06.10.2025, 10:25 ✶
Anthony nie był zbytnio świadom dziejącej się w głowie Ambroise'a burzy. Nie był świadom, że jego słowa mogły być odebrane i zinterpretowane tak, a nie inaczej z tego prostego powodu, że w swojej ocenie uważał się za bardzo łaskawego w przedstawieniu własnych intencji - zwykle wykazywał się niebywałą ignorancją wobec spraw przyrodniczych wykraczających poza tabelaryczne ujęcie raportów krążących po jego biurze. Zwykle też nie zagłębiał się w życie swoich siostrzeńców bardziej niż zwyczajowe wysyłanie podarków z okazji Yule czy urodzin, które i tak wybierane były raczej przez jego asystentkę, niż przez niego samego.
Oczywiście, było w jego gestach sympatii obecnie nieco cynizmu, czystej kalkulacji nie mającej jeszcze poparcia w realnym porozumieniu z Jacki oraz realnej chęci inwestowania w jej pociechy. W tamtym momencie, na słonecznym chodniku Doliny Godryka Anthony był przekonany, że jakiekolwiek jego próby pomoc i opieki skończyłyby się jadowitym komentarzem, ostrymi kolcami wbitymi w dłoń powodowanymi podobnymi z resztą pobudkami, co dyskomfort, który wzbudził w sercu Greengrassa.
Duma i uprzedzenia.
A przecież miał o Ambroisie Greengrassie jak najlepsze mniemanie zawodowca, lekarza, znawcę ingrediencji mniej lub bardziej legalnie pozyskiwanych. Doskonały specjalista, który nawet teraz, mimo ukrywanej pod maską życzliwości irytacji, nie przekraczał granicy dobrego smaku i wychowania w sygnalizowaniu, że ma zupełnie dość tej konwersacji i chciałby wrócić do własnych spraw.
A przecież Anthony chciał pomóc i każdy, kto znał go choćby odrobinę bliżej wiedział, że odrzucenie tejże pomocy traktował jako osobisty afront, choć oczywiście nie zamierzał tego po sobie pokazywać, nie skoro w słowach, które do siebie było tak wiele - owszem chłodnej ale wciąż - życzliwości.
– Oczywiście, wiadoma sprawa. Przekażę im pozdrowienia, gdy będziemy się widzieć w Kairze. Proszę mi wybaczyć, pewnie odciągam pana od ważnych rodowych spraw. – Elegancki uśmiech, skinienie głowy, kropka na końcu zdania tej małej niezręczności. Shafiq nie zamierzał się napraszać, wchodzić przez okno tam gdzie go nie chcą. Zegar tykał, wojna trwała, a Dolina mogła rychło okazać się kluczowym, strategicznym punktem wojny informacyjnej, która była przed nim do wygrania. – Miłego dnia. – Powiedział miękko i ruszył w swoją stronę, momentalnie porzucając tą małą nieudaną bitwę w pozyskiwaniu sojusznika. Oczywiście wspólny front neutralnych czystokrwistych rodów byłby mile widziany, a do drzwi Warowni nie zamierzał nawet pukać. Westchnął ciężko i każdy jego kolejny krok wyznaczał puls listy osób, które musiałby odwiedzić we wrześniu, aby wprowadzić swój plan w życie. Mieszkańcy Wiśniowej byli jakimś dobrym punktem zaczepienia. Każdy miał tu jakiegoś członka rodziny, który mógłby stać się kluczem do serca większej ilości ludzi. Samo kocię nie wystarczy, ale konsolidacja sąsiadów...
tik tak
tik tak
Przepowiednia mówiła o jesiennych pożarach, a wciąż było lato.
tik tak
tik tak
Ma czas. Ma jeszcze dużo czasu...
Oczywiście, było w jego gestach sympatii obecnie nieco cynizmu, czystej kalkulacji nie mającej jeszcze poparcia w realnym porozumieniu z Jacki oraz realnej chęci inwestowania w jej pociechy. W tamtym momencie, na słonecznym chodniku Doliny Godryka Anthony był przekonany, że jakiekolwiek jego próby pomoc i opieki skończyłyby się jadowitym komentarzem, ostrymi kolcami wbitymi w dłoń powodowanymi podobnymi z resztą pobudkami, co dyskomfort, który wzbudził w sercu Greengrassa.
Duma i uprzedzenia.
A przecież miał o Ambroisie Greengrassie jak najlepsze mniemanie zawodowca, lekarza, znawcę ingrediencji mniej lub bardziej legalnie pozyskiwanych. Doskonały specjalista, który nawet teraz, mimo ukrywanej pod maską życzliwości irytacji, nie przekraczał granicy dobrego smaku i wychowania w sygnalizowaniu, że ma zupełnie dość tej konwersacji i chciałby wrócić do własnych spraw.
A przecież Anthony chciał pomóc i każdy, kto znał go choćby odrobinę bliżej wiedział, że odrzucenie tejże pomocy traktował jako osobisty afront, choć oczywiście nie zamierzał tego po sobie pokazywać, nie skoro w słowach, które do siebie było tak wiele - owszem chłodnej ale wciąż - życzliwości.
– Oczywiście, wiadoma sprawa. Przekażę im pozdrowienia, gdy będziemy się widzieć w Kairze. Proszę mi wybaczyć, pewnie odciągam pana od ważnych rodowych spraw. – Elegancki uśmiech, skinienie głowy, kropka na końcu zdania tej małej niezręczności. Shafiq nie zamierzał się napraszać, wchodzić przez okno tam gdzie go nie chcą. Zegar tykał, wojna trwała, a Dolina mogła rychło okazać się kluczowym, strategicznym punktem wojny informacyjnej, która była przed nim do wygrania. – Miłego dnia. – Powiedział miękko i ruszył w swoją stronę, momentalnie porzucając tą małą nieudaną bitwę w pozyskiwaniu sojusznika. Oczywiście wspólny front neutralnych czystokrwistych rodów byłby mile widziany, a do drzwi Warowni nie zamierzał nawet pukać. Westchnął ciężko i każdy jego kolejny krok wyznaczał puls listy osób, które musiałby odwiedzić we wrześniu, aby wprowadzić swój plan w życie. Mieszkańcy Wiśniowej byli jakimś dobrym punktem zaczepienia. Każdy miał tu jakiegoś członka rodziny, który mógłby stać się kluczem do serca większej ilości ludzi. Samo kocię nie wystarczy, ale konsolidacja sąsiadów...
tik tak
tik tak
Przepowiednia mówiła o jesiennych pożarach, a wciąż było lato.
tik tak
tik tak
Ma czas. Ma jeszcze dużo czasu...
Koniec sesji