09.10.2025, 08:55 ✶
Słyszała trzask aportacji - ale nie zrobiła nic więcej poza uniesieniem wzroku. Widząc Leviathana, nie uniosła kącików ust. Zamiast tego powoli podniosła papierosa i wetknęła go między wargi. Faye zaciągnęła się dymem, tak jakby chciała się ukarać za to, że dopuściła do spalenia całego parteru. Jakby to miała być jej wina. Gardło, i tak już podrażnione przez dym w Londynie, zadrapało nieprzyjemnie, a mięśnie skurczyły się, gdy dowaliła im dymem tytoniowym. Traversówna zaniosła się kaszlem, a jej oczy nabiegły łzami.
- Ja owszem. Sąsiadka - nie. Jest w szpitalu - odpowiedziała cicho, wypuszczając papierosa spomiędzy palców. Po chwili namysłu zgniotła niedopałek butem, rozprawiając się z nim dość brutalnie. Po jej ruchach widać było zdenerwowanie - dłonie, którymi wycierała teraz oczy, trzęsły się, a te łzy to nie wiadomo było czy od kaszlu, czy z bezradności.
Bo na tyle, na ile zdążył poznać Faye, to musiał wiedzieć, że nie znosiła bezradności. Była kobietą, która chciała działać, która wręcz się do tego rwała - a teraz... Teraz nie mogła zrobić w zasadzie nic. Wstała jednak, a potem weszła głębiej do środka, mimo że faktycznie budynek wyglądał, jakby miał się zawalić.
- Ściany nośne są nienaruszone, ogień nie strawił kamienia - powiedziała, nie odchodząc od niego specjalnie daleko. Nawet pokazała jedną z głównych ścian, jakby to był dowód na jej rację. - Spłonęła podłoga, meble, drzwi, w sumie wszystko co drewniane. Okna wywaliło, ale kamień został.
Czy dałoby się tu cokolwiek odbudować? Cholera jasna, nie miała pojęcia, nie znała się na tym. Kopnęła bez przekonania nadpalony kawałek czegoś, co chyba kiedyś było stołem.
- Tak, miałam szczęście w nieszczęściu - powiedziała przeciągle, ale dużo słabszym i mniej pewnym siebie głosem niż zwykle. Patrząc na ostatnie miesiące, to zdecydowanie mogła uważać, że przyciągała pecha. Spojrzała w końcu na Leviathana, a w jej oczach czaił się ból. - Myślisz, że przyciągam nieszczęścia?
- Ja owszem. Sąsiadka - nie. Jest w szpitalu - odpowiedziała cicho, wypuszczając papierosa spomiędzy palców. Po chwili namysłu zgniotła niedopałek butem, rozprawiając się z nim dość brutalnie. Po jej ruchach widać było zdenerwowanie - dłonie, którymi wycierała teraz oczy, trzęsły się, a te łzy to nie wiadomo było czy od kaszlu, czy z bezradności.
Bo na tyle, na ile zdążył poznać Faye, to musiał wiedzieć, że nie znosiła bezradności. Była kobietą, która chciała działać, która wręcz się do tego rwała - a teraz... Teraz nie mogła zrobić w zasadzie nic. Wstała jednak, a potem weszła głębiej do środka, mimo że faktycznie budynek wyglądał, jakby miał się zawalić.
- Ściany nośne są nienaruszone, ogień nie strawił kamienia - powiedziała, nie odchodząc od niego specjalnie daleko. Nawet pokazała jedną z głównych ścian, jakby to był dowód na jej rację. - Spłonęła podłoga, meble, drzwi, w sumie wszystko co drewniane. Okna wywaliło, ale kamień został.
Czy dałoby się tu cokolwiek odbudować? Cholera jasna, nie miała pojęcia, nie znała się na tym. Kopnęła bez przekonania nadpalony kawałek czegoś, co chyba kiedyś było stołem.
- Tak, miałam szczęście w nieszczęściu - powiedziała przeciągle, ale dużo słabszym i mniej pewnym siebie głosem niż zwykle. Patrząc na ostatnie miesiące, to zdecydowanie mogła uważać, że przyciągała pecha. Spojrzała w końcu na Leviathana, a w jej oczach czaił się ból. - Myślisz, że przyciągam nieszczęścia?