20.03.2025, 12:55 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 20.03.2025, 21:20 przez Anthony Shafiq.)
Anthony nienawidził nie mieć kontroli nad sytuacją. Anthony nienawidził być dotykany bez pozwolenia. Anthony nienawidził, gdy kpiono z niego w tak oczywistych sposób.
Dłoń w dłoni, palce splecione w publicznej przestrzeni. Nie miał pojęcia skąd Clemens wiedział, że jest to jedno z jego największych marzeń, tych nierealnych, tych cicho tkanych zimowymi wieczorami id czasu gdy w końcu zaakceptował, że jego natura znacznie odbiega od ustalonej i zaakceptowanej normy. Marzenie teraz skalane koszmarnymi okolicznościami.
Shafiq byl do wnętrza swojego jestestwa wstrząśniety tym gestem. Owszem miał słabość do Warowni i jej mieszkańców, ale w ostatecznym rozrachunku były powody dla których Clemens już tam nie mieszkał. Pozornie powinno to czynić ich w pewnym sensie sojusznikami, obaj niemile widziani choć z kompletnie odmiennych powodów. Tymczasem starszy brat Morpheusa robił wszystko, żeby wytrącić go z równowagi i grał och jakże grał na wspaniałe dobranych nutach. Policyjne doświadczenie, czy szczęśliwy traf?
– Co jest z Tobą nie tak?! – wysyczał w jego stronę momentalnie stając w miejscu, nie wyrywając się jednak, w pełni świadom, że scena nabrałaby wtedy jeszcze bardziej karykaturalnego wymiaru. Mógł przecież spodziewać się agresji, jeśli Clemens dowiedziałby się o jego relacji z Erikiem, ale prędzej wyobrażałby to sobie, jako rozładowanie zgromadzonego napięcia przemocą bezpośrednią, aniżeli takkim ciągiem upokorzeń. Czy zasłużył sobie na to scenką o poranku? Być może. Czy widział w tym czystą i jawną niesprawiedliwość i niewdzięczność wymierzoną w swoją stronę? Z pewnością. Ostatecznie Anthony miał wrażliwe ego, zwłaszcza gdy Clemens od od samego początku urabiał go w poszukiwaniu granic, które można zbrukać.
Giovanni widząc napiętą sytuację, dyplomatycznie ukrył się wewnątrz lokalu. Anthony zaś, gdy tylko Clemens wypuścił go ze swojego żelaznego chwytu , zabrał swoją dłoń jak oparzony. Był czerwony na twarzy, dotknięty do żywego tą jawną kpiną. Dał się sprowokować. Zbyt łatwo można powiedzieć. Zbyt łatwo...
– I co do tego wszystkiego ma Quintessa?! Naprawdę uważasz, że dłoń jak imadło i drwiny z jej przyjaciela to coś co sprawi, że ją odzyskasz? Że to jakiś popieprzony konkurs?! – wykrzyczał może nieco piskliwie, jakby był znów zahukanym nastolatkiem gorączkującym się na wymyślone przez Longbottoma aktywności fizyczne mające zapewnić gryzipiórkom odrobinę ruchu. Zaraz potem jednak wyrzucił dłonie ku górze w obronnym geście, kiwajac z niedowierzaniem głową i cofając się krok, potem drugi. – Nie... nie, to był błąd... Nie wiem czemu uwierzyłem Twojemu bratu, że można w Tobie odnaleźć jakiekolwiek wsparcie i pieprzoną akceptację gdy się jest... – urwał, nie mogąc przestać sobie wyrzucać, że dał się podejść jak dziecko. Brawo Clemensie. Szach mat. Wyborne zwycięstwo. – Nie wiem po co chciałem Cię tu zabrać. Nie wiem jak mogłem sobie roić, że dotrze do Twojego zakutego łba, że gramy do tej samej bramki. Chcesz jechać do domu ze swoimi zabawkami, to jedź do domu. Mam dość. Drogę do karocy znasz – to powiedziawszy odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę wybrzeża, łagodnego lazuru iskrzącego od słońca odbijającego się od pomarszczonych fal.
Dłoń w dłoni, palce splecione w publicznej przestrzeni. Nie miał pojęcia skąd Clemens wiedział, że jest to jedno z jego największych marzeń, tych nierealnych, tych cicho tkanych zimowymi wieczorami id czasu gdy w końcu zaakceptował, że jego natura znacznie odbiega od ustalonej i zaakceptowanej normy. Marzenie teraz skalane koszmarnymi okolicznościami.
Shafiq byl do wnętrza swojego jestestwa wstrząśniety tym gestem. Owszem miał słabość do Warowni i jej mieszkańców, ale w ostatecznym rozrachunku były powody dla których Clemens już tam nie mieszkał. Pozornie powinno to czynić ich w pewnym sensie sojusznikami, obaj niemile widziani choć z kompletnie odmiennych powodów. Tymczasem starszy brat Morpheusa robił wszystko, żeby wytrącić go z równowagi i grał och jakże grał na wspaniałe dobranych nutach. Policyjne doświadczenie, czy szczęśliwy traf?
– Co jest z Tobą nie tak?! – wysyczał w jego stronę momentalnie stając w miejscu, nie wyrywając się jednak, w pełni świadom, że scena nabrałaby wtedy jeszcze bardziej karykaturalnego wymiaru. Mógł przecież spodziewać się agresji, jeśli Clemens dowiedziałby się o jego relacji z Erikiem, ale prędzej wyobrażałby to sobie, jako rozładowanie zgromadzonego napięcia przemocą bezpośrednią, aniżeli takkim ciągiem upokorzeń. Czy zasłużył sobie na to scenką o poranku? Być może. Czy widział w tym czystą i jawną niesprawiedliwość i niewdzięczność wymierzoną w swoją stronę? Z pewnością. Ostatecznie Anthony miał wrażliwe ego, zwłaszcza gdy Clemens od od samego początku urabiał go w poszukiwaniu granic, które można zbrukać.
Giovanni widząc napiętą sytuację, dyplomatycznie ukrył się wewnątrz lokalu. Anthony zaś, gdy tylko Clemens wypuścił go ze swojego żelaznego chwytu , zabrał swoją dłoń jak oparzony. Był czerwony na twarzy, dotknięty do żywego tą jawną kpiną. Dał się sprowokować. Zbyt łatwo można powiedzieć. Zbyt łatwo...
– I co do tego wszystkiego ma Quintessa?! Naprawdę uważasz, że dłoń jak imadło i drwiny z jej przyjaciela to coś co sprawi, że ją odzyskasz? Że to jakiś popieprzony konkurs?! – wykrzyczał może nieco piskliwie, jakby był znów zahukanym nastolatkiem gorączkującym się na wymyślone przez Longbottoma aktywności fizyczne mające zapewnić gryzipiórkom odrobinę ruchu. Zaraz potem jednak wyrzucił dłonie ku górze w obronnym geście, kiwajac z niedowierzaniem głową i cofając się krok, potem drugi. – Nie... nie, to był błąd... Nie wiem czemu uwierzyłem Twojemu bratu, że można w Tobie odnaleźć jakiekolwiek wsparcie i pieprzoną akceptację gdy się jest... – urwał, nie mogąc przestać sobie wyrzucać, że dał się podejść jak dziecko. Brawo Clemensie. Szach mat. Wyborne zwycięstwo. – Nie wiem po co chciałem Cię tu zabrać. Nie wiem jak mogłem sobie roić, że dotrze do Twojego zakutego łba, że gramy do tej samej bramki. Chcesz jechać do domu ze swoimi zabawkami, to jedź do domu. Mam dość. Drogę do karocy znasz – to powiedziawszy odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę wybrzeża, łagodnego lazuru iskrzącego od słońca odbijającego się od pomarszczonych fal.