• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena poboczna Dolina Godryka v
1 2 3 4 5 6 Dalej »
[20.08 Ambroise & Anthony] And I’ll see you someday, in Fiddlers’ Green…

[20.08 Ambroise & Anthony] And I’ll see you someday, in Fiddlers’ Green…
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#1
20.03.2025, 16:35  ✶  

—20/08/1972—
Anglia, Dolina Godryka
Ambroise Greengrass & Anthony Shafiq
[Obrazek: dcKoDMu.png]

Dress me up in me oilskins and jumper −
No more on the docks I’ll be seen −
Just tell me old shipmates, I’m taking a trip, mates,
And I’ll see you someday, in Fiddlers’ Green…



Dolina Godryka.

Jak on nienawidził tej zaplutej dziury.

Jak on nie potrafił o tej dziurze przestać myśleć.

Obsesja godna wampira, choć w jego żyłach wciąż płynęła krew, a serce miało się całkiem nieźle. Nie mógł docenić zieleni, bo nie widział jej w sposób właściwy. Nienawidził wody, bo kiedyś ta dokonała zamachu na jego niewyrośnięte ciało i teraz zwyczajnie nie lubił nawet szumu morza.

Ale kiedyś, ponad dwadzieścia lat temu ktoś powiedział mu, że nie jest mile widziany na tym terenie i Anthony przyjął sobie za punkt honoru nigdy więcej się tam nie pojawiać. Dlatego też pojawiał się tam nader często. Zbyt często. Kompulsywnie często.

Ostatnio nawet w ramach dojrzałości emocjonalnej (ha!) uznał, że te przypadkowe wizyty na drugim końcu świata (w sensie Wyspy Brytyjskiej i osadzonego na północy Little Hangleton) mogłyby być mniej przypadkowe, bo mógłby kupić sobie tutaj dom. Nawet jeśli zgodnie z wizją Morpheusa niedługo wszystko miało pójść z dymem, na tamtym etapie, w tamtej chwili Anthony wierzył święcie, że uda się chociaż trochę przygotować do walki z żywiołem.

Dolina Godryka była dziwacznym miejscem trochę mugolskim, trochę czarodziejskim. Może nie powinien mieć tu domu? Jak wpłynęłoby to na jego wizerunek? Rozważał to wszystko, gdy dostrzegł wysoką znajomą sylwetkę.
– Panie Greengrass! – minimalnie postawił głos, aby być słyszalnym dla jego konsultanta z którym miał okazję w ramach zastępstwa pracować jakiś czas temu. Posiadłości rodzin Greengrass i Lestrange oraz oczywiście sady Abbottów, byłyby miłym sąsiedztwem. Innym od chłodu ścian posiadłości w Little Hangleton. Oczywiście kochał swój skarbiec, kochał też swojego sąsiada, ale chorobliwa obsesja w końcu znalazła uzasadnienie w tym by część majątku zainwestować w ziemię tutaj. To brzmiało racjonalnie. Prawda?

– Cóż za niespodzianka! Dzisiaj w domu? – zagadnął swobodnie, ubrany też w ten charakterystyczny sposób na pół magiczny na pół mugolski, gdy człowiek nie chce się rzucać w oczy, więc po prostu wygląda na kogoś, kto nie poddaje się zbyt łatwo porywom mody. – Czy będzie nietaktem zapytać jak miewają się sprawy Kniei? Czy jest jakiś postęp w badaniach? – dodał ze szczerą troską, szukając w głowie wspólnego tematu do rozmów, a nie będąc aż tak zorientowanym w demografii stworów oblegających las. Co jednak Anthony wiedział, to to, że należy on do Greengrassów, wydawało mu się więc to naturalnym pytaniem, nawet jeśli nie był pewien na ile Ambroise zaangażowany jest w sprawę - formalnie czy nieformalnie.
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#2
26.03.2025, 04:41  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 26.03.2025, 04:42 przez Ambroise Greengrass.)  
Z zewnątrz Dolina Godryka wciąż zachwycała. Zwłaszcza takiego dnia jak ten: latem w połowie sierpnia, gdy słońce oświetlało dolinę a promienie przebijały się przez liście drzew lekko falujące na wietrze, subtelnie drgające, tworząc magiczne wzory na ziemi. W powietrzu unosił się zapach świeżo parzonej kawy, ciepłego chleba i skoszonej trawy. Pozorne urzeczywistnienie jednego z tych obrazów przedstawiających sielankę angielskich terenów wiejskich.
A jednak wiele się zmieniło, odkąd opuścił te ziemie. Jeszcze więcej, od kiedy powrócił do bycia stałym mieszkańcem rodzinnej posiadłości. Jego młodzieńcze wspomnienia kontrastowały z rzeczywistością, którą zastał. Wyglądało na to, że miasteczko wciąż pragnęło być bajkowe, ale okoliczności zewnętrzne zatarły ten urok.
Wspomnienia z tamtych dni były jasne i pełne radości. Dolina Godryka była dla niego synonimem bezpieczeństwa i tak głębokiej dziecięcej beztroski jak to tylko było możliwe. Nostalgia wygładzała ostre krawędzie, nadawała wspomnieniom pastelowe barwy, wymazywała część mniej przyjemnych doznań.
Może nie wszystkie złe doświadczenia, ale z upływem czasu myśli o tamtych czasach stawały się coraz cieplejsze. Nie naznaczone aż tak trudnymi emocjami, jakie zdarzało mu się odczuwać w dzieciństwie na myśl o domu. W gruncie rzeczy miał naprawdę dobrą rodzinę. Nie mógł narzekać na swoich bliskich.
Jednak po powrocie, który miał miejsce już praktycznie półtora roku temu, Ambroise dostrzegał, że magia tego miejsca nieco zbladła. Słońce wciąż grzało kamienice. Brukowane uliczki latem w dalszym tętniły życiem, ale jakby przygaszonym. Coś wisiało w powietrzu. Wszędzie czuło się napięcie, które nie pasowało do idyllicznego krajobrazu.
Zewnętrzna fasada Doliny, z jej urokliwymi domkami i kolorowymi kwiatami w doniczkach na balkonach, skrywała coś więcej. Coś, co nie było barwne i przyjemne. Sielski obraz rzeczywistości zaczął rozmywać się już wiele miesięcy. Teraz liczonych już praktycznie w latach.
Przechodząc obok lokalnych sklepików, nie dało się nie zauważyć, że niektóre z nich były trwale zamknięte. Właściciele, kiedyś uśmiechnięci i gościnni, teraz ukrywali się w domach. Twarze osób siedzących za ladami nadal prosperujących biznesów zdradzały zmęczenie i niepokój.
Ludzie stali się bardziej zamknięci i ostrożni. W ich spojrzeniach dostrzegał lęk, który jeszcze kilka lat temu był czymś naprawdę osobliwym. Mimo specyfiki tego miejsca, ten rodzaj napięcia był nieobecny aż do mniej więcej dwóch lat wstecz.
Kiedyś każdy znał tu każdego. Ich rozmowy toczyły się swobodnie. Teraz na każdym kroku czuł, że ludzie nie ufają sobie nawzajem. I choć nadal mógł usłyszeć śmiech dzieci bawiących się w parku to ten dźwięk brzmiał inaczej. Mniej naturalnie. Tak, jakby był przesiąknięty podskórnie odczuwaną niepewnością.
Sytuacja w Kniei Godryka zdawała się być kroplą, która przelewała czarę goryczy. Nierozrzedzoną trucizną wstrzykniętą bezpośrednio do krwioobiegu. Skażeniem dostatecznie mocnym, by zmącić spokojne wody okolicznych rzek i jezior. Ostatnim gwoździem do dębowej trumny. Tej, w której nie dało się już spocząć spokojnie.
Nawet nienaruszalne reguły śmierci i nieśmiertelności nie były już niczym pewnym. Wszystko zaczęło ulegać zmianom. Przeobrażeniom... ...choć może lepiej byłoby to nazwać mutacjami?... ...mającym miejsce tak naprawdę na długo przed oficjalnym pojawieniem się pierwszych oznak. Jeszcze zanim na horyzoncie pojawiła się odległa łuna. Nie od razu wzięta za to, czym w istocie była. Za zwiastun magicznej wojny.
Jakże ślepi wtedy byli. Doskonale pamiętał swoją własną reakcję na tamte wydarzenia. Być może nie machnął na to ręką, jednakże nie spodziewał się, że cała sytuacja aż tak bardzo eskaluje. Raczej sądził, że będzie to wyłącznie kwestia kilku tygodni, może paru miesięcy i wszystko wróci do dawnej normy. Dokładnie tak jak zawsze było. Tak jak powinno być.
Ale tak się nie stało. W miarę jak rozwijała się wojna, pojawiały się nowe problemy, które wymagały uwagi. On sam też w pewnym sensie mierzył się z konsekwencjami nieprzewidzianych wyborów, których musiał dokonać. Mimo upływu czasu, w dalszym starał się odnaleźć swoje miejsce w tej nowej rzeczywistości.
Poniekąd także w rodzinnym miasteczku. Po siedmiu latach spędzonych w Londynie a następnie nad morzem, gdzie budował swoje życie z dala od czarodziejskiego zgiełku, powrót do rodzinnej wioski był...
...za wszelką cenę unikał nazywania tego czymś druzgocącym czy korzystania z podobnych określeń. Nawet, szczególnie we wnętrzu własnej głowy. Miał dostatecznie dużo powodów do tego, żeby czuć się niewłaściwie. Nie musiał jeszcze dokładać do tego przyznawania się do największej życiowej porażki, jaką bez wątpienia był powrót na ojcowiznę. Nawet jeśli został przyjęty w wyjątkowo dobry, wyrozumiały sposób.
Powrócił, ale w sercu nosił ciężar, który przygniatał go bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Szczególnie w ostatnich dniach, gdy wydarzyło się tak wiele, że w dalszym ciągu nie do końca był w stanie powrócić do starej-nowej formy, jaką było szeroko pojęte sprawianie wrażenia.
Na przykład, że wszystko jest całkowicie dobrze i nagłe wyrwanie go z zamyślenia w żadnym razie nie było dla niego niczym nieoczekiwanym. Z jeszcze większą pewnością: nie niepożądanym. W żadnym wypadku. Oczywiście, że kulturalnie zatrzymał się w miejscu.
Zamrugał, próbując przestawić się na tryb towarzyski, który w obecnym czasie nie był jego mocną stroną. Nie przy tym, co działo się dookoła. I w jakiej intensywności - to także nie ułatwiało sprawy. Przywołał na wargi nieco zdystansowany uśmiech, który jednak nie dotarł do jego oczu (te były zmęczone, jakby matowe, nawet w słońcu) kierując wzrok ku źródłu dźwięku.
Z niejakim zainteresowaniem spojrzał na mężczyznę, który zbliżał się do niego. Nie umknęło mu, że jego znajomy (dużo powiedziane; zleceniodawca?) był ubrany w sposób najpewniej mający sprawić, że aż tak bardzo nie wyróżni się z tłumu. A jednak Anthony Shafiq wciąż emanował pewną trudną do określenia aurą. Zdecydowanie nie mógł być mugolem ani turystą sycącym oczy urokami małomiasteczkowej sielanki.
- Panie Shafiq - kiwnął głową, nie dodając dzień dobry, bowiem gdyby w istocie był to dobry dzień to Ministerstwo właśnie wydałoby komunikat o wycofaniu się z aneksji Kniei.
Jego głos brzmiał uprzejmie, ale chłodno, jakby Ambroise starał się odgrodzić się od nadmiaru emocji. W istocie nie było to dalekie od prawdy. Po dyżurze w szpitalu rzadko miał ochotę na długie rozmowy.
- Tak - odpowiedział krótko, nie czując potrzeby rozwodzić się nad tym, co sprawiło, że akurat w ten dzień znalazł się w domu.
Choć prawdopodobnie jeszcze bardziej nie chciał zagłębiać się w sprawy Kniei. Tyle tylko, że nie mógł zignorować pytania. Wzrok Anthony'ego wymagał odpowiedzi, nawet jeśli Ambroise nie zamierzał poddawać się jakiejkolwiek presji. Wypadało odpowiedzieć a on w takich momentach w pewnym sensie nie reprezentował wyłącznie siebie.
Zamilkł na chwilę, zastanawiając się nad odpowiedzią. Znał temat Kniei zbyt dobrze, by udawać, że go lekceważył i zupełnie nic nie wiedział. Wiedział dużo. Zwłaszcza ostatnio. Jednakże nie miał zamiaru ot tak otwierać bram do swoich przemyśleń. Zamiast tego uniósł brwi w milczącej odpowiedzi. Uśmiech na jego twarzy, choć sztuczny, nie znikał. Oczy pozostawały pozbawione blasku.
- Cóż, jak to zwykle bywa - z niechęcią, ale i z pewnym szacunkiem, podjął temat, który zawsze budził w nim wewnętrzny chłód; ostatnio również fizyczny. - Wiele biurokracji, zbyt mało efektów. Ministerstwo ma swoje priorytety, a my… ...cóż, my musimy się dostosować - nie było w tym żadnej skargi, tylko stonowany, neutralny ton, który miał za zadanie minimalnie wskazywać na jego niezadowolenie z sytuacji.
Zabrzmiało to jak nieco wymijająca odpowiedź. Zdawał sobie z tego sprawę. Raczej jak chłodna konstatacja niż zaproszenie do żarliwej dyskusji. Tak, jakby ministerialne wtrącanie się we wszelkie aspekty związane ze sprawą było po prostu kolejnym nieodłącznym elementem codzienności jego rodziny.
Ciepły sierpniowy dzień nagle wydał się chłodniejszy. Rozmowa na takie tematy zawsze przenosiła go w inny świat. Ten, w którym władza i ambicje nie były jedynie abstrakcyjnymi terminami. To były rzeczy, które miały wpływ na ich życie, na badania, które powinny przynosić nadzieję, nie cierpienie i chłód. Nie walkę z systemem, z biurokracją będącą zbędnym dodatkiem do prawdziwego problemu. Do realnego dramatu i zagrożenia. Efekty. Tego potrzebowali. Tego nie mieli.
Wzrok mężczyzny przesunął się w kierunku wzgórza, na którym stała jego rodzinna posiadłość. Przez lata była dla niego symbolem bezpieczeństwa, ale teraz z każdym dniem coraz trudniej było mu odnaleźć w niej spokój. Nie pomagało to, że w pewnym sensie wciąż czuł się jak przybysz, nie jak ktoś, kto miał prawo nazywać to miejsce domem. Jego dom był rozbity. Rozrzucony. Nie istniał, jednocześnie istniejąc w zbyt wielu miejscach na raz.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#3
26.03.2025, 13:52  ✶  
W takich spotkaniach, dziwnie utkanych kolejami losu, w takich chwilach, gdy czas poświęcało się człowiekowi w gruncie rzeczy nieznajomemu, było coś niedookreślonego. Trochę jak pudełko czekoladek z faktorii, której dobrze się nie znało, choć Bertie Bott wciąż udowadniał, ze firmę można mieć wybornie znaną, gdy tymczasem wciąż mogła zaskakiwać.

Anthony nauczył się przez lata, że ludzie potrafią być ze swoimi historiami i marzeniami niczym książki. Czasem zbyt prymitywni, by poświęcać im uwagę, czasem zbyt trudni do rozwikłania, aby przy pierwszej lekturze odcyfrować ich zamiary, ich esencję. Czasem owe książki z pozoru mało interesujące, rozbudzały wyobraźnię, powodowały pasmo skojarzeń i emocji, o które nikt - włączając je same - by się nie podejrzewał. Czasem piękne okładki po swoim rozchyleniu arkanów, ukazywały stronnice zapisane pustosłowiem i bełkotem pozbawionym znaczenia. Niemniej, jak przed laty Anthony poświęcał godziny swojego istnienia na pochłanianie myśli wieków minionych, tak nauczył się by po ludzi sięgać jak książki i nie byłby w tym miejscu w którym znajdował się obecnie, gdyby nie ludzie, których na swojej drodze spotkał.

Jego sieć była stabilna i trwała. Zadbał o nią po powrocie z żałoby po swoim starszym bracie, która stała się pretekstem do rozważań na temat życia i śmiertelności, wartości, które człowiek wyznaje, a które wyznawać powinien. Był to zaiste najlepszy prezent, który mógł otrzymać od człowieka z którym nie łączyło go zbyt wiele ponad nazwisko i bardzo nieprzyjemne wspomnienia okresu dziecięcego. Teraz zaś gdy stał przed Ambroisem Greengrassem, empatycznie wyczuwał jego napięcie i dystans, który nie musiał wcale być budowany brakiem sympatii czy uprzedzeniami. Chociaż... cóż, jako pracownik Ministerstwa, być może przez wielu byłby ukrzyżowany za indolencję jego kolegów po fachu z innych przecież pięter.

Zasępił się i pokiwał głową współczująco.
– Nie było mnie w kraju, kiedy to się stało. Po powrocie nie mogłem dać wiary opowieściom pełnym grozy. Dolina... zawsze kojarzyła mi się z Arkadią, w której odbicie znajduje świat takim, jakim chcielibyśmy go widzieć. Rajski ogród, w którym możliwa jest koegzystencja natury i człowieka, magii i magicznej ignorancji, światów pozornie niemożliwych do połączenia. – Podążył spojrzeniem stalowych oczu w miejsce, w które patrzył jego rozmówca. Rodzinny dom. W duchu, zupełnie nieświadom myśli zbyt osobistych, aby dzielić się nimi z nieznajomym na środku ulicy, pomyślał z ukłuciem zazdrości, jak miło byłoby taki mieć. Siedziba rodowa Shafiqów choć w pewnym sensie podobna do jego własnej letniej rezydencji, nie była dlań przystaniom. Otoczony obieżyświatami i archeologami, zawsze miał wrażenie, że Ci patrzą nań z góry, jako osobę, która sprzeniewierzyła się ideom rodu zalewając się betonem Ministerialnej machiny rządowej, zamiast oddawać się dzikim wiatrom podróży. Był przydatny, kiedy było to potrzebne. Był odmieńcem, kiedy jego przydatność nie była już aż tak konieczna. Nie przeszkadzało mu to, sam wolał zachęcać do wędrówki tych, którzy nie wypili jej z mlekiem matki, zachęcać do nauki języków, grzebać w kulturze innej niż swoja własna, w celu poszukiwania odpowiedzi na dręczące pytania. A jednak... czasem chciałoby się mieć po prostu dom, który był domem całej jego rodziny. Bo gdy rodzina okazywała się zbieraniną przyjaciół i dusz spotkanych na swojej drodze, była milsza, ale też inna od ugruntowanych przekonań tego jak rodzina powinna wyglądać.

– Bardzo mi przykro, że moi koledzy na innych piętrach, mają opór w przyjmowaniu rozwiązań jeśli te nie pochodzą z ich własnej głowy –przyznał gorzko, choć od razu uśmiechnął się przepraszająco. – Proszę wybaczyć, nie chcę być tym ptakiem, co własne gniazdo kale, obaj jednak nie musimy strzępić języka na to, aby mówić o tym jak jest, skoro mamy oczy, uszy i kalendarze. Jestem pełen podziwu, że umowa, którą nadzoruje przebiega tak sprawnie, wobec problemów innych departamentów, ale... cóż, to efekt lat dobierania odpowiedniego zespołu. Ekosystemu, w którym wszystko działa. – Jonathan. Annelaight. Lisa. Margerita. Remington. Nie wątpił w najjaśniejsze gwiazdy tego przedsięwzięcia. Ludzi, którzy dźwigali ten sukces na barkach. Zabawna mieszanka ludzi, którzy najprawdopodobniej w innych okolicznościach nie pracowaliby ze sobą. Specjalnie pominął w rozmowach z panią Dolohov informację, że osobą odpowiadającą za dokumentację jest mugolak. Mogłaby biedaczka dostać od tego wysypki, albo co gorsza - odejść od współpracy. Opluć możliwości, które ze sobą niosła. On miał tę otwartość, by widzieć wartość w ludziach ich przydatność, utylitarność. Niestety, nie na wszystkich piętrach zarządcy mogli pochwalić się takim odejściem. – Jeśli jest coś co mogę dla Was zrobić, dla Waszej rodziny, proszę dać mi znać. Nie mam zbyt wielu możliwości w tym zakresie, ale mogę spróbować dojść do tego, kto w sumie nadzoruje tą sprawą i pomóc mu zdiagnozować zator. – Zaproponował w przypływie dobrej woli. W końcu chciał być może kupić tu dom, a to czyniłoby z nich sąsiadów.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#4
15.09.2025, 13:51  ✶  
Słuchał uważnie, ale nie dawał po sobie poznać, że słowa Shafiqa robią na nim szczególne wrażenie, jedynie lekko zmrużył oczy, kiedy tamten wspomniał o raju i koegzystencji. Nie sposób było nie docenić tego, że Anthony trafnie nazwał Dolinę Arkadią, rajskim ogrodem, którego obraz tak mocno różnił się od obecnej rzeczywistości. Ambroise niemal bezwiednie uniósł kącik ust, gorzko, bo dla niego samego to, co miało być rajem, coraz częściej przypominało grób. A jednak...
...jakże trafne było to porównanie. Wydawało się, że Shafiq potrafił zobaczyć istotę problemu nie tracąc przy tym całej tej poetyki, na którą w dalszym ciągu zasługiwało to miejsce.
Greengrass wysłuchał całej wypowiedzi z tym charakterystycznym dla siebie spokojem, który łatwo było pomylić z chłodem. W rzeczywistości nie było w nim obojętności, raczej wyważenie i ostrożność, szczególnie w spotkaniach podobnych do tego. Zaiste, niezbadane były ścieżki losu prowadzące do nieoczekiwanych spotkań mogących zaowocować...
...czymś. No, właśnie. Czym? Tego jeszcze nie wiedział. Po prawdzie mówiąc, nie wiedział nawet, czy chciał się tego dowiedzieć. Naturalnie nie ufał ludziom z Ministerstwa, szczególnie tym, którzy tak doskonale radzili sobie w rządowych strukturach. Oczywiście, nie licząc kilku zaufanych osób, które znał jeszcze przed tym, gdy postanowiły stać się częścią ministerialnej machiny, jednak jego obecny rozmówca nie należał do tego grona.
- To miejsce - odezwał się w końcu cicho, tonem pozbawionym emfazy, jakby stwierdzał rzecz oczywistą - ma długą historię. Zbyt długą, by jedna wojna mogła ją całkowicie unicestwić. Ale nie przeczę, że to, co Pan mówi o Arkadii, wydaje się dziś tylko wspomnieniem - kolejny raz uniósł wzrok ku okolicznym wzgórzom, gdzie słońce rysowało złote plamy na soczystej zieleni. - Rajskie ogrody mają to do siebie, że zwykle istnieją tylko w pamięci - nie zamierzał rozwodzić się nad tym, co kierowało jego słowami, jednak ostatnie dni nie były dla niego łatwe.
W uprzejmym milczeniu wysłuchał dalszej części słów rozmówcy, a choć jego twarz zachowała pozory spokoju, w spojrzeniu Roisa pojawił się cień, którego ten nie potrafił skryć. Był to cień typowy dla kogoś, kto zbyt dobrze wiedział, że za słowami kryją się intencje. Nawet te wypowiedziane w pozornie dobrej wierze, nawet te ubrane w miękką, przyjazną formę.
Daleko było mu do optymistycznego spoglądania w przyszłość, nawet jeśli nigdy nie uważał się za czarnowidza. Podtrzymał spojrzenie, ale nie od razu kontynuował wypowiedź. Miał wrażenie, że każde kolejne słowo ze strony Shafiqa było jak warstwa wapna do bielenia pni drzew. Nakładana cierpliwie i metodycznie, teoretycznie na właściwe podłoże, jednak w praktyce miał wrażenie, że z każdą kolejną warstwą będzie zmuszony odsłaniać coś z własnego wnętrza, dawać coś od siebie, jeśli w ogóle zdecyduje się wejść w tę grę. Jeżeli nie teraz to za jakiś czas. Nie przepadał za tym uczuciem.
- Ci, którzy siedzą w swoich gabinetach, od lat wolą gasić pożary, niż szukać źródła iskier - stwierdził powoli.
Oczywiście, że rozumiał aluzję do ptaka kalającego własne gniazdo. Sam miał na języku setki słów, które mógłby wypowiedzieć, ale wiedział, że zabrzmiałyby jak stek pretensji. A on... ...nawet teraz, nawet po wszystkim... ...nie zamierzał obnażać się aż tak przed człowiekiem, którego znał powierzchownie.
Nie odpowiedział od razu. Jego usta poruszyły się lekko, jakby zamierzał coś wtrącić, ale w końcu zamknął je z powrotem, biorąc oddech przez nos. To, co powiedział Shafiq, brzmiało jak oferta pomocy, a jednocześnie jak starannie spleciona sieć, w którą łatwo byłoby dać się złapać. Ambroise od dawna nie ufał już podobnym konstrukcjom. Wiedział jak szybko mogły zamienić się w pęta, w końcu sam również zwykł stosować różne techniki, by osiągnąć oczekiwane efekty. To, że nie znał potencjalnych pobudek rozmówcy nie oznaczało, że ich nie było. Ludzie rzadko kiedy robili coś z czystej dobroci serca, czyż nie? Przynajmniej w ich świecie.
Prócz tego przez lata nauczył się, że nikt nie odciąży go w najcięższych sprawach, a im mniej zobowiązań wobec innych, tym lepiej dla wszystkich. Od lat wiedział, że Ministerstwo i ludzie obracający się w elitarnych kręgach mieli własne sposoby przedstawiania rzeczywistości. Eleganckie, ubrane w ładne słowa, ale w gruncie rzeczy często puste.
- Doceniam pańską ofertę - powiedział powoli, jakby ważył każde słowo. - Choć nie będę ukrywał, że nie mam zwyczaju powierzać spraw mojej rodziny obcym. Niemniej, doceniam pańską propozycję - skinął głową, tym razem nieco niżej niż w przypadku powitania, gestem przypominającym niemal aprobatę. - Gdyby kiedykolwiek sytuacja miała wymagać interwencji kogoś zarazem z zewnątrz i wewnątrz... ...będę pamiętał o tym, co pan dzisiaj powiedział. To z pewnością więcej niż otrzymujemy zazwyczaj - to była forma akceptacji, nie przyjęcie pomocy, ale też nie jej odrzucenie.
Zamiast ponownie wymuszać na rządzie działania w kwestii Kniei, wpierw jednak chciał poruszyć nowe kwestie z resztą rodziny, czekając na powrót ojca po tym, co wydarzyło się pamiętnej nocy. Świeże aspekty sprawy wymagały szczególnej ostrożności, zwłaszcza w przypadku współdziałania z Ministerstwem Magii, a on? Cóż. Nie był obecnie w formie, nawet jeśli nie zamierzał się do tego przyznawać.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#5
16.09.2025, 16:44  ✶  
Postawa pana Greengrassa nie różniła się za bardzo od tej, którą prezentował podczas ich minionej wspólpracy. Anthony był tym nieco rozgoryczony, jak bywa człowiek, który przegryzł pestkę cytryny w wybitnie dobrym puddingu. Była to jednak jego wina i odpowiedzialność, że w ciągu swojego życia mało przykładał się do relacji z Greengrassami czy Abbottami, głównie przez wzgląd za skrajnie odmienne zainteresowania. Rośliny... istniały. Ich właściwości były niezaprzeczalne, podobnie jak pieniądze które stały za sprawdzaniem i eksportowaniem tychże specyfików. Nazwy mieszczące się w tabelach, obfitujące w liczby umieszczone tam przez skrupulatnych analityków nie miały zapachu, nie miały w sobie życiodajnego soku, nie miały zielni, której Shafiq i tak nie mógł dostrzec z racji wrodzonej wady. Widział złoto, a nie potrzebował ani Greengrassów ani Abbottów do tego, aby tym złotem obracać.

Teraz jednak żałował. Jego fiksacja na temat Doliny orbitowała przez ponad dwie dekady wokół Warowni, teraz jednak zatoczyła zdecydowanie szersze kręgi. Podobało mu się tutaj, gdy Jonathan na pociechę namówił go do poszukiwania kota Macbetha. Podobało mu się tutaj, gdy w gazecie obwieścili go bohaterem Doliny. Lubił to uczucie w klatce piersiowej, jakby słońce padało mu na twarz, a tegoż uczucia próżno było szukać w Londynie, czy też w Little Hangleton gdzie pośród cyprysów ukrył swój złoty i opustoszały grobowiec.

- Historia tak, lubię bardzo zaglądanie w karty przeszłości, by wyśledzić z niej powtarzające się wzorce, ale nie przypominam sobie, żeby Knieja była kiedykolwiek torturowana rozdarciem świata. - Uśmiechnął się smutno, niemal przepraszająco, zaraz jednak zmiarkował się, że mogło to wybrzmieć zbyt protekcjonalnie, a tak nie chciał brzmieć ani o jotę. Zaraz jednak jego twarz przeszła w całkiem nieukrywaną irytację, co było pewnym novum w ich kontakcie. Może Anthony chciał, szukał, kusił do odsłonięcia, ale też przy tym dziwnym tańcu odsłaniał się nieco sam. - Czyż nie jest to irytujące? Tak bardzo potrzeba nam rozwiązań systemowych, a nie pudrowania nosa. Źródło iskier... błądzimy jak mrówki oblane wrzącą wodą, nie wiedząc, tracąc kompas prawdzący ku tym, którym można zaufać. - Zacisnął szczękę. Rozluźnił ją. Dał wybrzmieć słowom. Greengrassowie zdawali mu się naturalnym sojusznikiem, wobec planów krążących w jego głowie. Atak Śmierciożerców na Knieję, oznaczał atak w tę konkretną rodzinę. Czy jednak byli gotowi by wyłonić się zza zielonych liści i zaryzykować swój zwyczajowo neutralny status wobec obyczajowej burzy i trwającej wojny domowej?

To była jego wina. Powinien bardziej dbać o te relacje wcześniej, nim pożar zagnał go do poszukiwania tych, którzy prószyli iskry.

- Może i jestem Shafiqiem, ale moja siostra nosi toż samo nazwisko co i pan, panie Greengrass. Jej mąż... Basilius odszedł w ubiegłym roku. Niestety nie mogłem być na pogrzebie. - W porę powstrzymał się, by nie powiedzieć prześmiewczego "Oregano", nie czas i miejsce był na takie żarty. Jackie.. to nie była karta po którą zwykł sięgać kiedykolwiek, zwłaszcza kiedy była poza krajem. Właściwie nigdy nie mieli pozytywnych stosunków, ale bliskość wyjazdu do Egitu i fakt, że Jackie również miała tam być spowodowały, że gdzieś to małe spowinowacenie zostało mimo wszystko przywołane. Anthony tymczasem sięgnął do kieszeni po papierośnicę, zaproponował elegancką podłużną cygaretkę najpierw jemu, potem sobie.

Mogliby być sąsiadami. Taka urokliwa okolica. Tylko te widma przez miedzę...
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#6
17.09.2025, 19:42  ✶  
Roise wysłuchał słów Anthony'ego z tym samym wyważeniem, które... ...a jakże... ...prezentował od początku spotkania, choć w istocie trudno było mu przejść obojętnie wobec wyraźnej irytacji, jaka przebiła się w głosie rozmówcy. Dla kogoś mniej spostrzegawczego [a]a może po prostu nie tak opornego wobec możliwości zaufania innemu człowiekowi[/s] mogłoby się to jawić jako przejaw szczerości.
Jeszcze kilka lat temu, na innym etapie życia, naprawdę życzyłby sobie, by tak było. Nigdy nie był do przesady ufnym człowiekiem, jednakże był taki moment i w jego historii, kiedy znacznie łatwiej przychodziło mu wierzyć w prawdziwość cudzych emocji i szczerość ludzkich intencji. Najpewniej wtedy on sam również pozwoliłby sobie na wyraźniejsze okazanie emocji.
Obecnie zaś jednak stanowiło to dla niego raczej odsłonięcie pewnego napięcia, którego Anthony nie zdołał ukryć. Roise zauważył to natychmiast, lecz nie pozwolił, by cień oceny odbił się na jego twarzy. Utrzymał spokojny wyraz twarzy (jak zawsze z tą samą powściągliwą rezerwą, która czyniła go dla wielu rozmówców nieprzystępnym), w którym trudno było doszukać się czegokolwiek poza uważnym słuchaniem.
Irytacja, którą tamten odsłonił, nie była mu jednak obca. Sam czuł ją, ilekroć dostrzegał bierność Ministerstwa, półśrodki, kosmetyczne poprawki zamiast prawdziwych działań. W Dolinie nie dało się już żyć samym pudrowaniem nosa, to nie był rajski ogród, idylliczny wiejski zakątek, lecz polityka wciąż próbowała wciskać tu swoją pudernicę.
Być może niewiele zdradzał na twarzy, a jednak wewnątrz czuł, jak ukłucie ironii miesza się z odrobiną goryczy. Wiedział, że sam do tej pory wolał pozostawać w cieniu, że neutralność była wygodnym płaszczem, lecz nikt, nawet ktoś tak usilnie niezamieszany jak on nie mógł już twierdzić, że burza przejdzie bokiem. Nie zwykł zmieniać się pod wpływem oczekiwań innych. Przez wiele lat szedł na liczne ustępstwa, byleby dbać o renomę rodu. Równie długo brylował na salonach, zanim nie zmienił priorytetów i stopniowo nie zaczął układać sobie życia poza czujnym okiem socjety.
Ostatecznie znalazł się tu, gdzie był w tej chwili. Zarówno metaforycznie, jak i dosłownie. Powrócił na stałe w rodzinne strony, może nie robiąc tego z podkulonym ogonem, ale pojawiając się tu zmieniony. Nie był już tym samym człowiekiem, co przed laty. Nadal starał się dbać o rodowe interesy, nie wdając się z nikim w otwarte konflikty i utrzymując względnie przyjazną otoczkę.
W głębi duszy był jednak zmęczony. Nie miał już dwudziestu-kilku lat. Na tym etapie życia nie powinien zaczynać wszystkiego od nowa. Nic więc dziwnego, że stał się bardziej zamknięty w sobie, o wiele bardziej zgorzkniały i oficjalny. Być może to czyniło go w oczach ludzi chłodnym, może wycofanym, ale już nigdy nie zamierzał składać siebie w ofierze cudzym nastrojom.
- Knieja bywała świadkiem różnych tragedii, panie Shafiq - odparł wreszcie spokojnie, z tą samą tarczą powściągliwości, która często bywała mylona właśnie z chłodem. - Być może nie o takiej skali, jak ta dzisiejsza, ale czas nie oszczędza żadnego miejsca. Wzorce, o których pan wspomina, zawsze się powtarzają. Zmieniają się tylko aktorzy i rozmach dramatu. Nie trzeba daleko szukać - miał, rzecz jasna, na myśli poprzednika tego, który obecnie coraz szerzej siał postrach i zamęt na terenach Wielkiej Brytanii.
Między pamiętnym postulatem w listopadzie roku siedemdziesiątego a upadkiem Grindelwalda w czterdziestym piątym minęło dwadzieścia pięć lat. Sam Ambroise niekoniecznie zbyt dobrze pamiętał tamte czasy, miał wtedy raptem sześć lat, ale w ostatnim czasie (zdecydowanie bardziej chcąc niż nie chcąc) musiał zainteresować się historią. I choć decyzje podejmowane przez obu czarnoksiężników, jak i konsekwencje ich działalności nie były swoimi odpowiednikami, Dolina Godryka nieodmiennie przyciągała ciemne siły. A Knieja? Knieja z pewnością przeżyła wiele eksperymentów, o których tylko wiatr mógłby szeptać coś spomiędzy prastarych drzew.
Tych samych, które teraz cierpiały. Tych, które traciły życie. Tych, które miały być wieczne.
To nie był dla niego dobry dzień na podobne rozmowy.
Ale jaki ostatnio był?
Rozumiał aluzję do systemowych rozwiązań, do konieczności wprowadzenia rzeczywistych zmian, do faktycznych działań, nie maskowania ran zamiast ich leczenia. Nie sposób było odmówić Shafiqowi racji. Ministerstwo od lat wolało działać reaktywnie, łatając dziury zamiast wzmacniać fundamenty.
Tak, rząd wolał maskować własną słabość niż szukać przyczyny choroby. W istocie to, co powiedział Shafiq, wcale nie różniło się aż tak bardzo od własnych spostrzeżeń Roisa. Tyle, że Ambroise nauczył się dawno temu, iż podobne diagnozy rzadko prowadziły do skutecznych działań. Były jak piękne, lecz bezużyteczne zaklęcia iluzji. A politycy byli prawdziwymi mistrzami, artystami w teatrze dymu i luster.
W duchu zgadzał się z tym, że ukrywanie ran niczego nie leczyło, jedynie maskowało odór zgnilizny aż wreszcie nie dało się go dłużej ignorować.
Wtedy zmieniały się ministerialne twarze, ale tylko na tych medialnych szczeblach. Mówiono o konieczności zmiany, wietrzono gabinety i malowało ściany. Trzon pozostawał ten sam.
Od dawna miał wrażenie, że Ministerstwo specjalizowało się właśnie w nakładaniu coraz to nowych warstw bieli na spróchniałe pnie. Ale zgoda w myślach nie oznaczała zgody w czynach, a już na pewno nie złożenia deklaracji przed kimś, komu nie zamierzał ufać bez konkretnych podstaw. Nie, gdy nie chodziło wyłącznie o niego. Sojuszników powinno się dobierać ostrożnie, zwłaszcza w kwestiach, które ważyły na losie bliskich mu miejsc i osób.
To, co stało się pamiętnej nocy tylko w teorii miało bardzo określone schematy dalszego postępowania. Wyłącznie teoretycznie powinno odbić się szerszym echem. Łatwo byłoby powiedzieć, że ich obowiązkiem, powinnością jego rodziny, a więc samego Greengrassa winno być przekazanie Ministerstwu ostrzeżenia dotyczącego znacznie szerszej skali zagrożenia niż raczej ktokolwiek mógł przewidywać. Wieść o wysysaniu życia z nieśmiertelnych drzew w teorii musiała otrzeźwić przedstawicieli Ministerstwa, trafiając tam, gdzie trafić powinna. W sam punkt.
W praktyce ich nielegalne nawiedzenie Kniei stanowiło dla niego jednak raczej powód do wstrzemięźliwości. Nauczył się, że zbyt wiele gorących słów w niewłaściwej chwili mogło kosztować więcej niż ktokolwiek byłby skłonny zapłacić. Rząd lubił chwalić się wynikami, niekoniecznie natomiast poważnie się przy nich narobić. Prędzej zostaliby pokazowo aresztowani lub w najlepszym przypadku poddanoby ich publicznej przyganie. Działanie na własną rękę wydawało się trudną, poniekąd okrężną, lecz jednocześnie znacznie słuszniejszą opcją.
Z jego ust na ten moment nie padło zatem nic więcej. Ambroise wiedział, że im mniej dawał od siebie, tym trudniej było to wykorzystać. Dlatego też, choć na pozór brał udział w grze, w istocie cały czas stał obok, badając grunt, gotów w każdej chwili odwrócić się i odejść. Z jakiegoś powodu jednak w dalszym ciągu tego nie robił. Nie wiedział, dlaczego...
Na chwilę zauważalnie zawiesił wzrok na zieleni wzgórza, lecz moment później ponownie przeniósł spojrzenie na rozmówcę, praktycznie w tym samym momencie, w którym padły słowa o spowinowaceniu.
Kiedy Anthony wspomniał o siostrze i Basiliusie, Roise uniósł lekko brew. Jakkolwiek dalekie były ich kontakty, nie sposób było przeoczyć podobnej wzmianki. Miał wrażenie, że Shafiq rzucił tę kartę na stół nie po to, by snuć towarzyskie opowieści, lecz by podkreślić, że wiąże ich więcej, niż można byłoby sądzić po pierwszym spojrzeniu.
Oto próba odwołania się do więzi rodzinnych, do wspólnego nazwiska. Sprytne. A może szczere? W końcu odsłaniało równie mocno, co łączyło.
Nazwisko Greengrass padało często, ale nie zawsze brzmiało jak most. Czasami przypominało raczej linę, na której ktoś próbował balansować, nie wiedząc, czy utrzyma równowagę. Bywało łącznikiem, ale też obciążeniem. Zwłaszcza w czasach, kiedy samo jego brzmienie mogło zadecydować o tym, kto staje się ofiarą, a kto oprawcą.
Zawiesił wzrok na Shafiqu dłużej niż byłoby to społecznie akceptowalne, a w jego spojrzeniu zalśnił cień niewypowiedzianego pytania: do której grupy należysz ty?
- Basil - poprawił go krótko, mimochodem, bez uszczypliwości. - Basil Greengrass - nie wydawało mu się, aby mogli mieć na myśli kogoś innego, mimo wszystko, Greengrassowie nie ginęli jak podpalone lupą mrówki. - Mąż Jacqueline Greengrass... ...Shafiq? - Uniósł brew jeszcze wyżej, tym razem nie będąc w stanie zamaskować zdziwienia. - Proszę wybaczyć... ...nie byłem świadomy, że Jackie ma trzech braci - przyznał praktycznie bez oporów.
Pierwszego znał, to było naturalne. O drugim słyszał, choć raczej przelotnie. Za to trzeci? Tu rzeczywiście czuł się...
...zaintrygowany. Bo przecież nie był zmieszany. Wcale a wcale. To nie tak, że powinien znać rodzinę swoich dzieciaków, prawda? Albo chociaż wiedzieć o istnieniu czwartej części ich bardzo bliskich shafiqowych krewniaków.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#7
22.09.2025, 14:53  ✶  
Anthony nigdy nie czuł tak ciężkiego i ostatecznego przywiązania do jakiegoś miejsca, więc mógł ledwie empatyzować z Greengrassami. Oczywiście czuł obsesję na temat domu Longobottomów, odległego o ledwie kilka metrów stąd, do którego zakazano mu wstępu przed laty. Czuł niewysłowioną pustkę na temat domu jego rodziców, czy właściwie piętra wyznaczego w obszernym budynku Ambasady, magicznej przestrzeni wyznaczonej dla multikulturowego tygla, do którego odmówiono mu wstępu wielokrotnie wcześniej, gdy był jeszcze dzieckiem.

Teraz odmawiano mu wstępu do Kniei, za którą nigdy nie przepadał, ale też nie było powodu by mieszczuch jego pokroju szlajał się po lesie, zwłaszcza gdy z Morpheusem i Jonathanem wyrośli z tego typu rozrywek, czy może kiedy dwoje jego przyjaciół z nich wyrosło, bo Shafiq zdecydowanie preferował wolny czas spędzać z nosem w książkach.

Teraz jednak nosił swój cel w piersi, krążył jak rekin wokół niewielkiej łódki na środku oceanu, w której być może nagroda spoczywała, być może nie, ale sam potencjał był zbyt nęcący. Motywacja... czy musiała zawsze być znamienita, by prowadziła do rzeczy pięknych i wzniosłych? Nie wiedział na ile byłoby to możliwe, ale samo wyobrażenie Godryka Longbottoma, który znów musiałby czytać o nim, Anthonym Shafiq'u jako bohaterze Doliny... samo to wyobrażenie wypełniało go niepohamowanym ciepłem. I - co równie ważne - lubił wyzwania, a Amboise Greengrass, który być był kluczem do spełnienia jego małego, żeby nie powiedzieć małostkowego snu zdawał się nim być. I to być kluczem dość opornym w użyciu.

Skłamałby więc, gdyby przyciśnięty do ściany zaprzeczył, że była w tej całej sytuacji zagadka, którą zwyczajnie chciał rozwiązać. Każdy miał jakąś dźwignię. Może i realnie przypominał akwizytora na siłę ładującego się ze swoją pomocą i zasobami, karta rodziny miała być ostatnią wyciągniętą na dziś, nim nie pojedzie do Kairu i nie wyciągnie ze swojej osobistej katorgi, młodszej siostry, więcej danych.

Tymczasem była to karta zagrana... raczej błędnie. Nie dość, że przeinaczył imię zmarłego męża, tak pan Greengrass jasno mu dał do zrozumienia, że nie rozpoznaje go jako swojego spowinowaconego. Pobladł na wzmiankę o trzecim bracie. Czy nie mówiła o nim wcale, czy echem dziecięcej rozrywki słodka Jackie jak zawsze żonglowała jego imionami przez wszystkie kraje i narody świata.

Nie zmusił się jednak do pobłażliwego uśmiechu, o prawdziwie rozbawionym też nie było mowy. Coś w zachowaniu Ambroise'a sugerowało mu, że mężczyzna choć nawykły do standardowego kurtuazyjnego tańca, preferować by wolał surową szczerość. Autentyczność, albo chociażby swoje wyobrażenie tejże. Jeśli jego kochana siostra nagadała mu wszystkiego tego czego Anthony mógłby się spodziewać, szczerość pozostawała ostatnim bastionem.

– Cóż, rodzice bardzo zadbali, żeby nasze stosunki były możliwie chłodne od niemal początku powołania Jacqueline na świat. Oczywiście... mają oni sporo zalet i umiejętności, ale narzędzia wychowawcze raczej nigdy nie leżały w obszarach ich zainteresowań. – on popełniał te same błędy, wiedział, że był na nie skazany. Starał się jednak dodać do nich choć odrobinę czułości, którą mu poskapiono. Odrobinę atencji. Odrobinę wiary w to, że młody człowiek może podążać własną drogą. – Ale tak, z tego co mi wiadomo jestem drugim i jedynym pozostałym przy życiu bratem wdowy Jacqueline Greengrass. Zgodnie z tradycją, będę też pełnił pieczę nad Rowanem. – Oczywiście w wymiarze w jakim będzie w stanie dogadać się z siostrą, a to mogło być realnie trudne do zorganizowania, jeśli po dwóch zdaniach ich konwersacja wypełniała się zwykle pasywno-agresywnymi uwagami na temat wszystkiego czym akurat zajmowało się drugie. – ...co też może być trudne, zważywszy na fakt, że jak pamiętam nosi w sobie dzidzictwo ojca, a nie matki, a moja wiedza raczej może pomóc w zakresie historii i mechanizmów rządzących światem cywilizowanym. Cóż, może się finalnie okazać, że oboje się czegoś od siebie nauczymy, kiedy w końcu przyjdzie nam się spotkać. To w sumie już za dwa tygodnie. – Czy cały czas stali na ulicy? Jakoś ta rozmowa wciągnęła go do rodzinnych rozmyślań, które zwykle pozostawiały gorycz na języku. Umiał panować nad sobą, ale dłonie spociły się nieco. Nie z powodu Rowana, czy Jackie, ale gdzieś tam unosiło się widmo Michaela Benedicta, ambasadora Shafiq'a z którym spotkań Anthony unikał jak mógł odkąd porzucił stanowisko dyplomatyczne we Francji i powrócił do kraju. Sześć lat, a wciąż słowa wątpliwych życzeń urodzinowych potrafiły odbijać mu się wewnątrz czaski nieprzyjemnym echem wysyłanych w okresie szkolnym wyjców punktujących go za zbyt niskie stopnie.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#8
29.09.2025, 23:00  ✶  
Ambroise słuchał w milczeniu, stojąc z rękami opuszczonymi luźno wzdłuż ciała i wpatrując się w rozmówcę, jakby słowa Anthony'ego nie miały na niego większego wpływu. Nie osądzał go otwarcie. Nie miał do tego chęci. Zachowywał swoje spostrzeżenia dla siebie. Rejestrował fakty, ton, sposób, w jaki Shafiq wypowiadał słowa i zatrzymywał w pamięci to, co mogło być mu przydatne w przyszłości.
Z początku rzeczywiście tak było. Jego twarz pozostawała niewzruszona, a spojrzenie chłodne, jednakże względnie neutralne. Przez pierwsze kilka zdań, myśli Greengrassa były bardziej skupione na analizie tonu i doboru słów rozmówcy niż na samych treściach, które słyszał nie raz od różnych ludzi, choć być może nie aż tak wysoko postawionych.
Zdążył już poznać różne odmiany kurtuazji i zwodniczych frazesów, szczególnie ze strony tych, którzy wchodzili do Doliny z własnym planem ingerencji w tutejszej życie. Anthony wydawał mu się jednym z nich. Zbyt chętnym, by być przydatnym w sprawach bezpośrednio go niedotyczących. Zbyt swobodnym w posługiwaniu się kartą rodziny, by mówić w pełni szczerze. Jednak w pewnym momencie te wszystkie słowa zaczęły nabierać ciężaru, którego Roise nie przewidział.
Brat Jacqueline.
Ta nagła myśl zderzyła się z jego świadomością, jakby ktoś cisnął kamień prosto na powierzchnię dotychczas całkiem spokojnego jeziora. Jackie nigdy nie wspominała o Anthonym tak, aby Ambroise zrozumiał, że mówiła o tym człowieku. Owszem, pojawiały się u niej różne określenia, często wtrącane półżartem lub półironicznie. Wspominała dawnych przyjaciół, znajomych, krewnych dalszych i bliższych, czasem przeinaczała imiona czy nazwiska, łączyła je w egzotyczne zestawienia, jakby bawiła się w lingwistyczne szarady. Było w tym coś lekkiego i swobodnego, nie sądził raczej, że być może celowo zaciemniającego obraz. Nie.
Po prawdzie mówiąc, odkąd zorientował się w jej tendencjach, nigdy nie przywiązywał do tego nadmiernej uwagi. Już nawet nie prychał na imiona, jakimi się do niego zwracała. Po prostu akceptował to, że w jednej chwili był tym, w innej tamtym. Była to zaiste duża tolerancja z jego strony, zwłaszcza przy charakterze Greengrassa, jednakże dla rodziny zawsze stosował taryfę ulgową.
To, że Jackie miała krewnych poza tymi, których Greengrass przyjmował do wiadomości, nie było żadnym odkryciem. Każdy miał przeróżnych krewniaków, nawet jeśli nie o wszystkich się mówiło. Ale Ambroise zrozumiał nagle, że nigdy nie usłyszał od niej imienia Anthony. Nigdy nie przedstawiła mu obrazu jej żyjącego brata w tak jednoznacznej formie. Zamiast tego używała rozmaitych ksywek, przydomków, cudzych imion...
Przez ułamek chwili miał wrażenie, że grunt pod nogami osuwa mu się, choćby nawet symbolicznie, bo przecież stał stabilnie i sztywno. Jego spojrzenie utkwiło mocniej w rozmówcy, gdy odruchowo uniósł brew, jakby chciał upewnić się, że dobrze usłyszał. Jacqueline zostawiła go w niewiedzy. W tym momencie nie miał już pewności, czy z premedytacją, czy po prostu z obojętności. Faktem było, że Anthony mówił właśnie słowami, które kazały Greengrassowi przyjrzeć się mu uważniej. I nagle zamiast po prostu znanego z twarzy polityka o dostrzegalnych wysokich ambicjach, tu na ulicy w Dolinie stał przed nim człowiek, z którym dzielił rodzinne zobowiązania.
Ambroise nie należał do ludzi, których w podobnych sytuacjach łatwo było zbić z tropu. Zazwyczaj trzymał się swojego wyważonego tonu, chłodnego dystansu, a jeśli nawet czuł w środku ferment, potrafił ukryć go za cienką warstwą uprzejmej obojętności. Przynajmniej, dopóki ktoś nie sprowokował go fizycznie albo nie zaatakował otwarcie jego albo jego najbliższych. Wtedy zwykł miewać naprawdę krótki lont.
Teraz jednak coś w jego wnętrzu nieprzyjemnie się zmarszczyło, nawet jeśli twarz Roisa pozostała gładka. Coś niespodziewanego, zdecydowanie niechcianego. Jackie nigdy nie mówiła o bracie wprost, nigdy nie wymieniała go z imienia. Była w tym pewna konsekwencja, jakby to konkretne imię miało moc, której celowo unikała. Dotąd nigdy nie padło w jego obecności w tak jednoznacznym kontekście.
W jego świadomości Anthony Shafiq i bliźniaki nie istnieli w jednym porządku, a tymczasem okazało się, że obaj mieli pełnić tradycyjną rolę w wychowaniu tych dzieci. Dla niego, mityczny brat Jacqueline istniał zawsze w otoczeniu przydomków, półsłów, przezwisk, imion przerabianych i skracanych, a nawet wręcz celowo mylonych w taki sposób, że traciło to swój pierwotny kształt. Tak, teraz to wszystko brzmiało niemal nazbyt oczywiście, nieprzyjemnie realnie.
Przez moment nie wiedział, jak i co odpowiedzieć. Umiał odgrywać kurtuazję, potrafił lawirować w rozmowach pseudodyplomatycznych, lecz tutaj znalazł się w sytuacji, w której wszystkie znane mu formuły wydawały się nieadekwatne. Zmieszał się, choć nie pozwolił, by objawiło się to wyraźniej niż w tej pierwszej sekundzie. Zaskoczenie niemal nigdy nie przybierało u niego gwałtownych form, nie unosiło brwi ani nie otwierało ust w bezradnym zdumieniu. U niego ujawniało się raczej w tej krótkiej chwili, gdy jego spojrzenie stawało się puste, jak gdyby próbował w ułamku sekundy przewertować całe archiwum własnych myśli, by znaleźć punkt zaczepienia. Wewnętrznie czuł lekkie, irytujące zakłopotanie. Nieczęste u niego, więc tym bardziej trudne do zignorowania.
Anthony mówił o rodzinnym chłodzie, o wychowaniu pełnym emocjonalnych zaniedbań, Ambroise wiedział, że prawdopodobnie każdy ród, każda linia krwi miała w sobie te same pęknięcia. Rodzice rzadko bywali tymi, których wspominało się z czułością. Najczęściej byli źródłem ran, które ciągnęły się przez całe dorosłe życie, maskowane obowiązkiem, tytułem, pracą. Nic w tym nie było dlań nowe. Nie było też nic odkrywczego w tym, że brat i siostra, którzy powinni trzymać się razem, posługiwali się wobec siebie pasywno-agresywnymi uwagami. Tak wyglądała codzienność tam, gdzie krew i nazwisko stanowiły walutę.
Był przyzwyczajony do zawiłości rodzinnych powiązań, wiedział, że obowiązki i wynikające z nich trudności bywają dzielone, przesuwane, nakładane z dziwaczną logiką. Nie było mu obce to napięcie, gdy wspomnienia przeszłości nachodziły człowieka nieco zbyt natarczywie. Znał ten cień, wiedział, jak smakuje gorycz dziedzictwa (czasem nie inaczej niż ciepła, metaliczna krew w ustach) zdziwiło go tylko to, że sam znajdował się nagle w równoległej sytuacji do kogoś, z kim nie wydawało mu się, by mógł być zbyt głęboko powiązany. A jednak...
- Jacqueline rzeczywiście ma talent do rozpraszania uwagi - stwierdził powoli, niemal pod nosem. - Nigdy nie używa jednego imienia dłużej niż to konieczne. Zdarza się, że w tej samej rozmowie nazwie mnie trzema różnymi przezwiskami - mimo braku rozbawienia w głosie, na jego ustach pojawił się cień uśmiechu. Nie złośliwy, raczej ironiczny, skierowany do samego siebie. - Powinienem się domyślić, że za którymś z używanych przez nią imion kryje się ktoś więcej niż anegdota z odległej przeszłości - uśmiechu nie było, żadnej ironii również, Ambroise brzmiał tak, jakby przyjmował do wiadomości fakt, którego się nie spodziewał, a którego nie mógł odrzucić.
Zmieszanie nie przebijało się otwarcie, ale zdradzał je sposób, w jaki na chwilę opuścił wzrok, jakby potrzebował krótkiego dystansu od patrzenia na Shafiqa, by znów odzyskać kontrolę. Nie należał do ludzi łatwo dających się wytrącić z równowagi, a jednak tutaj, na tej ulicy nagle poczuł się jak gracz, któremu ktoś dołożył nieoczekiwaną kartę.
- Ciekawa koincydencja - dodał powoli, wciąż próbując zmierzyć się z myślą, że mówił coś więcej niż planował. - Skoro tak, najwyraźniej łączy nas więcej, niż sądziłem - powiedział oszczędnie. - Wygląda na to, że Jackie postanowiła, byśmy obaj dzielili tę samą odpowiedzialność wobec jej dzieci - zamilkł na chwilę, nie spiesząc się z dalszym wyjaśnieniem, tym bardziej, że nasuwało się ono praktycznie samo z siebie.
Choć, gdyby głębiej się nad tym zastanowił, mógłby w tej chwili założyć się, że jego pełne personalia zapewne również nie padały zbyt często w rozmowach pomiędzy tą dwójką. A raczej na pewno nie w kontekście bycia chrzestnym małej Greengrassówny. Jacqueline prawie na pewno nie była tak łaskawa, by podzielić się tym z Anthonym, skoro nie zrobiła tego w drugą stronę, nie informując Ambroisa o tym, kim jest jej jedyny żyjący brat.
Zawsze brał to za element jej uroku, czasem ekscentryczności. Teraz jednak ta maniera okazała się dla niego kłopotliwa. Odruchowo poprawił mankiet, choć wiedział, że to był wyłącznie drobny, lekko irytujący automatyczny gest maskujący jego konsternację, nad którym nie mógł zapanować. Nie wynikało to z faktycznej potrzeby. Jego ubranie prezentowało się właściwie. Po prostu nie lubił niespodzianek, a już na pewno nie takich, które uderzały w samo sedno jego prywatnego życia.
Właśnie wtedy, gdy padło określenie o mechanizmach rządzących światem cywilizowanym, w kąciku ust Ambroisa drgnął cień uśmiechu. Coś w jego wnętrzu zareagowało szybciej niż zdążył się nad tym zastanowić.
Świat cywilizowany... ...ach, jak często ten zwrot pojawiał się w ustach ludzi zapatrzonych w hierarchie, kodeksy, ustalenia i sztuczne granice. A przecież z perspektywy Ambroisa, ten ich świat... ...świat dyplomacji, salonowych gierek i kurtuazyjnych ukłonów... ...miał w sobie mniej porządku niż Knieja po burzy. Natura przynajmniej znała swoje prawa. Były twarde, surowe, ale zawsze uczciwe. Nie owijały w bawełnę. Przetrwanie zależało od siły, sprytu albo od umiejętności pogodzenia się z porażką. Człowiek zaś stworzył teatr iluzji, w którym każdy udawał kogoś innego, a na końcu i tak ginął równie nagi i bezbronny jak dzikie zwierzę.
Zdecydowanie łatwiej przychodziło mu zrozumieć rytm przyrody, nawet w najbardziej zdziczałej i nieokiełznanej odsłonie, niż w pełni akceptować ułudę, którą obecnie próbowali narzucać sobie nawzajem ludzie. Zarówno magowie, jak i mugole, tu rzeczywiście nie było wielkich różnic. Cywilizacja, która w istocie składała się z wojny, spisków i trupów, nie była niczym więcej jak tylko zbiorowym złudzeniem porządku, farbą na spróchniałym pniu.
- Świat cywilizowany, mówi pan - odezwał się wreszcie, lekko, nieco z przekąsem. - Nie jestem pewien, czy ktokolwiek jeszcze pamięta, co właściwie znaczy świat cywilizowany. Natura wydaje się pod tym względem bardziej konsekwentna. W naturze - kontynuował cicho - wszystko jest proste. Jest czas wzrostu i czas śmierci. Jest równowaga. Kiedy wilk rozszarpuje jagnię, nie mówi o wyższym celu. A jednak w waszy... ...naszym, jeśli już mam używać właściwych zaimków... ...świecie, wszystko, co brutalne usiłujemy nazwać polityką, tradycją albo obowiązkiem. Istotnie więc, łączenia obu tych podejść warto się uczyć - wzruszył ramionami, jakby nie przywiązywał większej wagi do słów, choć w jego oczach błyszczał chłodny ogień.
Było to spojrzenie człowieka, który już nie raz w życiu odarł się ze złudzeń, co do porządku i prawilności tego rzekomo bardziej cywilizowanego świata i nie zamierzał ich odzyskiwać. Samemu poniekąd przecież także przez ten cały czas biorąc udział w zbiorowej grze i dopuszczając się czynów, które nie były zgodne z naturalnym porządkiem świata, lecz wynikały z tego współczesnego podejścia.
Nie był lepszy od tych, którzy pluli innym w twarz, zarzekając się, że to deszcz. Ale przynajmniej nie miał się za takiego. Nie czuł się z tego dumny i bardziej rozwinięty kulturowo od prostych ludzi ze wsi, bo żył w postępowym świecie, w którym ludzie zabijali się z nienawiści, nie z potrzeby zyskania pożywienia. Po prostu potrafił sobie w nim poradzić.
Poszanowanie dla porządku panującego w przyrodzie wciąż było dla niego istotniejsze niż dla większości ludzi, zwłaszcza dla zadeklarowanych miastowych, którzy zwykli gardzić tą mniej sielską częścią wiejskiego życia. Nie zawsze jednak był w stanie szanować naturalne prawa. Być może nie zamierzał mówić tego na głos, jednak fakt, że wspomniany Rowan nosił w sobie dziedzictwo ojca był dlań zaletą, choć rzeczywiście...
...dla ludzi nieobeznanych z tymże podejściem, mogło być osobliwe, dziwaczne, trudne, a może nawet momentami nie do zrozumienia. Więc może i dobrze, że Anthony dopuszczał do siebie opcję nauczenia się czegoś od latorośli siostry. Obustronnej, nie jednostronnej nauki. Tego też jednak nie powiedział, zadowalając się chwilowym milczeniem, zanim nie wrócił do rzeczywistości, przerywając bieg rozmyślań.
- Dwa tygodnie - powtórzył, powstrzymując się przed stwierdzeniem, czy to było niewiele, czy może jednak wyjątkowo długo. Dla niego samego ostatnio czas pędził wręcz aż nazbyt szalenie. - Z pewnością przebiegnie pomyślnie. Spotkanie. To dobry chłopiec. Inteligentny - dopowiedział trochę lżej, wciąż zbierając myśli.
Może nie odezwał się luźno, ale z pewnością swobodniej niż chwilę wcześniej. Mimo wszystko, najwyraźniej mieli wynieść coś z tego spotkania, czyż nie? Nie uważał go już za całkowicie zbędne. Gdy tego chciał, potrafił weryfikować swoje wcześniejsze założenia i zmieniać podejście, nawet jeśli zazwyczaj przychodziło mu to raczej opornie.
No cóż. Tak jak stwierdził: uczyli się całe życie...


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#9
01.10.2025, 11:06  ✶  
Ich spotkanie dalekie było od mitycznego starcia Gilgamesza ze zdziczałym Enkidu. Ani Anthony nie poczuwał się do tego, by być władcą świata, królem królów, ucieleśnieniem cywilizacji i prawa, ani też Ambroise, pomimo swoich najszczerszych chęci, nie był tworem bóstw zamieszkujących Knieję, jednością z naturą tak florą i fauną powołanym do życia li tylko po to, aby zniszczyć ludzką kulturę uosobioną osobą sumeryjskiego herosa. Nie zdarli z siebie ubrań, nie stoczyli zapaśniczego pojedynku. Nie zostali braćmi, nierozłączną dopełniającą się parą tego co zrodzone i tego co stworzone.

A jednak, coś było w tym gniewnym spojrzeniu ciskającym w niego gromy rosłego rozmówcy, co przywodziło mu właśnie na myśl gniew dziczy, zielone pędy domagające się posłuchu, z lekceważeniem wypowiadające się o marmurach, wieżach, piśmie, wiedzy, sztuce.... Cywilizacja niosła rzeczy podłe i okrutne. Było w niej jednak sporo miejsca na szacunek, honor, miłosierdzie. Było miejsce na opiekę nad słabymi i niedołężnymi, której natura w większości była pozbawiona. Było miejsce na karę za zbrodnię, na medycynę wykraczającą poza zjedzenie kilku gorzkich liści, na zachwycające wyroby rzemieślnicze, piękne naczynia, biżuterię, ubranie, które miało być nie tylko funkcjonalne, ale też zwyczajnie piękne i eleganckie. Było miejsce na autorefleksję. Na uczucia o większym skomplikowaniu niż rozmnażać się i konkurować. I choć Greengrass w swoich słowach z zapalczywością obarczał winą za bieżący konflikt cywilizacje w całości, żaden z nich nie używałby różdżki, gdyby nie porzucenie zwierzęcej formy, czy narzędzi utworzonych z łupanego kamienia czy kijka na rzecz glinianej tabliczki i rysika spisującego minione doświadczenia dla przyszłych pokoleń.

Anthony milczał jednak, nie zamierzając stawać z nim w szranki. Ani zapaśnicze, ani retoryczne. Miał świadomość, że ból obecnej sytuacji geopolitycznej stawia jego osobę na równi z opieszałymi urzędnikami, którzy wciąż nie rozwiązali kryzysu Kniei. A cierpiące zwierze, z tego co się orientował, staje się bezmyślne i agresywne. Żaden tego nie potrzebował. Również wieści o tym, że są spowinowaceni zdecydowanie bliżej niż obaj w sumie zakładali, odcisnęły na przystojnej twarzy młodzieńca nieprzyjemny grymas, pozwalający Anthony'emu przypuszczać, że słodka Jackie naplotła jakiś bzdur na jego temat. Ich wzajemna niechęć była tkaniną tej relacji tyle lat i choć on sam w towarzystwie unikał po prostu tematu rodzeństwa jak mógł, o tyle nie mógł zakładać, że ta strategia była i jej udziałem.

Zły ruch. No trudno.

– Trzy różne przezwiska w ciągu jednej rozmowy, tak to zdecydowanie brzmi jak Jackie. – powiedział lekko, życzliwie nie zmieniając ani tonu, ani wyrazu twarzy wobec przetaczającej się przed nim burzy. Oczywiście byłoby mu miło, gdyby Ambroise wykazał więcej entuzjazmu, gdyby dostrzegł w nim zasób który w swojej życzliwości oferuje dostęp do możliwości, których Greengrassowie nie posiadali. Nie zamierzał się jednak ze swoją pomocą narzucać. – Tak, nie wątpię w to. Jestem bardzo ciekaw wspólnie spędzonego z nim czasu. Z nimi. – Odpowiedział na wzmiankę o inteligencji chłopca, który obecnie mógłby być największym tłukiem jakiego nosił świat, ale zwyczajnie nie wypadało powiedzieć inaczej. – Z tego co słyszałem, Jackie ze swoimi pociechami będzie w Londynie teraz częściej niż rzadziej. Zakładam, że będzie zdecydowanie więcej okazji, żeby się spotkać. Niekoniecznie na polu zawodowym. – Co innego okazjonalny konsultant na zastępstwie, co innego drugi z ojców chrzestnych.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#10
01.10.2025, 15:40  ✶  
Nie był ufny i serdeczny. Już nie. Dokładnie znał moment, w którym przestał taki być. Zlepek wydarzeń prowadzących do tego, że ograniczył swe przyjacielskie zapędy i kredyty zaufania wyłącznie do grona najbliższych. Tych, których znał od lat.
Być może niektórzy uznaliby go za zgorzkniałego. Za stanowczo nazbyt uparcie trwającego przy swoich przekonaniach. Tak mocno, że aż w nich zatwardziałego. Czy było to prawdą? Być może. W końcu nie miał nic więcej. Tylko one mu jeszcze pozostały. Cała reszta rozpadała się wprost na jego oczach. Do straty części sam przyczynił się swym zachowaniem (dostrzegał to, nie cierpiał tego, lecz jednocześnie nie zamierzał przyznawać się do bycia swoim największym wrogiem), część została mu odebrana, wyrwana, wyszarpana...
Tak. Choć sam nie powiedziałby tego na głos, prędzej nazywając się realistą, w istocie: był zgorzkniały. I nie, nie zamierzał nic z tym robić. Czuł się zbyt zmęczony, by podejmować dodatkowy wysiłek, który i tak nie przyniósł mu kiedyś żadnego pozytywnego skutku. Przez kilka lat był swoją najlepszą wersją, budował sobie życie aż zaczął szczerze wierzyć w to, że może być tak zawsze. Nie było. Teraz wystarczyło, że z zewnątrz jeszcze się nie rozsypał. Wewnątrz był chodzącą bombą zegarową.
Coraz częściej zdarzało mu się pękać, ujawniając więcej niż zamierzał ujawniać. Jak choćby to, jak bardzo zaskoczyło go ich spowinowacenie. Tym bardziej, że zupełnie nie dostrzegał łączących ich nici, zbieżnych schematów, podobieństw, których nie chciał widzieć, bo wtedy nie byłoby już tak prosto.
Nie wierzył w żadne braterstwo dusz, w mityczną harmonię dwóch przeciwstawnych sił, które nagle odkrywają, że są sobie potrzebne. Ta historia, tak pięknie opowiadana w gmachach kowenów, od dłuższego czasu była dla niego już tylko literackim mirażem, równie dalekim od ich sytuacji, co zieleń Kniei od sterylnego chłodu londyńskich urzędów.
Nie dlatego, że nie dostrzegał wartości w tym, co Anthony nazywał cywilizacją. Wręcz przeciwnie. Doceniał je, czasem aż do przesady. Sam nosił dobrze skrojone ubrania, nie z konieczności, a z przyjemności. Znał wagę ksiąg, wartość słów spisanych, tekstów literackich, które przeżywały pokolenia. Wiedział, że nauka ratowała życie w sposób, w jaki żadna kora czy liść nie byłyby w stanie. Ale nie godził się na narrację, w której jedno staje ponad drugim.
Łatwo było stawiać je naprzeciw siebie, mówić o marmurach i zielonych pędach, o tabliczkach i kijach, o różdżkach i łupanym kamieniu. Ale one nigdy nie były rywalami. Były splecione. Jak pnącze, które obrastało mur. Bez muru nie ma oparcia, bez pnącza nie ma życia.
Postęp sam w sobie nie był dla niego czymś, na czego wspomnienie ochoczo kiwał głową, od razu wiążąc rozmówcę z kimś, kto mógł zaimponować mu wiedzą albo władzą (nawet jeśli miał je obie). Dla niego liczył się sposób, w jaki ten ktoś przekazywał swe myśli. A w ustach Anthony'ego, zarówno pomyłka imienia Basila, jak i zestawienie dziedzictwa Rowana (tego, które chłopiec zyskał po ojcu, nie po matce, co również zostało  podkreślone; ku jego uwadze) z zakresem historii i mechanizmami rządzących światem cywilizowanym zabrzmiały...
...niefortunnie.
Zupełnie tak, jakby Shafiq patrzył na ród Greengrassów jak na grono ludzi, którzy stali w opozycji do tak zwanego pierwszego świata. Którzy byli zbyt prości, a jednocześnie w tej prostocie nazbyt skomplikowani dla kogoś, kto zwykł obcować z bardziej wykształconymi, obeznanymi z postępem ludźmi.
A przecież ród Ambroisa nie skupiał się wyłącznie na uprawie roli. Nie byli sadownikami, jak Abbottowie. Byli badaczami natury, zielarzami, genetykami, twórcami eliksirów, uzdrowicielami. Znali postęp, choć od innej strony. Byli jego częścią. Nie trzeba było daleko szukać. Nawet sama siostra Roisa, Roselyn, obecnie prowadziła badania nad rozwojem zupełnie nowej krzyżówki drzew wiggenowych, które wymagały specjalistycznych narzędzi i nowatorskiego podejścia, ale...
...tu był pies pogrzebany, czyż nie?
Greengrass był uparty. Cholernie uparty, a w tejże upartości wręcz niemożliwie zatwardziały. I jak na człowieka, który nie uważał się za wybitnego mówcę, bardzo zważał na kierowane ku niemu słowa. Łatwo było także zajść mu za skórę. Ostatnio nie należało to do nieczęstych przypadków. Trudno byłoby zaprzeczyć, że nie chodził podminowany, skory do wdania się w dyskusję i stanięcia w opozycji. Ależ chodził, nawet jeśli usiłował zachowywać neutralny ton i spokojny wyraz twarzy.
W jego życiu działo się aż nazbyt wiele. Widma w Kniei, zaręczyny jego siostry z mężczyzną z rodu, który zaszedł mu za skórę (i których zatem zdecydowanie nie popierał, kłócąc się z nią o okoliczności podjęcia tamtej decyzji), Geraldine i doppelganger, ciągłe obietnice bez pokrycia składane mu w pracy...
...lista była długa i zawiła, a on zdążył już dostrzec, że nie zawsze miał kontrolę nad tym, co się na niej znajdzie. Ba, w większości przypadków wcale nad tym nie panował. Nie cierpiał tego. Kiedy zatem do jego uszu dotarło coś, co na kilka długich chwil znów zbiło go z tropu, naturalnie znalazł coś, co miało zrzucić z niego część zmieszania. Wyłapał ten niefortunny splot słów i dał Anthony'emu dokładnie to, czego ten oczekiwał: opozycję do cywilizowanej biologicznej rodziny Jackie, Greengrassów będących kontrastem dla mieszczuchów.
Nie miał najmniejszego problemu z tym, aby odnieść się do drugiej, mniej chlubnej części rozwoju. Do tego, że cywilizacja przyniosła także więzienia, rzezie na masową skalę, choroby szerzone szybciej niż kiedykolwiek przed tym, gdy ludzie postanowili zasłonić sobie widok na niebo, wznosząc wysokie budowle i zamykając się w nich na świat. Natura mogła być okrutna, ale nigdy nie była wymyślnie perfidna. Nigdy nie składała ofiar dla idei.
W istocie, łąki i lasy nie były gorsze od marmurowych pałaców. Ani też lepsze. Były inne i ta inność nie potrzebowała protekcjonalnego spojrzenia.
Anthony mówił miękko i wyrozumiale. A jednak w tym łagodnym tonie kryło się coś, co raziło Greengrassa bardziej niż jawny atak: przekonanie wyrażane przez rozmówcę, że to on sam jest stroną rozsądną i kierującą się zrozumiałymi mechanizmami, a Ambroise jest ledwie impulsem, surową emocją. Zewem natury ubranym w elegancką szatę retoryki, która średnio nań pasuje, bo jego dziedzictwo to ziemia.
Otóż nie. Nie był człowiekiem z dziczy, nie był nieokrzesany, po prostu szanował to wszystko, co stanowiło podstawy ich świata. Grunt, na której został zbudowany.
Dla niego jedno i drugie przeplatało się od zawsze, nigdy nie mogło być rozdzielone. Ptak zakładający gniazdo nie różnił się wiele od rzemieślnika tworzącego filiżankę. I jedno, i drugie rodziło się z potrzeby i z pewnej wewnętrznej estetyki.
Ambroise widział gest wyciągniętej ku niemu ręki. Tyle tylko, że nie taki, który mógłby mu się spodobać. Raczej taki, który przypominał o nierównowadze sił, przynajmniej w mniemaniu jego rozmówcy. To on był tym, który otrzymywał ofertę. To jemu dawano do zrozumienia, że dostęp do możliwości, do kontaktów, do pewnej miękkiej poduszki cywilizacji leży w zasięgu ręki, jeśli tylko zechce sięgnąć.
Tyle, że Ambroise nie chciał czuć się beneficjentem łaski. Zbyt dobrze pamiętał, czym kończy się przyjmowanie prezentów od tych, którzy uważają, że wiedzą lepiej i nie chcą niczego w zamian. Czuł w nich drobne kolce, które mogłyby wbić się głębiej, gdyby im na to pozwolił. A potem zatruć mu życie.
Anthony udawał, że nic go nie rani. Ambroise też to potrafił. Obaj byli mistrzami noszenia masek, choć w jego oczach, robili to najpewniej z zupełnie różnych powodów. U Shafiqa była to kwestia wizerunku, przyzwyczajenia do politycznej gry. U niego? Poniekąd ta sama konieczność dbania o twarz, o dobre imię rodu, lecz także gwarant przeżycia. Nie był śnieżnobiały. I nie miał nawyków takiej osoby.
Zdecydowanie wolał znać cenę przeprowadzanych transakcji. Korzystanie z przysług nie było mu w smak, jeżeli nie wiedział, na czym będzie polegać ich oddanie. A ono zawsze nadchodziło. Nie było nic za darmo.
Kontekst rodzinny być może nieco zmieniał sytuację, ale w tym wypadku także nie zamierzał robić czegokolwiek bez uprzedniego nawiązania rzeczywistej pozazawodowej relacji. Nie byli powiązani krwią, byli połączeni przez małżeńskie koligacje. I to cudze. Nawet jeśli osoba, która za nimi stała, była istotna dla nich obojga.
- Bez wątpienia, jest stała w swych przyzwyczajeniach - skwitował krótko, lżej, ale nie lekko i swobodnie, raczej z dozą powściągliwej sympatii.
Zdecydowanie miał jej wiele ku Jackie. Nieważne, co myślał o całym nieporozumieniu i brakach w przepływie informacji. Zresztą, dla niego w dalszym ciągu to wcale nie była wada, tylko metoda. Takie miała narzędzia. Opowieścią sterowała światem wokół siebie, obłaskawiała ludzi, rozczulała ich albo drażniła. Nie dało się nad tym zapanować.
- Och, z pewnością - przytaknął na wspomnienie o możliwości spotkania się na salonach Jacqueline. - W każdym razie, dobrze wiedzieć, że zamierza pan być w pobliżu. Choćby dlatego, że im więcej osób roztacza parasol nad dziećmi, tym większa szansa, że naprawdę pozostaną bezpieczne - tu uśmiechnął się lekko, nader kulturalnie, niewerbalnie sugerując, że powinni raczej zmierzać do końca tego nieoczekiwanego spotkania.
Był zbyt dobrze wychowany, by ostentacyjnie przerwać tę rozmowę. Nazbyt dobrze znał niepisane reguły kultury, aby pozwolić sobie na otwarte zlekceważenie rozmówcy, zresztą nie zamierzał tego robić, o dziwo, stopniowo zyskując nowy ogląd na sytuację.
Był także w pełni świadomy tego, że nie wypadało powiedzieć inaczej. Ale co z tego wynikało? Uprzejmość była mieczem obosiecznym. Mogła chronić, lecz równie dobrze mogła zamieniać człowieka w pustą skorupę. W kogoś, kto tracił sam siebie, bo tak mocno potrzebował sprzyjać wszystkim, dostosować się do każdego.
On już był pusty w środku. Wypalony i zmęczony. Nie potrzebował spalać się jeszcze bardziej, aby komuś przytaknąć.
Jednocześnie jasno dawał bratu Jackie do zrozumienia, że jego sympatii nie kupi się ofertami rozesłania wici tam, gdzie trudno było o działanie, pustymi frazami o nauce mechanizmów funkcjonowania cywilizacji (nawet jeśli z pewnością mogło to być wiele wnoszące, w końcu w obu rodach patrzono na nie z innej perspektywy) ani wspomnieniami o wspólnych rolach wobec dzieci. Anthony mógł zyskać jego przychylność, może nawet szczerą sympatię (szacunek już miał, mimo różnic, jakie ich dzieliły), lecz nie w ten sposób.
Jeśli mężczyzna zamierzał traktować Knieję i to, co sobą reprezentowała jako surową, dziką siłę wymagającą ujarzmienia, a jej prawnych właścicieli jako mniej rozwiniętych od jego własnych krewnych, odwołując się do metafor i drobnych przejawów paternalizmu...
...nigdy nie mieli się zrozumieć.
I jakże wielką byłoby to stratą. Ale Ambroise o tym nie myślał, prawda? Jego introspekcja nie sięgała tak daleko. Wiara w ludzi tym bardziej. Nie chciał widzieć łączących ich podobieństw, bo to oznaczałoby, że musiałby także dostrzec wspólne słabe strony. A wbrew pozorom, już teraz momentami trudno było mu patrzeć w lustro.
Nie chciał, by Shafiq dawał mu kolejne.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Anthony Shafiq (3392), Ambroise Greengrass (7049)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa