20.05.2025, 13:31 ✶
Każdego innego dnia Woody Tarpaulin rozkoszowałby się selwynowymi przytykami i uśmiechał chytrze, słuchając kolejnych załamań nerwowych kolegi. Jeszcze niby przypadkiem wysunąłby spod łóżka buciorem stertę niewypranej pościeli, która zimowała tam w oczekiwaniu na ten wielki dzień wiosennych porządków — wszystko, żeby zobaczyć w oczach Jonathana Selwyna to jego teatralne przerażenie. Na koniec w środek tego burdelu ze trzy szczury już tylko wpuścić i by odliczał, ile sekund minie, zanim się wymuskany urzędasek deportuje z trzaskiem i wrzaskiem.
To na inny dzień. Tego dnia Woody stał w grobowym milczeniu nad tym smętnym Jonathanem, który z własnej woli usiadł w jego pościeli, i sam nie wiedział, czy go pocieszać, czy pospieszać. Dostrzegał, że drugiego czarodzieja zdążyła dotknąć już ta noc, lecz na szczęście nie wyglądało na to, aby miał być ranny. Również Longbottom nie zdążył jeszcze nabrać żadnych odnaczeń bojowych poza popiołami, które obsypały ubrania, zebrały się na czubku kapelusza i które brudnymi rękami roztarł sobie po spoconym czole. Idealnie czyste za to były jego sztruksy. W ogólnym rozrachunku: nie było z nim źle, zdarzało się nurkować w gorszym szambie. Jednocześnie widać było, że Woody jest podskórnie wkurwiony jak osa ze wścieklizną. Denerwowała go porażka odniesiona w Krzywym Zwierciadle. Rozsadzało go od tego, że nie parł w tej chwili przez Nokturn jak taran, rozdając razy wszystkim napotkanym Śmierciożercom. Wariował z niewiedzy i tylko fakt, że Selwyn mógł ją częściowo rozproszyć, powstrzymał starego od wzięcia Johnathana bezlitośnie za tę koszulę z egipskiej bawełny i wytrząśnięcia z niego wyczekiwanych słów.
— Oczywiście, że nie jestem ranny — obruszył się zniecierpliwiony. — Czy ja ciebie pytam, czy jesteś ranny? Toć widzę, że nie jesteś. Ręce, nogi, na miejscu. Tego Merlina kurwa sam wydymam za to, co nam dziś zgotował. No, do rzeczy.
Pstryknął kilka razy palcami, żeby nadać wypowiedzi Selwyna tempa i nie być dalej trzymanym w niepewności.
— Dobrze, dobrze — powtarzał, gdy kolejne osoby okazywały się żywe i w miarę zdrowe. — Tessa. Co z Tessą?
Punkt na Horyzontalnej? Punkt na Horyzontalnej? Czy to mogło oznaczać ten jej biznesik? Czyli stał, ale — u licha — czy ona tam była? Nie, jak to się wszystko zaczynało, to już było dawno po godzinach otwarcia tego jej antykwariaciku. Czyli, cholera, starej jędzy już tam nie było. Nic mu to nie da, trzeba do Doliny, do domu. Nie, nie ma jej tam też, na pewno nie siedzi bezczynnie. By uschła, jeśli by się w coś nie wpakowała, przeklęta cholernica.
— Widziałem. Gówno dopiero się zaczyna, nie ma co. Rejwach dobrze stoi, chłopaki się zabunkrowały i gaszą od razu, jak pod nas podchodzi ogień. Ściągnę tu jak najwięcej tałatajstwa, a niech się chowają. — Złapał Selwyna za ramię i podniósł go do pionu. — Masz chwilę? Na samym dole mam piwniczkę, nikt tam nie chodzi, mało kto o niej wie. Trochę poprzestawiamy, zasłonimy wejście i będzie jak ta lala. Zakisi się tam mugolaków, żeby ich żaden chytry kretyn nie wydał. — Zorientował się, że to, co powiedział, było bardzo czarnym humorem i od razu się zreflektował. — Cholera, Johnny, byłbym nie pomyślał w życiu, że ja będę tworzył przestrzenie z podziałem na rasy, ale nie ma wyjścia, wiesz jak jest.
To na inny dzień. Tego dnia Woody stał w grobowym milczeniu nad tym smętnym Jonathanem, który z własnej woli usiadł w jego pościeli, i sam nie wiedział, czy go pocieszać, czy pospieszać. Dostrzegał, że drugiego czarodzieja zdążyła dotknąć już ta noc, lecz na szczęście nie wyglądało na to, aby miał być ranny. Również Longbottom nie zdążył jeszcze nabrać żadnych odnaczeń bojowych poza popiołami, które obsypały ubrania, zebrały się na czubku kapelusza i które brudnymi rękami roztarł sobie po spoconym czole. Idealnie czyste za to były jego sztruksy. W ogólnym rozrachunku: nie było z nim źle, zdarzało się nurkować w gorszym szambie. Jednocześnie widać było, że Woody jest podskórnie wkurwiony jak osa ze wścieklizną. Denerwowała go porażka odniesiona w Krzywym Zwierciadle. Rozsadzało go od tego, że nie parł w tej chwili przez Nokturn jak taran, rozdając razy wszystkim napotkanym Śmierciożercom. Wariował z niewiedzy i tylko fakt, że Selwyn mógł ją częściowo rozproszyć, powstrzymał starego od wzięcia Johnathana bezlitośnie za tę koszulę z egipskiej bawełny i wytrząśnięcia z niego wyczekiwanych słów.
— Oczywiście, że nie jestem ranny — obruszył się zniecierpliwiony. — Czy ja ciebie pytam, czy jesteś ranny? Toć widzę, że nie jesteś. Ręce, nogi, na miejscu. Tego Merlina kurwa sam wydymam za to, co nam dziś zgotował. No, do rzeczy.
Pstryknął kilka razy palcami, żeby nadać wypowiedzi Selwyna tempa i nie być dalej trzymanym w niepewności.
— Dobrze, dobrze — powtarzał, gdy kolejne osoby okazywały się żywe i w miarę zdrowe. — Tessa. Co z Tessą?
Punkt na Horyzontalnej? Punkt na Horyzontalnej? Czy to mogło oznaczać ten jej biznesik? Czyli stał, ale — u licha — czy ona tam była? Nie, jak to się wszystko zaczynało, to już było dawno po godzinach otwarcia tego jej antykwariaciku. Czyli, cholera, starej jędzy już tam nie było. Nic mu to nie da, trzeba do Doliny, do domu. Nie, nie ma jej tam też, na pewno nie siedzi bezczynnie. By uschła, jeśli by się w coś nie wpakowała, przeklęta cholernica.
— Widziałem. Gówno dopiero się zaczyna, nie ma co. Rejwach dobrze stoi, chłopaki się zabunkrowały i gaszą od razu, jak pod nas podchodzi ogień. Ściągnę tu jak najwięcej tałatajstwa, a niech się chowają. — Złapał Selwyna za ramię i podniósł go do pionu. — Masz chwilę? Na samym dole mam piwniczkę, nikt tam nie chodzi, mało kto o niej wie. Trochę poprzestawiamy, zasłonimy wejście i będzie jak ta lala. Zakisi się tam mugolaków, żeby ich żaden chytry kretyn nie wydał. — Zorientował się, że to, co powiedział, było bardzo czarnym humorem i od razu się zreflektował. — Cholera, Johnny, byłbym nie pomyślał w życiu, że ja będę tworzył przestrzenie z podziałem na rasy, ale nie ma wyjścia, wiesz jak jest.