Ururu był widocznie podekscytowany. Szukał śmieci — znalazł złoto. Cudowny dzień.
— To bardzo cudowne zajęcie! Czy zajmuje się pan tym zawodowo? To znaczy — czy to pańska praca umożliwiająca utrzymanie się? — Pytanie to było bardzo ważne dla Ururu. Być może rynek magicznych urządzeń był większy, niż mu się zdawało. W przeszłości nie interesował się tym aż tak, bardziej skupiał się na tworzeniu, niż przekuwaniu swoich zdolności w biznes.
Ururu zawiesił się trochę na wspomnienie figury ojca. To dotknęło jakichś jego bolesnych wspomnień, ale nie decydował się ich teraz wykopywać.
— Warsztat? Zazdroszczę panu. Kiedyś miałem swój, ale... musiałem się przeprowadzić i teraz zostaje mi tylko moja sypialnia. Ale planuję to zmienić... w niedalekiej przyszłości.
Skinął tylko głową na ostatnie słowa mężczyzny. Ururu nie poczuwał się obywatelem wyłącznie czarodziejskiego świata, więc nie utożsamiał się z tym. W jego głowie gromadziło się wiele myśli do podzielenia się, gdy potężny młot zwany kulturą osobistą uderzył jego świadomość.
— Oh, zupełnie zapomniałem się przedstawić! — Oznajmił, a wtedy trybiki umysłu krzyknęły, że użycie prawdziwego nazwiska mogło nie być najlepsze. Niemożliwym było, aby stojący przed nim młody mężczyzna kojarzył Marqueza z przeszłości, ale nigdy nie wiadomo, do czego ta znajomość zaprowadzi. — Jestem Brian Bułhakow, du usług.
Losową kombinację personaliów oblekł czymś pomiędzy ukłonem, a dygnięciem. Standardowej formuły powitania nie odbierze mu nawet czterdziestoletnia śpiączka.