szloch, rwane oddechy, dźwięk dziecięcego płaczu, który przecinał powietrze ostrzej niż najgorsze z zaklęć. Usłyszała chłopięcy wrzask, który szukał swojej matki. Odwróciła się, żeby go odnaleźć wzrokiem - ktoś kiedyś powiedział, że to normalne, instynktowne. Że kobiety zawsze się odwrócą, gdy usłyszą przerażone. Brzmiało to wówczas jak zarzut, punktowanie ich słabości. Ale na Bogów, niech wskaże ktoś większą siłę nad tą, która każe się zatrzymać w półkroku i odnaleźć zagubioną w tłumie dziecinę.
Widziała mugolskie mundury, mundury Aurorów i straży. Wszyscy próbowali pomóc. Dzisiejszej nocy tak wielu stało się braćmi - o słodka ironio.
Ktoś obok niej próbował transmutować zwęgloną ławkę w nosze. Ktoś inny tworzył barierę ochronną. Magiczne światła, lśniące jak roztrzaskane szkło, migotały w powietrzu, odbijając się od rozlanego na chodniku deszczu i krwi Oczy, które zwykle lśniły pogardą, teraz były pełne lęku i determinacji. I choć każda z tych osób miała inny język, inny świat, ich dłonie dotykały tych samych ran, tych samych zgliszcz. Niezależnie od tego, czy dzierżyli różdżki, czy nie, dzisiaj w tej tragedii każdy był tym samym - człowiekiem, który walczył o życie drugiego człowieka.
Poczuła dreszcz na plecach. Dziwny, ciężki, jakby była przez kogoś obserwowana. Pierwotny strach towarzyszący zwierzynie, gdy czai się na nią drapieżnik. I już chciała zrzucić to na garb zmęczenia i paranoi, gdy usłyszała męski, donośny krzyk.
- Ty! - Zamarła na moment  i to najwyraźniej wystarczyło obcemu.- Tak ty! Kurwa, wreszcie zeszłaś ze swojego piedestału?!
Zatrzymała się. Powoli. Nie gwałtownie, bo nagłe ruchy były złe, kiedy grunt pod nogami uciekał spod stóp. Krzyki i łzy, magia i krew... wszystko to zlewało się w jeden, nieprzerwany strumień. Straciła parę cennych sekund, bo gdy się odwróciła stanęła twarzą w twarz z kompletnie nieznanym sobą mężczyzną. Takim, o którym jej ojciec powiedziałby, że nosi na sobie cały ciężar przeszłości. Wysoki - musiała zadrzeć głowę by na niego w ogóle spojrzeć. Jego  twarz była szorstka, jakby rzeźbiona w kamieniu, przecięta zmarszczkami, na które zdawał się być zdecydowanie zbyt młody. Zarys szczęki miał mocny, lecz zniekształcony, cienie pod powiekami, kilkudniowy zarost. Nos po przejściach, pewnie kilkukrotnie złamany. Ale najgorsze były oczy ukryte pod krzaczastymi brwiami. Ciemne, pełne gniewu, jakby spoglądał na świat przez pryzmat potężnego żalu. Ciemna, poszarpana szata była za duża, kilkukrotnie łatana, wisiała na nim jakby odziedziczył ją po starszym bracie. Tylko zerknęła na dłoń, w której dzierżył różdżkę - mocno zgrubiałą, pokrytą bliznami; paznokcie połamane, brudne, jakby nie potrafił zapanować nawet nad tak drobną rzeczą w swoim życiu.
Zacisnęła mocniej palce na swojej własnej różdżce. Zrobiła krok w tył. Mężczyzna zrobił krok w przód.
-  Nie znam cię. Zostaw mnie. - Starała się zachować spokój. Powagę. Pamiętaj kim jesteś. Ton choć drżący był taki jak zawsze - chłodny, monotonny.
- Palisz świat jak spaliłaś mojego ojca suko?! - Wywarczał. Żadne z nich nie podnosiło różdżki. Żadne nie zdobyło się na rzucenie zaklęcia. Choć zbierał się wokół nich coraz większy tłumek gapiów. Zainteresowanie rosło. Czuła na sobie spojrzenia, które przenikały ją jak ostrza. Słyszała, jak ich szumy zlewały się w jedno, jakby cała przestrzeń wokół niej zaczynała tętnić, a każda sekunda ciążyła jak najcięższy wyrok. Ich obecność nie była jedynie obserwacją - była wyrokiem. Wystarczyło jedno niewłaściwe słowo, jeden niewłaściwy gest, a na pewno znajdą sposób, by przypisać jej winę. I nie chodziło o to, czy była winna. Nigdy nie chodziło o znalezienie prawdziwego oprawcy.
Słyszała, jak szepczą między sobą, jak ich szept przeradzał się w otwarte rozmowy
- Ja nie…
Przerwał jej.
- Ojciec. Gregor Korolev!- Zamilkł jakby oczekiwał, że będzie wiedziała o kim mówi. Jej nerwowe potrząśnięcie głową zdawało się go rozwścieczyć jeszcze bardziej.- Siedział w Azkabanie! Za kradzież różdżki! Pierdoloną kradzież! Byłem tam na rozprawie! Widziałem Cię! - Jego głos brzmiał jak uderzenie. Pełne wściekłości i nie ugaszonego bólu sprzed lat.
Zamrugała gwałtownie. Pamiętała. Korolev. Mugolak z wcześniejszymi wyrokami, kilkukrotna odsiadka w Clerkenwell za drobne przestępstwa. Ukradł różdżkę niewłaściwej osobie, jakiemuś urzędnikowi Ministerstwa. Stawiał opór. Jedno złe zaklęcie, Brygadzistka która próbowała go powstrzymać została poważnie ranna - jej śmierć w Mungu przypieczętowała los człowieka Dostał osiem lat. Zmarł po niecałych czterech.
- Umarł tam! Umarł przez ciebie! Ale swoich czystokrwistych koleżków byś tam nie wepchnęła, nie?! 
- To nie była kwestia krwi. Przysięgam.- Powiedziała słabo, robiąc kolejny krok w tył. Maska jej własnej twarzy - stonowanej, tak odległej - zaczęła pękać. Była tylko kobietą. W dodatku o wiele drobniejszą od rozwścieczonego napastnika.
Nie chciałam żeby tam umarł. Nie chciałaś? Nie chciałam. Ale nie przeproszę Cię za wyrok. Prawo wymagało ofiar, nie litości. Gdyby zlitowała się nad każdym jednym oskarżonym ulice Londynu pełne byłyby plugastwa, które tak bardzo starała się wyplenić.
- Miasto kurwa płonie! Kto za to zapłaci?! Tacy jak my! Zawsze tacy jak my!  TACY KURWA JESTEŚCIE.  Wy, czystokrwiści, siedzicie w swoich wieżach z kości słoniowej, na stosach naszego złota i patrzycie na nas jak na błoto. Jak nie pasujesz do waszych rodów i rodowodów, to jesteś nikim!
Dym zawirował wokół nich jak zaklęcie niewypowiedziane na głos. Zapadła cisza. Przez chwilę wydawało się, że nic już nie zostanie powiedziane. Że pożar pochłonie ich oboje, jako dwoje ludzi z dwóch światów, którzy nigdy nie powinni się spotkać. A potem wyciągnął w jej stronę rękę. Nie różdżkę. Rękę.
- NIE DOTYKAJ MNIE! - Wrzasnęła piskliwie, po raz pierwszy od dawna czując znajome, obezwładniające uczucie paniki. Serce zaczęło jej bić szybciej, a w piersi narastało dziwne, mdłe uczucie - jakby całe jej ciało miało się w jednej chwili rozpaść. Potrzebowała tylko jednej sekundy, by znaleźć spokój. Jednej chwili, by odzyskać kontrolę. Ale ta ręka... ręka, która zbliżała się do niej, jakby miała ją złapać, była po prostu zbyt blisko.
Z trudem zdusiła w sobie instynkt, który domagał się ucieczki. Ale to było silniejsze od niej.

Cofnęła się o kolejne kilka kroków. Chciała się chociaż wycofać w bardziej ustronne miejsce.
- P-przepraszam. Nie… Ja nie… Prze… przepraszam… Ja nie… chciałam…- Jej głos się łamał przy każdym słowie. Oddech z sekundy na sekundę stawał się coraz bardziej urwany, coraz ciężej było zachować siłę, gdy tej zwyczajnie w świecie zaczynało brakować.
- A żebyś zdechła w swoim złotym grobie Nikt kurwa płakać za tobą nie będzie.- Splunął jej pod nogi, gdy wpadła na kogoś plecami. Bała się w tym momencie spojrzeć nawet na kogo konkretnie - przyjaciela czy wroga.
Jedyne co mogła w tej chwili zrobić to zacisnąć powieki, gdy klątwa zwyciężyła i liczyć, że zdoła później uciec.

Rzut na charyzmę  ◉◉◉◉○ - Niekontrolowana przemiana w wilgowrona
Rzut PO 1d100 - 49
Sukces!


// zadanie z karty pięter [klik] - Czarodziej brudnej krwi jest wyjątkowo sfrustrowany + mają przeszłość, bo stracił ojca przez wyrok Wizengamotu lata wcześniej. Narasta agresja.
// Odgrywam swoją klątwę krwi - uznaję, że eliksiry, które zażyła wcześniej powoli przestają działać, a pyskaty czarodziej jest dodatkowym bodźcem.
Jim
The Lightbringer in the streets,
Delightbringer in the sheets
Pożoga gorejąca w niebieskich oczach (he's always in heat!!) i figlarne iskierki ognia: te igrające w jego spojrzeniu – zawsze zbyt intensywnym, jak u męczennika przeżywającego ekstazę – i te pośród zmierzwionych wiatrem blond włosów, w których blask pochodni wydobywa rudawe refleksy świetlne. Pod opuszkami wiecznie poparzonych palców czai się obietnica płomieni. Sam jest niczym żyjący płomień, z ruchami, w których tkwi niewymuszona pewność siebie – ale i swego rodzaju nieprzewidywalność. Ogień otula tego postawnego (1,80 m) mężczyznę równie szczelnie, co płaszcz bożej łaski, i tylko woń kościelnych kadzideł potrafi zamaskować towarzyszący mu zawsze swąd dymu i zapach benzyny. Podstawowe wyposażenie Jima obejmuje: uśmiech cherubina z renesansowych obrazów, bardzo charakterystyczny, wyjątkowo głęboki głos, w którym przebrzmiewają nuty irlandzkiego akcentu, starą podręczną biblię, elegancki komplet składający się z białej koszuli, dopasowanych spodni, kamizelki i niewielkiego noża od Flynna (all removable) oraz drewnianego krzyżyka (NOT REMOVABLE), a także chęć zbawienia całego świata (w butonierce).

The Lightbringer
#2
07.07.2025, 16:58  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 17.07.2025, 22:03 przez The Lightbringer. Powód edycji: wynik rzutu )  
Czasami, kiedy się modlił, potrzebował wejść wysoko, bardzo wysoko. Potrzebował poczuć, że wyciągając rękę, może dotknąć nieba palcami.
Czasami po prostu potrzebował poczuć, że jego Bóg wciąż go słyszy. Upewnić się, że wciąż słucha, choć wiedział, że to głupie.
Bóg słuchał zawsze, nieważne, gdzie był, bo Jim nosił go z sobą w sercu. Nosił go też na szyi, z której zwieszał się teraz prosty, drewniany krzyżyk. Wystrugał ten krzyżyk własnoręcznie, posłużywszy się kozikiem, który podarował mu kiedyś Flynn. Zrobił takich wiele na przestrzeni lat. Nie sposób było zliczyć tych koślawych darów wotywnych wyszłych spod niewprawnych dłoni, nieprzyuczonych w rzemiośle: pozostawiał je pośród kościelnych ławek albo zawieszał nad ołtarzykami kapliczek, wysoko na ścianach bocznych naw, obok poświęconych dewocjonaliów. Robił tak we wszystkich miastach, w których stacjonował z cyrkiem. Zawieszony na prostym rzemyku krzyż obijał się o jego pierś, gdy Jim zręcznie wspinał się po belkach dzwonnicy katedry Westminsterskiej, przytrzymując się przy tym znajomych wyrw w murach i drwaw, na których opierała się konstrukcja.

Czasami, kiedy się modlił, potrzebował wejść wysoko, bardzo wysoko. W Piśmie Świętym wszystkie ważne wydarzenia poprzedzało przecież wejście na górę. Izaak gotów był zginąć z ojcowskiej ręki na stokach Morii. Mojżesz wszedł na Synaj, aby Bóg objawił mu tajemnicę boskich przykazań. Przemienienie dokonało się na górze Tabor, Golgota była zaś miejscem kaźni Pana Jezusa. Miał w sobie ten gest coś z naiwności dziecka, które ciągnie za rękę rodzica, domagając się jego uwagi. "Popatrz na mnie", prosiło, domagając się, aby ojciec albo matka spojrzeli w dół, i obdarzyli je swym uśmiechem. A potem może jeszcze wzięli dziecko na ramiona, bo nogi czasem bolą, gdy stoi się zbyt długo, zwłaszcza, gdy jest się tak małym, i ma się małe nóżki, a dorośli mają takie wielkie nogasy, i cały czas trzeba zadzierać głowę w górę, żeby dostrzegli, że dziecko zwyczajnie za nimi nie nadąża. Tak, zdecydował Jim, wspinając się coraz to wyżej i wyżej, może i było to troszkę naiwne, ale czy Bóg sam nie kazał swym wyznawcom brać przykład z wiary dzieci? Naśladować prostotę, z jaką przychodziły do niego, i ciągnęły za szatę, tylko po to, aby je zauważył? Jim nie miał może rodziców, ale miał rodzinę. Nie sądził, aby było jego powołaniem zostać kiedykolwiek rodzicem, a jednak próbował wychowywać cyrkową dzieciarnię, która w gruncie rzeczy wychowywała się sama, i niewiele robiła sobie z wymysłów Jima. Cóż mógłby zrobić? Nawet Bóg nie potrafił wychować swych dzieci, przemienić ich w ludzi bez skazy, mimo że sam był przecież ojcem doskonałym. Nie bez powodu opowieści dziejów zawarte na kartach w Biblii zaczynały się od dziecinnego buntu. A po tupnięciu nogą: "bo to niesprawiedliwe, Jim, że on ukradł te jabłka z sądu Abbotów, i nikt go nie złapał, a mnie grozili, że złoją mi skórę!", czekało pełne prostoty napomnienie: "jak następnym razem będziesz chciał zjeść jabłko, po prostu poproś, żeby ktoś się nim z tobą podzielił".

Wspinał się wyżej, ponad głową mając obietnicę otwartego nieba, pod stopami widząc zaś "Edwarda", spiżowy dzwon nazwany tak na cześć Edwarda Wyznawcy. Stary dzwonnik, z którym Jim zdążył się zaprzyjaźnić, zdrabniał go pieszczotliwie "Ted". Po wewnętrznej stronie odlewu wyryto modlitwę do świętego Edwarda, którą Jim mruczał teraz wesoło pod nosem. Wiedział, że jest już coraz bliżej szczytu: wiele razy wchodził na dach wieńczący dzwonnicę, wspinał się tam, gdzie ze względów bezpieczeństwa nie docierały schody. Wystarczyło już tylko przerzucić nogi przez wyłom w murze... Wreszcie. Wreszcie mógł odetchnąć pełną piersią.

Spotkał się z Bogiem niemal trzysta stóp nad ziemią.

Przystanął, oparłszy się ramionami o kamienną barierkę, znad której roztaczał się widok na panoramę Londynu. Jednym pstryknięciem palców odpalił papierosa. Pozwolił, aby dym poszedł najpierw ku niebu, a dopiero potem sam się zaciągnął. Drobinki popiołu porwał zaraz wiatr, jak gdyby Bóg przyjął ofiarę całopalną. Potem jednak wiatr zmienił kierunek, a jego podmuch rozwiał włosy Jima, które wymknęły się spod wiążącego je rzemyka.

– Hej, Panie Boże – zaśmiał się. – Przecież staram się rzucić.

Poklepał po skrzydle wznoszącą się obok kamienną rzeźbę orła, symbol świętego Jana Apostoła. Wysokie na niemal dwa metry ptaki wieńczyły zdobny szczyt dzwonnicy, wiernie dotrzymując Jimowi towarzystwa, gdy ukrywał się tutaj przed światem. Lubił ich pokraczne dzioby, tak straszny, że niemal śmieszny wyraz wykrzywiający ptasie oblicza: lubił sny, w których jak na skrzydłach szybował między wirującymi trapezami, nie nad cyrkową areną, ale nad miastem, będącym amalgamacją wszystkich miast, jakie odwiedził. Niebo w jego snach mieniło się kolorami bizantyjskich kopuł, mozaikami wspomnień. Gdyby teraz odprowadzał wzrokiem ukryte za horyzontem słońce, po którym pozostały na sklepieniu pasma oranżu i czerwieni osnute czernią – jak na obrazach wyszłych spod pędzla barokowych mistrzów – Jim myślał o tym, jak długo będą jeszcze stacjonować w Londynie. Myślał o tym, czy zdąży raz jeszcze odwiedzić galerię sztuki, choć wiedział, że znów spędzi cały boży dzień wpatrując się w obraz Chłopca gryzionego przez jaszczurkę, nie spojrzawszy nawet na inne dzieła. Myślał o wielu rzeczach, śledząc wijające się leniwie smużki dymu papierosowego, który unosił się ponad szykującym się do snu miastem. Kochał swąd dymu, otulający go tak, jak otulić potrafił tylko ogień. Spod palców, którymi stukał w zamyśleniu o kamienną barierkę, zaczęły krzesać się iskry: zgasły jednak szybko, gdy Jim zwinął dłoń w pięść. Nie chciał niszczyć przecież zabytkowej fasady, pomyślał, zgniatając wypalonego papierosa wiecznie poparzonymi palcami.

A potem zobaczył ogień.

Londyn płonął.


–––


– Nie ruszajcie w stronę Tamizy, płoną też mosty!

Jim podbiegł do starszej kobiety, która zataczała się, dusząc od dymu. Podał jej rękę. Nie zastanawiał się, kim była, czy czarownicą, czy mugolką. Była człowiekiem, i była żywa.

– Stacja metra, tam! – krzyknął, wskazując jej ręką kierunek. – Do Charing Cross! Pod ziemię!

Na początku był sceptyczny wobec krycia się w tunelach metra, b co, gdyby ktoś rozpętał pożar w podziemiach, a potem zamknął przejścia, odcinając stłoczonym tam ludziom drogę ucieczki? Po upływie kilku godzin zaczął podejrzewać jednak, że śmierciożercy nie pomyśleli po prostu o ataku na cuda mugolskiej infrastruktury, jakich sami nie mieli w swoim świecie. Podprowadził kobietę pod przejście, po drodze zgarniając jeszcze parę osób, zwracając na siebie ich uwagę głośnym krzykiem. Przestał nawoływać dopiero, gdy zaczął zanosić się duszącym kaszlem, ale nie był przecież jedynym, którzy próbował pomóc: przedstawiciele mugolskich służb zerwali się do działania, przejmując dowodzenie nad przebiegiem akcji. Jim nie miał czasu, aby patrzeć na to, jak powoli udaje im się opanowywać panikę, nie chciał zresztą, żeby ktoś zauważył, że wokół niego wciąż wirują iskry ognia, a włosy, rozwiewane przez wiatr, wyglądem przypominają płomienie liżące ściany budynków. Pobiegł dalej, materiałem koszuli osłaniając usta przed dymem. Nie wiedział, ile czasu minęło odkąd opuścił dzwonnicę Katedry Westminsterskiej, pozostawiając po sobie kilka niedopałków papierosów i rozkołysany zaklęciem dzwon, bijący na alarm. Coraz bardziej martwił się o cyrk i o czekające tam na niego rodzeństwo, chciał się tam teleportować niemal natychmiast po tym, jak zrozumiał, co się dzieje, ale... Nie mógł. Po prostu nie mógł. Nie mógł zostawić tych wszystkich ludzi, którzy z krzykiem uderzyli do wrót kościoła, kryjąc się przed płomieniami we wnętrzu domu bożego, bo ich własne już płonęły. Z pomocą jego magii, udało się szybko rozewrzeć ciężkie drzwi. Nie używał różdzki, łatwo więc było nie wzbudzać podejrzeń, gdy wszyscy byli zaaferowani rozgorzałą wokół katastrofą, rodem z kart Apokalipsy świętego Jana. Nie mógł ich zostawić, pomyślał, próbując gasić kolejne zarzewie wespół z grupą odważnych cywili. Wszyscy w cyrku mieli magię, ci ludzie nie mieli nic. Gdyby pojawił się zresztą w Fatasmagorii – miejscu droższym mu nad wszelkie skarby świata – gdyby zobaczył, jak namiot trawi pożar, jak płoną przyczepy.... Czy zdołałby powstrzymać klątwę? Nie, pomyślał gorzko, jego bliscy byli bezpieczniejsi z dala od niego. Powinni uciekać przed ogniem, a Jim, cóż, Jim był ogniem. Kochał sposób, w jaki jego światło odbijało się w oczach ludzi, nieważne, czy w przerażeniu, czy w zachwycie. Gdy sam patrzył w płomienie, nie czuł przecież strachu. Czuł spokój. Czuł przynależność. Czuł... Potrząsnął głową, próbując odegnać myśli, którym nie dawał do siebie przystępu przez całą noc. Prędzej odjąłby sobie ręce, niżby pozwolił, aby ciążąca na nich klątwa wyrządziła krzywdę tym, których kochał. Miłość do ognia dusiła się w nim ze wstydu, nienawiść do tej samej miłości parzyła sumienie Jima.

Londyn płonął, a on powstrzymywał się od wejścia między płomienie, opierając się przed pokusą obrócenia miasta w popiół. Co Śmierciożercy mogli niby wiedzieć o ogniu? To przecież oni rozpętali tę pożogę, słudzy tego jebanego Lorda Terrorysty, który mordujący pod osłoną nocy. On chętnie pokazałby im, jak wygląda ogień piekielny, pomyślał, odwracając z bólem wzrok od spalonych ciał, zalegających na ulicach. Jak wygląda gniew Boga. Gniew wzbierał także w Jimie, który, usłyszawszy krzyk, odwrócił głowę. Nie wiedzieć kiedy, znalazł się w pobliżu wejścia do Ministerstwa Magii pośród niemagicznych dzielnic. W zrujnowanej kafejce blisko zejścia do podziemi, ktoś zorganizował prowizoryczny punkt pielęgniarski, w którym udzielano pierwszej pomocy poszkodowanym. Jim obserwował, jak nieznajomy mężczyzna odwraca uwagę poparzonej kobiety, wyczerpanej szokiem, i doznanym bólem, podczas gdy siedząca obok czarownica – uzdrowicielka zapewne – magią próbowała leczyć najgorsze obrażenia, kryjąc różdżkę pod szerokim rękawem szaty. Mało to było rodzin, gdzie współistnieć musieli skrycie magiczni z mugolami? Ale to nie  ranna mugolka krzyczała. Krzyczał ktoś inny...

"NIE DOTYKAJ MNIE!"

Jim poczuł jak wzbiera w nim gniew. Przepchnął się przez tłum. Torował sobie drogę barkiem, roztrącając przechodzących obok ludzi, którzy tłoczyli się chaotycznie, próbując uciekać. Niewiele trzeba było, aby na nowo rozgorzała panika. Nie wiedział, co się dzieje. Wystarczyło mu jednak wiedzieć, że musi to przerwać. W końcu ich zobaczył. Najpierw postawnego mężczyznę w obszarpanej szacie, potem – niską kobietę, na którą obwieś zerkał spode łba. A więc chciał wykorzystać szalejącą wokół panikę, aby kogoś skrzywdzić, pomyślał wściekły Jim. Bezbronną kobietę, którą osaczył na ulicy, Bóg raczy wiedzieć, dlaczego. Było coś obrzydliwego w sposobie, w jaki na nią patrzył, coś, co sprawiało, że Jimowi wrzała krew w żyłach. Jak podłym trzeba być, żeby w samym środku piekła gnębić tych, którzy byli tak samo potępieni? Żeby czerpać z tego przyjemność?

Głos kobiety załamał się pod błaganiem, jak gałązka rozbujana gwałtownie przez ptaka podrywającego się do lotu – zbyt cienka, by wytrzymać napięcie — zbyt delikatna, aby dało się usłyszeć jej trzask, stłumiony przez trzepot ciężkich skrzydeł. Wpadła na niego, cofając się przed grożącym napastnikiem, a Jim instynktownie wyciągnął ku niej dłonie, aby ją złapać. Gotów był osłonić ją przed napastnikiem, wystąpić w przód, odepchnąć go... Gdyby nie to, że nagle nie było już przy nim kobiety. W dłoniach trzymał przestraszoną ptaszynę, której drobna pierś unosiła się wciąż, i opadała. Dokładnie tak jak u człowieka ogarniętego panicznym przerażeniem. Wokół zawirowały pióra, które obdarty mężczyzna próbował schwycić w powietrzu, wydając z siebie gardłowy, zwierzęcy niemal wrzask zawodu, jak gdyby nie rozumiał do końca, co się właśnie stało. Ale Jim wiedział. Widział wiele razy podobną przemianę. Maledictus. Pradawna klątwa krwi. Tak jak u Elaine, ich małej, cyrkowej lisiczki, która nie potrafiła zapanować nad swą zwierzęcą formą, gdy ogarniały ją gwałtowne emocje. Przemiany były groźne, a powrót do ludzkiej postaci wymagał wiele samozaparcia. Łatwo było ulec zwierzęciu, poddać się nawoływaniom prostszych instynktów, łatwo było zapomnieć o ludzkiej powłoce... Może dlatego maledictusy nie żyły długo. Znów ogarnął go gniew. Czy kobieta zdoła wrócić do swojej postaci?, przemknęło mu przez głowę, gdy jedną ręką przycisnął do piersi przestraszoną ptaszynę, a drugą, – zaciśniętą w pięść – pogroził napastnikowi, który teraz doskoczył do niego, szukając upustu dla swej wściekłości. Czy nie jest jeszcze za późno? A co gdyby taki zbir zaatakował jego małą Elaine?

Niczego w życiu Jim nienawidził tak jak ludzi, którzy krzywdzili niewinnych. Jego oczy zapłonęły żywym ogniem.

// Rzucam na statystykę kształtowanie ◉◉◉◉○, aby opanować klątwę żywiołu ognia, bo Jim jest w stanie silnego wzburzenia i walczy o kontrolę.
Rzut PO 1d100 - 79
Sukces!

Chociaż iskierki kryjące się pośród jego włosów zaczęły skrzyć się jakby intensywniej, Jim zdołał zmusić żywioł do posłuszeństwa, opanować jego gniew. Nie mógł powiedzieć tego samego o rozwścieczonym napastniku, który wyglądał jak wyleniały lew zapędzony w róg klatki, wciąż groźny, i gotowy kąsać. Jim widział wiele widział takich zwierząt, jeżdżąc z cyrkiem po Anglii.

– Myślisz, że zdołasz umknąć sprawiedliwości?! – wywarczał mężczyzna, szarpnąwszy Jimem. – Teraz to ja wymierzę sprawiedliwość.

Wymierzył mu cios, przed którym Jim nie do końca zdążył się uchylić, nie wycelował jednak dobrze: niedaleko wybuchło jakieś podpalone auto, wywołując nagłe poruszenie, a przepychający się w panice ludzie wytrącili z równowagi szarpiących się mężczyzn. Jim zachwiał się, nieumyślnie przycisnąwszy ptaszynę do piersi, po tym jak międzyczasie pozwolił jej się umościć pod jego koszulami, tak, aby była bezpieczna. Wolał, aby poorała ptasimi pazurkami jego klatkę piersiową, a nie, wydziobała oczy, kierowana przerażeniem i desperacją.

– Tylko Bóg wymierzać może sprawiedliwość – odwarknął Jim. – Ty nawet porządnie ciosu nie umiesz wymierzyć. Co ty w ogóle odpierdalasz, człowieku?! Co, chciałeś poczuć się silny, popastwić się nad kimś?!

Zacisnął dłonie w pięści.

// Rzucam na statystykę aktywność fizyczna ◉◉◉○○, aby uderzyć napastnika.
Rzut Z 1d100 - 13
Akcja nieudana

// Zawada przewaga Atak natury (klątwa żywiołu ognia) oraz przewaga zawada Świr (obsesja na punkcie religii i piromańskie ciągoty) przewijają się przez cały post. Jim kocha ogień, kocha go absolutnie czystą miłością, nawet wtedy gdy żywioł krzywdzi wszystkich i wszystko wokół, a jednocześnie przeraźliwie boli go widok całej tej krzywdy, i czuje się przez to straszliwie rozdarty we wnętrzu swojego sumienia.
// Odgrywam rozwój zawady Skrzat półkrwi, aby powoli rozbuchała jak płomień w Kompleks Mesjasza bohatera (myślę o tym w kontekście przyszłego rozliczenia): Jim nie wrócił od razu do domu, do rodziny, bo nie potrafił odmówić pomocy ludziom, których spotykał. Chciał ochronić przez pożarami mugoli pozbawionych magii.
// Nie świruję na widok maledictusa, bo moja młodsza nieaktywna siostrzyczka jest jednym z nich, umiem się z nimi obchodzić, podpieram to także statystyką wiedza o świecie ◉◉◉◉○.
// Zwierzę totemiczne Jima to jaszczurka: opisuję jak cały dzień trwał "jak zaczarowany" przed obrazem Caravaggia, Chłopiec gryziony przez jaszczurkę, który znajduje się w National Gallery w Londynie (Jim interesuje się malarstwem, zajmując się na boku paserką podrobionych dzieł sztuki).
// Poza tym: Magia bezróżdżkowa (za każdym razem, gdy używa magii), Walka wręcz i Porywczy (rzuca wyzwanie agresorowi), Uzależnienie (papierosy), Występowanie i przewaga rodowa Bellów (nie umiem dowodzić ludźmi, ale umiem skupić na sobie ich uwagę), Niewidzialność (jak chcę, umie zniknąć w tłumie).


gniew mój wybuchnie
jak ogień będzie płonął
i nikt nie zdoła go zgasić
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: The Lightbringer (2326), Lorien Mulciber (1864)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa