15.09.2025, 20:26 ✶
17.09.1972, rano, rezydencja Greengrassów
Co prawda nie zamierzał mówić tego na głos, bo zdecydowanie nie czuł takiej potrzeby, jednak nawet nie próbował ukrywać przed samym sobą, że podróż w rodzinne strony tym razem przyszła mu jakby trochę lżej. W ostatnich dniach zaczął odzyskiwać dawno utracony wewnętrzny spokój, nie patrząc już nań jak na miejsce, w które udał się na dobrowolne zesłanie po konieczności zmierzenia się z błędami popełnionymi w przeszłości.
Teraz robił to, bo chciał tu być, naprawdę chciał, nawet jeśli wiązała się z tym znacznie mroczniejsza strona niż mógłby tego pragnąć. Najwyraźniej los wcale nie zamierzał dawać im odrobiny przerwy i w dodatku do wszystkiego, co działo się w związku z Knieją, spokój ich rodowego domostwa także musiał zostać zaburzony. Nie było go wtedy, gdy to się stało. Nie miał możliwości być tu podczas pożarów. I nie mógł powiedzieć, że nie pluł sobie w brodę, nawet jeśli nie winił się za konieczność stawiania twardych priorytetów. Życie polegało na podejmowaniu trudnych decyzji. Wiedział to od dawna.
Tymczasowo mieszkając w Exmoor, a w praktyce roztaczając przed sobą wizję rychłego kupna własnej posiadłości, niejednokrotnie zastanawiał się nad tym, czy nie powinien jednak dążyć do zamieszkania w tych stronach zamiast szukać czegoś w regionach, o których chwilowo mieli okazję rozmawiać z Riną. Prawda była taka, że Dolina Godryka zawsze miała mieć wyjątkowe miejsce w jego duszy. To tu spędził znaczną część swojego życia, był związany zarówno z miasteczkiem, jak i z okolicznymi lasami. Zanim im to odebrano, Knieja była niemalże jego kolejnym domem.
Oczywiście, z tyłu głowy przez cały czas miał świadomość tego, co z dużym prawdopodobieństwem miało czekać go w tym faktycznym budynku, w rzeczywistym rodowym domostwie. Wieści od Roselyn były wyjątkowo przejrzyste. Siostra nie kryła przed nim tego, że o ile zabudowania praktycznie nie ucierpiały w pożarze, coś innego zdawało się dotykać mieszkańców. Nie musiał tu nocować, aby domyślać się, co tak naprawdę położyło się cieniem na spokój ich wszystkich.
To bez wątpienia było coś na wzór tego, co działo się w Londynie u Nory, choć zgodnie ze słowami Benjy'ego, nie mogli tego całkowicie potwierdzić ani zupełnie wykluczyć, dopóki nie pojawili się na miejscu i nie obejrzeli objawów. Oznak tego, co prawdopodobnie było kolejną klątwą pozostawioną przez ogień.
Z dużym prawdopodobieństwem to były dokładnie te same schematy, ten sam rodzaj czarnej magii, to samo zagrożenie dla przebywających tu osób. Niby nie ze stuprocentowym, ale jednak mimo wszystko nie stanowiło to dla Greengrassa zbyt dużej pociechy. Jeśli było to bowiem dokładnie to samo paskudztwo, co w przypadku Nory Nory, musieli czekać z jego zdjęciem przekleństwa aż do Mabon. W teorii wyłącznie kilka kolejnych dni, ale w praktyce to także nie wzbudzało w nim zbyt wiele ulgi.
Czas leciał niczym z bicza trzasnął, szczególnie, gdy miało się dużo zajęć i tematów na głowie, a on miał ich od cholery w związku ze zbliżającym się ślubem. Branie odpowiedzialności również za rodowy majątek, które przychodziło mu bez konieczności głębszego namysłu (w końcu tak został wychowany a ojciec znajdował się zagranicą, pilnując żony) oznaczało dla niego konieczność rozdwojenia się, a może nawet roztrojenia. No cóż, bez wątpienia był trochę rozstrojony.
Nie dało się ukryć, że Londyn i okolice obecnie cierpiały na nadmiar pracy. Było jej nadto dla wszystkich, którzy mieli fach w ręku. W tym zarówno dla uzdrowicieli, jak i dla klątwołamaczy. Roise miał więc wyjątkowe szczęście, znając blisko jednego z nich. No, dwóch z nich, przynajmniej w teorii, ponieważ w rzeczywistości zdawało mu się, że wszystko zmierza ku temu, aby z tym drugim jego ścieżki całkowicie się rozeszły.
Jednakże to nie w tym widział swój potencjalny problem. Nie miał zbyt wiele czasu, aby przeżywać mentalną żałobę w związku ze stratą przyjaciela z młodości. No, dwóch przyjaciół. Inny, choć niezwiązany z całą sytuacją, również dosłownie zapadł się pod ziemię. Najwyraźniej wraz z nadejściem jesieni, nadchodził również szereg naprawdę nieoczekiwanych przetasowań w jego życiu. Nie każdy miał mu w tym towarzyszyć.
Całe szczęście, miał naprawdę liczne grono ludzi, na których mógł liczyć. Tych, którzy nieodmiennie przy nim byli. Tych, przy których i on zamierzał być. W końcu co jak co, ale należał do grona ludzi bardzo mocno trzymających się reguły wzajemności. Stosował ją nieodmiennie od wielu dekad, nawet jeśli nie raz, nie dwa odczuł negatywne konsekwencje tej filozofii.
Tego dnia czuł się jednak wyjątkowo spokojny w tej kwestii. Choć pojawił się na miejscu jako pierwszy, kilka godzin przed terminem ich spotkania, nie miał wątpliwości, że Benjy nie postanowi wystawić go dla bardziej lukratywnych zleceń.
Po obejściu posiadłości i szklarni, zajął się roślinami w bibliotece, co jakiś czas wyglądając przez okno. Nie sprawdzał godziny. Teoretycznie nigdzie się przecież nie spieszył.
Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down