• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena poboczna Dolina Godryka v
1 2 3 4 5 6 Dalej »
[17.09.1972] I came, I saw, I left | Ambroise & Benjy

[17.09.1972] I came, I saw, I left | Ambroise & Benjy
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#1
15.09.2025, 20:26  ✶  
17.09.1972, rano, rezydencja Greengrassów

Co prawda nie zamierzał mówić tego na głos, bo zdecydowanie nie czuł takiej potrzeby, jednak nawet nie próbował ukrywać przed samym sobą, że podróż w rodzinne strony tym razem przyszła mu jakby trochę lżej. W ostatnich dniach zaczął odzyskiwać dawno utracony wewnętrzny spokój, nie patrząc już nań jak na miejsce, w które udał się na dobrowolne zesłanie po konieczności zmierzenia się z błędami popełnionymi w przeszłości.
Teraz robił to, bo chciał tu być, naprawdę chciał, nawet jeśli wiązała się z tym znacznie mroczniejsza strona niż mógłby tego pragnąć. Najwyraźniej los wcale nie zamierzał dawać im odrobiny przerwy i w dodatku do wszystkiego, co działo się w związku z Knieją, spokój ich rodowego domostwa także musiał zostać zaburzony. Nie było go wtedy, gdy to się stało. Nie miał możliwości być tu podczas pożarów. I nie mógł powiedzieć, że nie pluł sobie w brodę, nawet jeśli nie winił się za konieczność stawiania twardych priorytetów. Życie polegało na podejmowaniu trudnych decyzji. Wiedział to od dawna.
Tymczasowo mieszkając w Exmoor, a w praktyce roztaczając przed sobą wizję rychłego kupna własnej posiadłości, niejednokrotnie zastanawiał się nad tym, czy nie powinien jednak dążyć do zamieszkania w tych stronach zamiast szukać czegoś w regionach, o których chwilowo mieli okazję rozmawiać z Riną. Prawda była taka, że Dolina Godryka zawsze miała mieć wyjątkowe miejsce w jego duszy. To tu spędził znaczną część swojego życia, był związany zarówno z miasteczkiem, jak i z okolicznymi lasami. Zanim im to odebrano, Knieja była niemalże jego kolejnym domem.
Oczywiście, z tyłu głowy przez cały czas miał świadomość tego, co z dużym prawdopodobieństwem miało czekać go w tym faktycznym budynku, w rzeczywistym rodowym domostwie. Wieści od Roselyn były wyjątkowo przejrzyste. Siostra nie kryła przed nim tego, że o ile zabudowania praktycznie nie ucierpiały w pożarze, coś innego zdawało się dotykać  mieszkańców. Nie musiał tu nocować, aby domyślać się, co tak naprawdę położyło się cieniem na spokój ich wszystkich.
To bez wątpienia było coś na wzór tego, co działo się w Londynie u Nory, choć zgodnie ze słowami Benjy'ego, nie mogli tego całkowicie potwierdzić ani zupełnie wykluczyć, dopóki nie pojawili się na miejscu i nie obejrzeli objawów. Oznak tego, co prawdopodobnie było kolejną klątwą pozostawioną przez ogień.
Z dużym prawdopodobieństwem to były dokładnie te same schematy, ten sam rodzaj czarnej magii, to samo zagrożenie dla przebywających tu osób. Niby nie ze stuprocentowym, ale jednak mimo wszystko nie stanowiło to dla Greengrassa zbyt dużej pociechy. Jeśli było to bowiem dokładnie to samo paskudztwo, co w przypadku Nory Nory, musieli czekać z jego zdjęciem przekleństwa aż do Mabon. W teorii wyłącznie kilka kolejnych dni, ale w praktyce to także nie wzbudzało w nim zbyt wiele ulgi.
Czas leciał niczym z bicza trzasnął, szczególnie, gdy miało się dużo zajęć i tematów na głowie, a on miał ich od cholery w związku ze zbliżającym się ślubem. Branie odpowiedzialności również za rodowy majątek, które przychodziło mu bez konieczności głębszego namysłu (w końcu tak został wychowany a ojciec znajdował się zagranicą, pilnując żony) oznaczało dla niego konieczność rozdwojenia się, a może nawet roztrojenia. No cóż, bez wątpienia był trochę rozstrojony.
Nie dało się ukryć, że Londyn i okolice obecnie cierpiały na nadmiar pracy. Było jej nadto dla wszystkich, którzy mieli fach w ręku. W tym zarówno dla uzdrowicieli, jak i dla klątwołamaczy. Roise miał więc wyjątkowe szczęście, znając blisko jednego z nich. No, dwóch z nich, przynajmniej w teorii, ponieważ w rzeczywistości zdawało mu się, że wszystko zmierza ku temu, aby z tym drugim jego ścieżki całkowicie się rozeszły.
Jednakże to nie w tym widział swój potencjalny problem. Nie miał zbyt wiele czasu, aby przeżywać mentalną żałobę w związku ze stratą przyjaciela z młodości. No, dwóch przyjaciół. Inny, choć niezwiązany z całą sytuacją, również dosłownie zapadł się pod ziemię. Najwyraźniej wraz z nadejściem jesieni, nadchodził również szereg naprawdę nieoczekiwanych przetasowań w jego życiu. Nie każdy miał mu w tym towarzyszyć.
Całe szczęście, miał naprawdę liczne grono ludzi, na których mógł liczyć. Tych, którzy nieodmiennie przy nim byli. Tych, przy których i on zamierzał być. W końcu co jak co, ale należał do grona ludzi bardzo mocno trzymających się reguły wzajemności. Stosował ją nieodmiennie od wielu dekad, nawet jeśli nie raz, nie dwa odczuł negatywne konsekwencje tej filozofii.
Tego dnia czuł się jednak wyjątkowo spokojny w tej kwestii. Choć pojawił się na miejscu jako pierwszy, kilka godzin przed terminem ich spotkania, nie miał wątpliwości, że Benjy nie postanowi wystawić go dla bardziej lukratywnych zleceń.
Po obejściu posiadłości i szklarni, zajął się roślinami w bibliotece, co jakiś czas wyglądając przez okno. Nie sprawdzał godziny. Teoretycznie nigdzie się przecież nie spieszył.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Local Dumbass
Don't you want to stop drop and roll
Til the whole thing burns
Like you earned the flame
It's all the same
bardzo wysoki - 196 cm / atletyczna sylwetka / ciemnobrązowe, półdługie włosy / brązowe oczy / cztery złote kolczyki (małe kółka) w lewym uchu / poparzenie na szyi od prawej strony i części prawego ucha / nadkruszona prawa trójka / luźny, praktyczny styl ubioru / wytatuowany pod rękawami skórzanych albo materiałowych kurtek / sprężysty krok, jakby zawsze gdzieś się spieszył / "francuski" akcent - miękkie r, zmiękczone głoski, cichy głos

Benjy Fenwick
#2
15.09.2025, 21:05  ✶  
Wciągnąłem głęboko powietrze i pozwoliłem, by małomiasteczkowa cisza wypełniła moje uszy, to był dopiero początek dnia, a ja już wiedziałem, że będzie długi. Poranek miał w sobie coś nienaturalnie sztucznego - niby rześkiego, ale aż za bardzo, jakby powietrze zostało przefiltrowane do granic możliwości, co zapewne było efektem ubocznym wszystkich rzucanych zaklęć mających pozbyć się efektów spalonej nocy - było ostre, wilgotne od rosy, ale przesycone jeszcze dymnym wspomnieniem pożarów, które kilka dni wcześniej trawiły tę okolicę. W takich dniach zawsze czułem na plecach niewidzialny ciężar - nie własny, ale narzucony przez ludzi i miejsca, które wciąż wołały o interwencję. Klątwy miały to do siebie, że trzymały się domostw i rodzin dłużej, niż ludzie mieli cierpliwość je znosić, a ja, zamiast spać, przewracałem się z boku na bok, aż w końcu uznałem, że nie ma sensu zwlekać. To był dzień, w którym miałem „spotkać” Ambroise’a i przyjrzeć się temu, co wgryzło się w jego rodowe mury.
Do Doliny Godryka dotarłem wcześnie, o wiele wcześniej, niż było trzeba. Już, kiedy przekroczyłem mostek prowadzący na wiejską drogę prowadzącą w stronę posiadłości, czułem się tak, jakbym wchodził w obszar, gdzie powietrze stawało się gęstsze, przez coś, czego nie było widać. Moje kroki od razu stały się cięższe, ale to mógł być równie dobrze efekt mojej wyobraźni - tej samej, która przez lata pracy nauczyła się zawsze spodziewać najgorszego, doświadczenie podpowiadało mi, że to zwykle nie same budynki budzą największy lęk, ale to, co czaiło się w ich cieniu.
Frontowa część fasady posiadłości nie ucierpiał, tak jak mówił Roise. Kamienie wyglądały niemal na nienaruszone niczym innym, niż zębem czasu, szyby połyskiwały w porannym słońcu, a dach błyszczał jak po deszczu, ale w tej idealności było coś fałszywego. Czułem, że wystarczy spojrzeć pod odpowiednim kątem, by dostrzec pęknięcie w fasadzie - szramę, której nie sposób było dotknąć fizyczną dłonią, to były właśnie ślady - już nie ognia, ale mrocznej magii, która lubiła wgryzać się pod postacią klątw rzucanych po wygaszeniu pożarów.
Kiedy wchodziłem po stopniach schodów, drzwi otworzyły się, jak gdyby same z siebie - nie z trzaskiem, a z łagodnym szelestem, jakby czekały, aż je przekroczę - było to mylne wrażenie, bo zaraz w progu pojawiła się Flora - mała, pochylona skrzatka w czystym fartuchu, z dużymi uszami lekko drżącymi przy każdym oddechu. Nie musiała mówić, bym wiedział, że dobrze zdawała sobie sprawę z tego, kto tu przychodził i w jakim celu, jednak zaraz odezwała się piskliwym głosikiem, witając mnie w progach domu Greengrassów, a następnie zapraszając do środka. Skinąłem jej głową, odwzajemniając powitanie i przekroczyłem próg. Wnętrze pachniało ziołami - świeżymi, żywymi, jakby ktoś przed chwilą roztłukł je w moździerzu - aromat mięty, rozmarynu i czegoś ostrzejszego unosił się w powietrzu, mieszając z zapachem kurzu i pyłu, który już na pierwszy rzut oka pokrywał wszystko taką samą warstwą, jak u Nory Figg i w kilku innych miejscach, jakie miałem okazję badać, jak do tej pory.
Flora zaprowadziła mnie korytarzem w stronę pomieszczenia, w którym miałem dołączyć do mojego dzisiejszego zleceniodawcy - oficjalnie, jak to uzgodniliśmy. Nasze kroki odbijały się echem od drewnianej podłogi, zaskakująco donośnym w tak dużym budynku. W przejściach panował półmrok, wypełniony blaskiem pojedynczych lamp olejnych. Ściany zdobiły magiczne obrazy, w których postacie zdawały się spać, przykryte jeszcze większą ilością pyłu - nie odwracały głów, jak to bywało, gdy ktoś obcy przechodził korytarzem, ale trwały w nieruchomej ciszy. To była kolejna oznaka - czarne piętno lubiło spowalniać, przytłumiać, co żywe i co powinno się ruszać.
W końcu weszliśmy do biblioteki, a Flora zatrzymała się w drzwiach i skłoniła lekko. Pomieszczenie wyglądało tak, jak pamiętałem z podobnych rezydencji - wysokie regały sięgające sufitu, drabiny przesuwne na szynach, stół zastawiony donicami i fiolkami, które aż za dobrze pasowały do reszty wystroju. Dawno mnie tu nie było, ale to był aż zbyt znajomy widok. Zmienił się jedynie wygląd osoby, którą napotkały moje oczy - i chociaż widzieliśmy się nie dalej, niż rankiem, gdy na chwilę wstałem do kuchni, było coś osobliwego w tej zmianie - w scenerii, jaką znałem z młodości, a jednak była zupełnie inna. Nie byłem w rezydencji Greengrassów od wielu lat, jeszcze byliśmy wtedy dzieciakami, ten widok w pełni uświadomił mi upływ czasu.

!Strach przed imieniem


[Obrazek: 4GadKlM.png]
Czarodziejska legenda
Przeciwności losu powodują, że jedni się załamują, a inni łamią rekordy.
Los musi się dopełnić, nie można go zmienić ani uniknąć, choćby prowadził w przepaść. Los objawia nam swoje życzenia, ale na swój sposób. Los to spełnione urojenie. Los staje się sprawą ludzką i określaną przez ludzi.

Pan Losu
#3
15.09.2025, 21:05  ✶  
Chociaż nie doznajesz żadnych omamów słuchowych, nie jesteś w stanie wydusić z siebie Jego imienia. Kogo? Sam-wiesz-kogo... T-tego, którego imienia nie wolno wymawiać... Tego, który zasiał w ludziach strach.
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#4
15.09.2025, 21:19  ✶  
Słysząc odległy głos Flory, a następnie dosyć charakterystyczne kroki odbijające się od ścian korytarza, oderwał się od pracy, urywając ostatni suchy liść geranium, po czym prostując plecy i wychodząc naprzeciw przybyszom.
- Dziękuję, możesz odejść - kiwnął głową w kierunku, skrzatki, po czym wyciągnął rękę w kierunku Fenwicka, chcąc utrzymać pozory, nawet jeśli nie wątpił w lojalność ich pomocy domowej. - Dzień dobry - rzucił, utrzymując neutralny wyraz twarzy, aby nie pokazać, jak bardzo go to bawi.
W końcu widzieli się nie dalej niż kilka godzin wcześniej, teraz uciekając się do oficjalnej mistyfikacji na potrzeby kogoś, kogo tu nawet nie było. Jego ojciec znajdował się zagranicą, będąc u boku żony. Roselyn zapewne załatwiała własne sprawy albo nie zdążyła jeszcze podnieść się z łóżka w posiadłości narzeczonego, u którego chwilowo pomieszkiwała. Tak czy siak, nie było jej tutaj, był tego całkiem pewny, a jednak wciąż zachował ten oficjalny ton.
Byli w końcu w Dolinie Godryka. Zbyt jaskrawe okazywanie łączącej ich przyjaźni byłoby niebezpieczne dla nich wszystkich. Zdecydowanie musieli nawiązywać relację w znacznie wolniejszy, bardziej teatralnie realistyczny sposób. Na przełomie tygodni, jeśli nie miesięcy, nie zaś dni, jakie upłynęły, odkąd Benjy na nowo pojawił się w Wielkiej Brytanii.
Ktokolwiek choć trochę znał bowiem każdego z nich (co już zdążyli ustalić) momentalnie zakwestionowałby jakiekolwiek przejawy zbyt mocnej serdeczności pomiędzy mężczyznami. Co prawda, pojawili się we wspólnym towarzystwie u Nory, której Ambroise polecił usługi kolegi, jednak bez wątpienia były to wyjątkowe okoliczności. Eleonora nigdy nie palnęłaby niezamierzonej, niebezpiecznej głupoty. Byli również u Bagshotów w sprawie myślodsiewni, lecz tam nie zachowywali się w zbyt spoufalony sposób, nie ujawniając podstaw łączących ich relacji.
A kolorowe drinki z Erikiem? No cóż, te nie trwały na tyle długo, aby Longbottom mógł domyślać się tego, że nie byli wyłącznie luźnymi znajomymi z pracy któregoś z nich, bądź też kimś podobnym. Być może było w tym sporo z nieco nadmiernej ostrożności, ale strzeżonego Merlin strzeże, czyż nie? I tego się trzymali.
- Możemy? - Spytał z tym samym wyrazem twarzy, wskazując ręką w kierunku przejścia do części sypialnych. - Tak jak mówiłem, największy problem zaczyna się w nocy - zakomunikował, starając się udawać, że ani trochę go to nie bawi.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Local Dumbass
Don't you want to stop drop and roll
Til the whole thing burns
Like you earned the flame
It's all the same
bardzo wysoki - 196 cm / atletyczna sylwetka / ciemnobrązowe, półdługie włosy / brązowe oczy / cztery złote kolczyki (małe kółka) w lewym uchu / poparzenie na szyi od prawej strony i części prawego ucha / nadkruszona prawa trójka / luźny, praktyczny styl ubioru / wytatuowany pod rękawami skórzanych albo materiałowych kurtek / sprężysty krok, jakby zawsze gdzieś się spieszył / "francuski" akcent - miękkie r, zmiękczone głoski, cichy głos

Benjy Fenwick
#5
16.09.2025, 09:23  ✶  
Zatrzymałem się naprzeciw niego, jeszcze zanim jego dłoń w pełni wykonała gest powitania - uścisk był krótki, mocny, jakbyśmy rzeczywiście dopiero się poznawali, a nie rozmawiali poprzedniego wieczoru przy stole w jadalni ciotki, ani rano przelotnie w kuchni.
- Dzień dobly. - Powtórzyłem tonem równie neutralnym, jak jego, pozwalając sobie na krótkie spojrzenie w bok, w stronę stojącej jeszcze Flory, dopiero gdy zniknęła za drzwiami, uniosłem brew, ale nie pozwoliłem, by kącik ust nawet drgnął. Utrzymanie pozorów i ta cała maskarada wymagała dyscypliny. Nawet w Dolinie ściany miały uszy, a ja wiedziałem, że tutaj każde echo mogło odbić się szerszym echem, niż ktokolwiek by chciał. Kiedy Ambroise wskazał ręką przejście na korytarz, skłoniłem głowę lekko - jak ktoś przyjmujący rolę gościa, który wiedział, że został zaproszony w celu rozwiązania problemu.
- Moszemy. - Odparłem spokojnie, ściszając głos o pół tonu, jakbym właśnie w tamtej chwili przyjął ciężar powagi sytuacji w całości. - Jak jusz mówiliśmy, wolałbym zobaczyś to wszystko na własne oczy, zanim zaczniemy spekulowaś. Nocne objawy mają to do siebie, sze potlafią zostawiś subtelne ślady lówniesz za dnia.
Ruszyłem w kierunku, który wskazał, ale nie spieszyłem się, gra wymagała konsekwencji w postępowaniu, a ja znałem reguły tak samo dobrze jak on. Wchodząc za nim w głąb korytarza, pozwoliłem, by moje kroki niosły się ciężej, niż rzeczywiście powinny. W takich momentach teatr miał znaczenie - trzeba było wyglądać na kogoś, kto traktuje sytuację ze śmiertelną powagą, a nie jak na spotkanie z dawnym przyjacielem. Zdecydowanie mogliśmy zwracać uwagę reszty domowników, dlatego starałem się utrzymać ramiona prosto, a wyraz twarzy neutralnie i z powagą - jak ktoś, kto przybył tu służbowo, nie prywatnie.
- Losumiem, sze pozostali mieszkańcy jusz zostali poinfolmowani o mojej obecności? - Zapytałem jeszcze, na tyle oficjalnie, by brzmiało to jak rutynowa formalność, a nie jak pytanie przyjaciela. Każde słowo było częścią misternej gry. Nie mogłem pozwolić, by ktokolwiek - nawet jeszcze chwilowo nieobecny - domyślił się, że łączy nas coś więcej niż zawodowa konieczność.


[Obrazek: 4GadKlM.png]
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#6
16.09.2025, 09:57  ✶  
Kiwnął głową, zachowując poważny wyraz twarzy.
- Doskonale. Proszę tędy - tak, jak najbardziej zamierzał utrzymywać pozory, w razie gdyby nagle mieli natrafić na Roselyn. - W tym momencie jesteśmy tu sami, nie licząc Flory - dodał jeszcze w odpowiedzi na pytanie, jakie zadał Benjy, pozwalając sobie na wymianę drgnienie brwi.
Ruszyli w kierunku pierwszej z sypialni należących do domowników, później zaś do kolejnej i kolejnej. W pewnym momencie wycofał się w tył, dając klątwołamaczowi wolną rękę w eksploracji terenów posiadłości. Dokładnie tak jak to ustalili kilka dni wcześniej.
Być może podążanie za kimś krok w krok nie należało do typowych dla niego zachowań, ale w tych okolicznościach nic nie było tak jak zazwyczaj. Nie. Wystarczyło zaledwie kilkanaście godzin, aby cały znany im świat po raz kolejny całkowicie się zmienił. Na gorsze. Oczywiście, że na gorsze.
Zaledwie przed kilkoma dniami mieli okazję zetknąć się z zupełnie nowym dla nich obliczem magicznej wojny. Czymś całkowicie nieprzewidywalnym, jeszcze bardziej makabrycznym i pozbawionym jakiegokolwiek sensu. Pożar, jaki nagle zaczął trawić stolicę okazał się mieć znacznie więcej konsekwencji niż mogliby przewidywać. Był także dużo bardziej rozległy. Ogień dotyknął zarówno czarodziejów, jak i mugoli.
Co gorsza, wyrwa, jaką jednocześnie zaobserwowano na niebie była widoczna nad znaczną częścią Wielkiej Brytanii. A pył, który pojawił się wraz z pierwszymi płomieniami ogarnął całe pasmo terenów. Od Doliny do Little Hangleton. Przyniósł także rozliczne mniejsze pożary. I klątwy. Tak, klątwy. Teraz nie pozostawały praktycznie żadne wątpliwości. To musiało być dokładnie to samo, co w przypadku lokalu Nory.
Wystarczyło zaledwie jedno głębsze spojrzenie, jakie Roise posłał przyjacielowi. Być może nigdy nie czytał z Benjy'ego jak z otwartej książki, ale w tym wypadku jego kumpel nawet nie próbował ukrywać linii, jakie pojawiły się nad jego zmarszczonymi brwiami. Wystarczył zaledwie kilkunastominutowy obchód po głównym budynku i oto mieli swoją odpowiedź.
Jasne, nie padła ona na głos. Przynajmniej jeszcze nie. Fenwick chwilowo zauważalnie coś analizował, będąc chyba swoją najbardziej milczącą wersją, a przynajmniej zachowując się znacznie ciszej niż człowiek, do którego towarzystwa był przyzwyczajony Ambroise.
Roise nie należał jednak do osób, które zadawałyby zbyt wiele pytań dotyczących tego, co tak właściwie starali się teraz zrobić, osiągnąć albo zbadać. Być może starał się nie być zupełnym ignorantem z dziedzin, z którymi nie miał do czynienia na co dzień, jednakże aż nazbyt dobrze wiedział, jak irytujące może być dopytywanie o każdą pierdolę. W końcu był wykładowcą akademickim, niemalże na co dzień napotykał coraz to ciekawsze pytania ze strony stażystów.
Po prostu w milczeniu przemieszczał się tam, gdzie życzył sobie tego Benjy, szczególnie że zdążyli ustalić wcześniej jakieś ogólne reguły postępowania. Chwilowo ewidentnie był kumplowi do czegoś potrzebny. W innym wypadku nie miał cienia wątpliwości, że Fenwick po prostu poprosiłby go o danie mu wolnej ręki. W końcu znali się nie od wczoraj. Przyjaciel doskonale znał rozkład tego domu, nawet jeśli bywał w nim jako zupełnie inny człowiek.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Local Dumbass
Don't you want to stop drop and roll
Til the whole thing burns
Like you earned the flame
It's all the same
bardzo wysoki - 196 cm / atletyczna sylwetka / ciemnobrązowe, półdługie włosy / brązowe oczy / cztery złote kolczyki (małe kółka) w lewym uchu / poparzenie na szyi od prawej strony i części prawego ucha / nadkruszona prawa trójka / luźny, praktyczny styl ubioru / wytatuowany pod rękawami skórzanych albo materiałowych kurtek / sprężysty krok, jakby zawsze gdzieś się spieszył / "francuski" akcent - miękkie r, zmiękczone głoski, cichy głos

Benjy Fenwick
#7
16.09.2025, 11:17  ✶  
Podążałem za nim korytarzami, pozwalając, by cisza mówiła więcej niż jakiekolwiek słowa. W takich chwilach zazwyczaj milczałem - nie dlatego, że nie miałem nic do powiedzenia, ale dlatego, iż potrzebowałem się skupić, ponieważ każdy szczegół mógł się liczyć. Ułożenie kurzu na framudze, zbyt gęsty cień pod sufitem, powietrze, które w jednym miejscu pachniało inaczej niż w drugim - to były języki przedmiotów nieożywionych, których nie wszyscy chcieli się uczyć, a ja musiałem je znać na pamięć. Poza tym - nie pasowałoby do naszej maskarady, gdybym zbyt dużo rozmawiał z Greengrassem - miał być tu jako świadek, ten, który znał dom i jego mieszkańców lepiej ode mnie, a jednocześnie nie ingerował w proces, dopóki nie poproszę. Tak się właśnie pracowało w tej branży - ktoś wytyczał drogę, a ktoś inny szukał w niej pęknięć.
Pierwsza sypialnia pachniała lawendą i kurzem. Firanki były zasunięte, ale przez materiał przesączało się mleczne światło, zbyt gęste jak na zwykły poranek - to był pierwszy sygnał. Przesunąłem dłonią po framudze i poczułem chropowatość popiołu, w powietrzu także odkładał się pył, którego nie dało się do końca zetrzeć, było nieruchome, ciężkie. Przeszedłem wzdłuż ścian, zatrzymując się przy oknie i komodzie, przy miejscu, gdzie dywan był odrobinę ciemniejszy. Podniosłem dłoń, jakbym dotykał czegoś niewidzialnego, i zmarszczyłem brwi. W drugiej sypialni było podobnie - to samo wrażenie utrudnionego oddechu, tylko tu mocniejsze. Zatrzymałem się dłużej, przykucnąłem przy łóżku i przesunąłem palcami po drewnianej ramie. Czułem, że Ambroise stoi w drzwiach i obserwuje, ale nie przerwałem. Pochyliłem się niżej, aż mój nos znalazł się niemal nad materacem, i wtedy poczułem to wyraźnie. Nie zapach, nie dym, tylko niepokój.
Ambroise nie zadawał pytań, a ja doceniałem to bardziej, niż mógł przypuszczać. Spojrzałem na niego przez ramię, krótko i bez słów. Wiedział, co oznaczała ta bruzda na moim czole i powolne, ciężkie wciągnięcie powietrza. Nie potrzebował potwierdzenia, a ja i tak nie zamierzałem wypowiadać tego na głos, dopóki nie skończę pełnego obchodu. Ruszyłem dalej, w każdym pomieszczeniu stukając palcami o futrynę - to był rodzaj rytmu, który pomagał mi myśleć - w tej chwili milczenie było jedyną odpowiedzią, jaką mogłem dać. W ciszy mogłem analizować - czy magia była jednolita, czy rozproszona, czy wiązała się z konkretnym miejscem, czy przenikała całą posiadłość. Tutaj nie było wątpliwości - chodziło o to drugie. Gdy przeszliśmy dalej, już wiedziałem, że to nie jest kwestia jednego pokoju, ale całego domu i wszystkich zabudowań, w których dało się wcześniej spać. Klątwa rozlewała się cienką warstwą, jakby ktoś przykrył nią wszystko, co tu żyło i bytowało. Wiedziałem, że nie było sensu tego dłużej przeciągać. W pewnym momencie oparłem się plecami o ścianę i skrzyżowałem ramiona, pozwalając, by mój głos wybrzmiał spokojnie, bez przesadnego dramatyzmu.
- To to samo. To mechanizm, któly nakłada szię na wszystko, co szyje pod tym dachem. - Ten osąd padł krótko, szybko i bez żadnych niedopowiedzeń. - Te same schematy, ta sama stluktula, te same ślady.
Wzór był identyczny - nie chodziło o lokalny problem, o pojedyncze przekleństwo rzucone przez kogoś złośliwego, to było większe.
- To ta sama klątwa. - Słowa zawisły między nami ciężko, ale spokojnie. - Ta, któlą pszyniósł ogień w Londynie. Ta, któlą widzieliśmy w lokalu Eleonoly Figg. Loslewa się cienką warstwą, sozciąga na całe domostwa. Nie wybiela jednego miejsca, tylko wszystko, co mieści się w oblębie posiadłości. - Oparłem dłoń o chłodną framugę i dodałem, już ciszej, ale wciąż oficjalnie, tak jak wymagała tego gra. - Nie zdejmę jej dzisiaj i nie zdejmę jej jutlo. Da szię ją zdjąś, nie tu, nie telaz, ale nie jeszt nielozelwalna. Jej źlódło tkwi w lytuale, w nocy, w zbiolowej sile. To oznacza, sze mosna ją złamaś w podobnych walunkach. Podczas jednego z najbliszszych sabatów. Mabon albo Samhain. Wszystko zaleszy od tego, co wtedy napotkamy. - Nie musiałem rozwijać, co to znaczyło. Wiedział, że nie chodziło o tygodnie, a o dni. W teorii kilka, w praktyce zbyt wiele dla kogoś, kto mieszkał w skażonym domu. - Do tego czasu musicie zachowaś ostloszność. Unikaś długiego pszebywania w sypialniach nocą, nie spaś tutaj. - Zamilkłem, pozwalając, by echo tych słów wybrzmiało w pustym korytarzu. Wiedziałem, że ich ciężar jest wystarczający - dla niego, dla mnie, dla całego domu. Nie było sensu dodawać nic więcej, właśnie ustaliliśmy kierunek.


[Obrazek: 4GadKlM.png]
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#8
16.09.2025, 12:27  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 16.09.2025, 12:28 przez Ambroise Greengrass.)  
Tak jak Roise mógł się tego spodziewać, odpowiedzi przyszły dokładnie w momencie, w którym najwidoczniej powinny paść. Zdążyli spędzić w tym budynku około dwóch godzin, z czego godzinę w części rzeczywiście ogarniętej działaniem klątwy, godzinę zaś na obchodzie pozostałych fragmentów jego rodowych włości. Tyle najwyraźniej miało im w zupełności wystarczyć, aby stwierdzić, czego dotyczył problem.
Roselyn miała rację. Chodziło wyłącznie o budynki mieszkalne. Klątwa nie położyła się na szklarniach ani na ogrodach, nawet jeśli nie stanowiło to zbyt dużej pociechy. Wedle wszystkich prób, jakie bowiem zrobili, wybudowanie nowego tymczasowego domu (abstrahując od kosztów i możliwości najęcia rzemieślników) nie wchodziło w grę. Nic by nie zmieniło. Dokładnie tak jak rozstawienie tu magicznego namiotu.
Chodziło o bardzo precyzyjny zestaw ograniczeń. O wyjątkowo określone aspekty działania klątwy. O szereg ograniczeń i jeszcze bardziej wąskie możliwości, jakie mieli, jeśli chcieli pozbyć się klątwy. Słysząc wnioski wyciągnięte przez Benjy'ego, nawet nie próbował dyskutować z tym, do czego doszedł Fenwick. W tych sprawach bez dwóch zdań zasięgnął opinii specjalisty, nie zamierzał kwestionować słuszności słów kolegi. Powstrzymał też głębokie westchnienie, ograniczając się do pokręcenia głową.
- Wolałbym nie czekać dłużej niż to konieczne, ale cóż. A więc sabat - stwierdził, całkowicie świadomy tego, że życie tak nie wygląda.
Zarówno Mabon, jak i Samhain były dokładnie tak samo prawdopodobne. Oni zaś nie mogli zbyt wiele zaradzić na to, kiedy uda im się finalnie uznać problem za rozwiązany.
- Zechciałbyś powtórzyć wizytę, gdy wróci Roselyn? Dajmy na to, pojutrze? Lepiej, by usłyszała to od specjalisty - uśmiechnął się nieznacznie, mimo wszystko czując coś na kształt rozbawienia na myśl o podejściu siostry.
Tej samej, której tym razem nie zastali w domu. Tej, którą Benjy na szczęście miał okazję widzieć wyłącznie przelotnie, nawet jeśli szanse, aby został rozpoznany przez kogoś z przeszłości były bliskie minusowi. Mimo wszystko, nie zadałby jednak tego pytania, gdyby miał ku temu jakiejkolwiek wątpliwości. I nie spytałby przyjaciela o ten rodzaj przysługi, jeśli nie byłby niemalże całkowicie pewien, że Roo miała mieć zdecydowanie więcej pytań niż on. Zapewne mając być usatysfakcjonowaną dopiero wtedy, gdy rzeczywiście usłyszy to z ust kogokolwiek, kto nie był nim. Tak, nawet nie czuł zgryzoty z tego powodu. Siostra po prostu lubiła działać mu na nerwy i kwestionować jego decyzje. On zresztą nie pozostawał jej dłużny. Nieważne, co by się stało, to po prostu była specyfika ich relacji.
Ot co.
Wbił zatem pytające spojrzenie w towarzysza. Wiedział, że Fenwick ma obecnie od groma pracy, nie zamierzał zatem narzekać na odmowę. Podświadomie liczył jednak na te dodatkowe chody. Czemuż by nie, prawda?


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Local Dumbass
Don't you want to stop drop and roll
Til the whole thing burns
Like you earned the flame
It's all the same
bardzo wysoki - 196 cm / atletyczna sylwetka / ciemnobrązowe, półdługie włosy / brązowe oczy / cztery złote kolczyki (małe kółka) w lewym uchu / poparzenie na szyi od prawej strony i części prawego ucha / nadkruszona prawa trójka / luźny, praktyczny styl ubioru / wytatuowany pod rękawami skórzanych albo materiałowych kurtek / sprężysty krok, jakby zawsze gdzieś się spieszył / "francuski" akcent - miękkie r, zmiękczone głoski, cichy głos

Benjy Fenwick
#9
16.09.2025, 12:53  ✶  
Wiedziałem, że Roise nie będzie się spierał. Mógł pytać, mógł żądać potwierdzeń, zamiast tego słuchał i przyjmował fakty, w takich sprawach ufał mi - zauważalnie - a ja doceniałem jego powściągliwość. Widziałem, jak powstrzymał westchnienie, zadowalając się krótkim ruchem głowy, a gdy padło z jego ust słowo „sabat”, skinąłem odruchowo. Nie mieliśmy wpływu na czas, jedynie na przygotowanie. Przekleństwo nie dotknęło szklarni ani ogrodów, a jednak świadomość, że jej działanie obejmowało wyłącznie przestrzeń mieszkalną, nie była żadnym pocieszeniem. Klątwa wiązała się z samym pojęciem domu, z miejscem, gdzie ktoś próbował spać, a nie z cegłami czy deskami. Nie musiałem dodawać, że czas nie będzie sprzymierzeńcem. Doskonale wiedział, jak to działa. Nie mieliśmy władzy nad kalendarzem. Mabon, Samhain - jedno i drugie mogło okazać się właściwe, a ja nie miałem narzędzi, by przyspieszyć nieuniknione. Sabaty, szczególnie te spędzane w gronie rodzinnym, były więc najlepszymi okolicznościami na interwencję.
Kiedy wspomniał o Roselyn, uniosłem lekko brew. Nie dlatego, żebym się dziwił - raczej, by zyskać chwilę, zanim odpowiem. Jego siostra - w przeszłości widziałem ją zazwyczaj jedynie przelotnie, bez okazji do wymiany słów. Oczywiście, że będzie miała pytania, i że nie zadowoli się jego streszczeniem.
- Pojutsze. - Powtórzyłem powoli, rozważając w głowie, czy kalendarz pozwoli mi na jeszcze jedną wizytę. Roselyn. Jego siostra miała usłyszeć wszystko ode mnie, nie od niego, i wiedziałem, że chodziło tu o coś więcej niż formalność. Ludzie rzadko wierzą rodzinie, jeśli w tle czai się coś tak nieuchwytnego, jak klątwa. Łatwiej przyjąć prawdę od kogoś obcego - kogoś, kto na co dzień staje naprzeciw podobnych problemów. Kąciki moich ust drgnęły ledwo zauważalnie, przyjąłem jego słowa z lekkim skinieniem głowy. Nie musiał rozwodzić się nad tym, co i tak było oczywiste. Nie uśmiechnąłem się, chociaż widziałem błysk w jego spojrzeniu. Wiedziałem, że chodziło o specyfikę rodzeństwa - ten rodzaj drobnego rozbawienia oznaczał, iż liczył na mój udział bardziej, niż chciał się przyznać.
- Oczywiście, znajdę czas. - To nie była obietnica rzucona lekko. Faktycznie miałem pracy pod dostatkiem, zaległości rosły szybciej, niż chciałem się do tego przyznać, a jednak nie mogłem odmówić - nie jemu - wiedziałem, że jeśli prosił, to dlatego, że naprawdę tego potrzebował. - Tymczasem na dzisiaj, to wszystko. - Zakomunikowałem, chwilę później opuszczając posiadłość Greengrassów - i tak mieliśmy wkrótce spotkać się w innym miejscu, tam mogliśmy wrócić do tematu, jeśli było to potrzebne, chociaż raczej wiedzieliśmy już wszystko. Pozostało nam czekać na Mabon.

Koniec sesji


[Obrazek: 4GadKlM.png]
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Pan Losu (29), Ambroise Greengrass (2012), Benjy Fenwick (2126)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa