• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena poboczna Dolina Godryka v
« Wstecz 1 2 3 4 5 6 Dalej »
[2.06.1972] Dwa razy silniejsi | Ambroise, Roselyn

[2.06.1972] Dwa razy silniejsi | Ambroise, Roselyn
Czarodziej
Każde drzewo, to okruch wieczności.
Szczupła, wysoka dziewczyna (175 cm) o długich ciemnych włosach i dużych, niebieskich oczach. Na pierwszy rzut oka miła i dobrze wychowana, z nienagannymi manierami i pięknym, przyjemnym uśmiechem.

Roselyn Greengrass
#11
05.09.2024, 21:04  ✶  
Roselyn zgarnęła dłonią kilka kosmyków, które plątały jej się wokół twarzy. Znał ją na tyle, by wiedzieć że im bardziej będzie jej wybijał z głowy głupie pomysły, tym bardziej ona będzie skłonna do ich realizacji. Tu jednak chodziło o coś więcej. O ich dom, o ich dziedzictwo.

Oni byli Knieją, a Knieja była nimi.

Nie mogli pozostać bierni, nie w obliczu tragedii, która działa się na ich oczach. Ambroise miał rację: Knieja pękała na ich oczach. Sypała się jak domek z kart, chociaż bardziej adekwatne byłoby powiedzieć, że jej fragmenty opadały jak jesienne liście. Powoli, acz metodycznie, zwiastując koniec i nieszczęście. Roselyn przeczuwała, że Ministerstwo nie próżnuje, lecz minęło już tyle czasu a oni jedyne co zrobili, to zakazali im wstępu. Ona cierpiała i to było widać. Cierpiał jej ojciec, cierpiał jej brat, ich kuzynostwo: każdy, w którego żyłach płynęła krew Greengrassów. Matka tego nie rozumiała, bo mimo iż była częścią ich rodziny, to nie posiadała tego daru. Nie czuła zewu, nie słyszała głosów, które nigdy nie zostały wypowiedziane. Ona nie będzie częścią Kniei, gdy umrze - oni tak.
- Nie, nie jestem. Kto by był? - odpowiedziała, zdobywając się na absolutną szczerość. Nie tylko odwzajemniła spojrzenie brata, lecz również je wytrzymała. W jej niebieskich oczach widać było hardość i jakąś dojrzałość, której musiała faktycznie nabawić się całkiem niedawno. Mimo to wciąż była młoda, a młodzi popełniają błędy. Być może to, co chciała zrobić, to będzie ostatni błąd w jej życiu, lecz nie mogłaby wtedy spojrzeć na siebie w lustrze, gdyby nie spróbowała. - Nie będę wchodzić do Kniei, póki nie dostanę pozwolenia. Będę rozmawiać o tym z ojcem, a jeśli trzeba: to z samą Harper Moody. Jest szefową Aurorów i to chyba na jej polecenie zamknęli nasz dom.
Nie miała oporów, by nazywać Knieję domem. Domem nie było łóżko, nie była miękka pościel - nawet nie była ciepła herbata z lawendowym miodem, którą tak lubiła. Dom był tam, gdzie jej serce rozpływało się i tańczyło, a ona chciała śpiewać i czuła, że to jest jej miejsce.

- Być może właśnie to robię, gdy wszyscy śpią - odpowiedziała z bezczelnym uśmiechem, ale nie pociągnęła tego tematu dalej. Była krnąbrna i rozkapryszona, lecz przecież nie była głupia czy nawet zła, chociaż trzeba było przyznać, że niektóre jej metody były dość niekonwencjonalne. Ale czy robiłaby tu coś szemranego? Absolutnie nie: gdyby miała to robić, to na pewno nie wybrałaby miejsca tak blisko domu. - Uważaj, bo jest trochę ciasno.
Ostrzegła, naciskając dłonią na klamkę. Drzwi nawet nie skrzypnęły, lecz gdy tylko przekroczyli próg szklarni, uderzyła ich duchota i ogromna wilgoć. Charakterystyczna woń ziemi mieszała się ze specyficznym zapachem deszczu i świeżych liści. A także eliksirów, którymi Roselyn musiała się najwyraźniej wspomagać, by stworzyć swoje "dzieło".

"Dzieło" stało na końcu, na jedynym stole zielarskim w tej niewielkiej przestrzeni. Miał miejsce na trzy niewielkiej wielkości doniczki. Dwie były obecnie puste, znajdowały się w nich zgniłe truchła nieudanych prób Rose. Ale ta po prawej... Ach, ta po prawej! Roślina dumnie pięła się ku górze. Miała grubą łodygę i dużo bardziej mięsiste, większe liście niż klasyczne drzewko wiggenowe. Jednocześnie łodyga zaczynała już grubieć i przyjmować barwę z soczystej zieleni na bardziej brązową. Normalnie pewnie ktoś by powiedział, że ta sadzonka ma z cztery miesiące góra, gdyby nie te liście, których ten konkretny gatunek nigdy nie miał tak wielkich.

Roselyn puchła z dumy, stając obok stołu. Czule przesunęła opuszkami palców po jednym z liści.
- Niecałe dwa miesiące, rozumiesz? - szepnęła, wpatrując się w roślinę z czułością, której nie okazywała nigdy żadnemu człowiekowi.
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#12
08.09.2024, 14:56  ✶  
- Ojciec? - Rzucił retorycznie z rozbawieniem, ale też powagą i skrytym wyrzutem do ojczulka.
Ich ojciec bywał Głową Rodziny pisaną z pełną powagą wielkich liter w tytule. Poza swoimi naukowymi przedsięwzięciami, pan Greengrass bywał bezwstydnie, nieprzyzwoicie ojcowski. Do Hogwartu ciągnął wozy z innymi uczniami wewnątrz przez wysokie zaspy. Na lekcje zielarstwa przeprawiał się przez dzikie lasy tropikalne i zamiast w dormitorium mieszkał z innymi w jeziorze. I. Nikt. Nie. Narzekał.
Aż podejrzane było, że do tej pory nie powziął żadnych oficjalnych działań w celu odzyskania dostępu do Kniei. Ambroise (najpewniej słusznie) wyczuwał niesamowite ilości nonsensu. To była tylko kwestia czasu, kiedy chciał je wytknąć ojcu. Na ten moment nie miał na to czasu ani siły, ale powinni być ze sobą szczerzy w rodzinie. Nawet, jeśli chodziło o jakieś ciężkie prawdy.
- Zadziwiająco rozsądnie z twojej strony - przyznał, przypatrując jej się z uwagą, jakby chciał upewnić się, że pod tą deklaracją nie było drugiego dna. Nie wątpił, że mogło tam być, bo on sam by je tam umieścił na wypadek, gdyby ojciec i szefowa biura aurorów nie wyrazili aprobaty wobec wyprawy do Kniei.
Oczywiście, nie wątpił w zdolności przekonywania, jakie miała Roselyn. Jeśli czegoś bardzo chciała, potrafiła to osiągnąć na wiele różnych sposobów. Była wytrwała w dążeniu do celu. Eksperymenty z roślinami na eliksiry wyłącznie to potwierdzały. Były dowodem tego, jak zacięcie szła do przodu. Wbrew wszystkiemu i wszystkim, szczególnie wbrew matce, która nie do końca rozumiała zew rodziny Greengrassów. Evelyn starała się to pojmować, ale nigdy nie miała być integralną częścią Kniei. To oznaczało, że nie zawsze doceniała tamtą dzikość i poczynania wynikające z natury bliskich. Bywały dni, gdy Ambroise cieszył się, że nie miał nad sobą kontroli ze strony własnej matki. Jako przybrany syn nie musiał znosić aż tylu prób dyktowania mu jak miał żyć. A potem nadchodziły długie godziny, kiedy zazdrościł siostrze tego, że miała aż dwoje troskliwych, oddanych rodziców gotowych zrobić dla niej wszystko. Miewał wrażenie, że nieporównywalnie więcej niż dla niego.
Nie łudził się zbytnio. W obliczu niebezpieczeństwa Evelyn zasłoniłaby córkę swoją piersią, jego nie. Taki był naturalny porządek rzeczy. To on miał osłaniać bliskich, wychowano go w tym poczuciu obowiązku. Nie oczekiwał wzajemności. Nie czuł żalu z tego powodu. Jedynie okazjonalne ukłucie nostalgii, gdy myślał o trzymaniu się na uboczu, które sam praktykował na własne życzenie. Było lepiej, gdy nie sprawiał zbyt wielu problemów dotykających rodzinę. Jeśli miałby to robić, powziąłby wszystkie możliwe środki, aby zredukować wkład rodziny.
Właśnie tak było z Knieją i tym, że prędzej czy później musiał spluć na oficjalne zakazy, pominąć wszelkie zabezpieczenia, spróbować je złamać, jeśli miały go zatrzymywać. Odkrycia Roselyn były tutaj. Ukryte przed oczami pod gładką iluzją. Jego mniej oficjalne przedsięwzięcia były schowane wewnątrz głuszy. Nie obawiał się, że znajdą je autorzy albo inni stróże prawa. Nie panikował, że szklarnia miała się zawalić i zarosnąć a wszystkie rośliny umrzeć, gdy go tam przez chwilę nie było. Stanowiła całkiem dobrze sobie radzący ekosystem, prawie niezależny. Natomiast potrzebował upewnić się, jak to teraz wyglądało.
Angaż siostrzyczki w negocjacje dostępu do Kniei był mu bardziej na rękę niż zamierzał udawać. Gdyby on poszedł z tym do ojca, najpewniej mógłby uzyskać pozwolenie, ale wątpił, że byłoby ono wiążące. W świetle wszystkich wydarzeń to nie pan Greengrass miał ostatnie słowo. A jeśli chodziło o kontakt ze stróżami prawa, nikt nie mógł mieć większej skuteczności od niewinnej, zaaferowanej, zmartwionej młodej damy. Takie działanie ze strony Rosie mogło przynieść większy efekt i nie być podejrzane. Kto by podejrzewał kogoś tak uroczego.
- Niczego nie wykluczam - wzruszył ramionami, przyszło mu to tak naturalnie jak oddychanie - jesteś Knujem. Policzyłbym na palcach te momenty, kiedy nic nie knujesz, ale obawiam się, że nie umiem zagiąć jednego palca i to tylko tak do połowy - stwierdził przekornie, znowu wzruszając ramionami.
No. Była Knujem. Była. Nie mogła temu zaprzeczyć, bo jej naturalny urok osobisty niewiniątka ani trochę na niego nie działał. Jasne, nadal umiała nim manipulować. Musiał się do tego przyznać, choć mogła zapomnieć, żeby powiedział to na głos. Natomiast, gdy to robiła, musiała posuwać się do trochę innych sposobów niż te wykorzystywane w obliczu ojca czy matki. Czemu?
Bo. Dla. Niego. Była. Knujem. I. Miała. Nim. Być.
Za tymi dużymi niebieskimi oczami i gęstymi rzęsami, wydętymi usteczkami i aurą czystokrwistego dziewczątka kryła się głęboka, złożona osobowość pełna uporu i przekory. On wiedział to o niej a ona o nim, bo tak się składało, że oboje odziedziczyli znakomitą prezencję. Bywali tą samą osobą napisaną inną czcionką. Główne różnice w kształtowaniu późniejszego charakteru wynikały z ekskluzywnych doświadczeń życiowych i różnicy wieku. Może trochę z płci, ale nie za wiele. W dziewięciu na dziesięć przypadków mogli wzajemnie wytknąć sobie wszelkie knucie czy niejawne kłamstwo.
Aż dziwiło go, że tak długo zajęło mu dowiedzenie się o jej eksperymentalnych działaniach. Pod ekscytacją i zaciekawieniem pojawiło się przekonanie, że może trochę za bardzo zaniedbał powroty do domu i wspólny czas. Na tę chwilę odsunął wyrzuty sumienia, ale one gdzieś tam były.
- Trochę? Serio? - Parsknął z rozbawieniem, pochylając się w drzwiach, żeby wejść.
O ile w najwyższym punkcie szklarenki nie miał mieć problemów, żeby się wyprostować. Była na to dostatecznie wysoka, że miał sporawy zapas. O tyle w wejściu i przy bokach wolał się profilaktycznie schylić. Nie chciał nic uszkodzić ani poprzewracać. Za bardzo szanował czas i energię włożoną w pracę nad roślinami. A one zdecydowanie nie wyglądały, jakby chodziło o raptem dwa miesiące. Nie próbował ukryć zdziwienia. Uniósł brwi i gwizdnął cicho z uznaniem.
- Jesteś pewna, że nie chodzi ci o dwa sezony? - Trochę się z nią droczył a trochę okazywał tym zdumienie wynikami, których się nie spodziewał. Oczywiście. Nie wątpił w nią, kiedy opowiadała o efektach, ale zobaczenie ich na własne oczy było czymś całkowicie innym.
Czarodziej
Każde drzewo, to okruch wieczności.
Szczupła, wysoka dziewczyna (175 cm) o długich ciemnych włosach i dużych, niebieskich oczach. Na pierwszy rzut oka miła i dobrze wychowana, z nienagannymi manierami i pięknym, przyjemnym uśmiechem.

Roselyn Greengrass
#13
10.09.2024, 16:38  ✶  
W zasadzie to nie było wiadomo, czy Thomas podjął jakiekolwiek kroki w kierunku rozwiązania problemu. Roselyn co prawda słyszała, że udawał się niejednokrotnie do Ministerstwa, lecz czy to przynosiło jakikolwiek skutek? Chyba nie, skoro sprawa nadal była nierozwiązana. Nie ośmieliła się jednak nigdy poruszyć tego tematu, wychodząc z założenia, że jeżeli mężczyzna by chciał, to by jej powiedział wszystko na wstępie. Była w końcu jego oczkiem w głowie, jego Różyczką - i chociaż starał się ją chronić, to przecież traktował ją jak dorosłą i starał się dzielić większością informacji. Być może w tej sprawie było inaczej, ale w swoim zadufaniu Rose nie do końca w to wierzyła.

Być może Evelyn zasłoniłaby Rose własnym ciałem, lecz Thomas pewnie miałby problem, które z nich wybrać. Gdyby znaleźli się oboje w obliczu nagłego niebezpieczeństwa, to które z nich by wybrał? To były pytania, na które lepiej było nie znać odpowiedzi. Jednak Roselyn wiedziała jedno: gdyby jej bratu coś zagrażało, zrobiłaby wszystko, by mu pomóc. Wliczając w to ochronę własnym ciałem przed zaklęciem, które mknęłoby w jego stronę lotem błyskawicy. Kochała brata tak mocno, jak można było kochać swoją rodzinę. Kochała również rodziców, lecz w jej przypadku wybór był banalnie prosty - to Ambroise był powiernikiem jej sekretów i to właśnie on dowiadywał się o wielu rzeczach jako pierwszy, a nierzadko: jako jedyny. Jak mogłaby go zostawić, gdyby coś mu groziło? Nawet jeżeli zdawał się ją odtrącać na rzecz pracy, to przecież w gruncie rzeczy wiedziała, że on by zrobił dla niej to samo, a praca... Praca po prostu była pracą, którą by porzucił, gdyby coś jej groziło. Może się myliła, ale wszystko co do tej pory robił, miało na celu jej ochronę. Nie miała więc powodów, by wierzyć, że zwiałby przy pierwszej okazji.
- Uczę się od najlepszych, wiesz? - odpowiedziała na to knujstwo z rozbawieniem, bo słusznie myślał: byli niemalże identyczni z charakteru. Tak samo uparci, tak samo niezależni i tak samo złożeni. Oczywiście że różnili się pod wieloma względami i ich core był inny, ale jeżeli chodzi o tę cechę i knujstwo, to nie mogli się siebie wyprzeć. Gdyby ktoś ich obok siebie postawił, nie wiedząc, że to rodzeństwo, to na pewno by się zorientował po kilku chwilach, że muszą być ze sobą jakoś powiązani. Roselyn miała czasem wrażenie, że rozumieją się także bez słów. Nie musieli dopowiadać i dopytywać o niektóre sprawy: po prostu wiedzieli i tyle. Jakby między nimi istniała więź, której nie dało się zerwać i podrobić. Niemalże jak u bliźniaków, chociaż wcale nimi nie byli, a z krwi to dzielili wyłącznie ojca.

- Zamknij się - pacnęła go w ramię niby to z oburzeniem, ale nie mogła się na niego gniewać. Nie wtedy, gdy widziała, że był pod wrażeniem jej działań. Na policzki Roselyn wstąpił rumieniec dumy i ekscytacji. Były ślicznie zaróżowione, a jej niebieskie oczy błyszczały dumą. - Tobie by nawet dwa sezony nie wystarczyły, żeby tak urosnąć!
Klasnęła w dłonie i zatarła je zaraz. Sięgnęła po dziennik, który znajdował się pod blatem. Oczywiście, że musiała WSZYSTKO spisywać. Od pierwszego dnia wiosny, gdy wpadła na pomysł połączenia roślin przez kolejne, gdy spisywała które gatunki i rodzaje wybiera. Aż po końcówkę, którą to właśnie podetknęła bratu pod nos. Wszystko tam było wypisane: daty, godziny, jej zapiski i przemyślenia. Działania, które podjęła już po posadzeniu nasion. Rose miała ładne i równe pismo, nie powinien mieć większych problemów z odczytaniem. Była też niezwykle powściągliwa w swoich notatkach, jak na prawdziwego naukowca przystało.
- I? Co myślisz? Pod koniec czerwca będzie można ją zebrać i zobaczyć, czy przełożyło się to na magiczne właściwości - nawet nie dała mu do końca przeczytać swoich notatek, tak była pobudzona. Cud, że nie nadęła się jak balon i nie odleciała razem z tą szklarnią.
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#14
19.09.2024, 13:53  ✶  
Uniósł kącik ust i parsknął z niepowagą. Faktycznie coś w tym było. Co śmieszniejsze, jednocześnie on także czerpał od niej inspiracje do niektórych swoich zachowań i nawet tego nie zauważał. Można było powiedzieć, że stawali się lepsi poprzez wzajemne, wspólne dążenie do ciągłego rozwoju w niemalże każdym kierunku. Również takim wygodnym dla nich, ale niewygodnym dla otoczenia, które musiało akceptować pewne cechy charakteru. Na przykład ten ośli upór i dokazywanki.
- No poniekąd to masz tu rację - przyznał względnie niewinnie, przez chwilę wydymając przy tym usta, jakby złapała go na jakimś gorącym uczynku. - Aczkolwiek może to i lepiej. Jeśli nie zauważyłaś, raczej nie potrzebuję bardziej rosnąć - skwitował z rozbawieniem.
Nigdy nie aspirował do tego, żeby mieć ponad dwa metry. Tak właściwie to w pewnym etapie życia zastanawiał się, jak ciągłe rośnięcie wpłynie na jego karierę zawodową. W końcu w Quidditchu należało być szybkim i zwrotnym. Jeszcze wtedy, kiedy wiązał przyszłość z profesjonalną grą, miało dla niego paradoksalne znaczenie, żeby nie wyrosnąć za bardzo. Z perspektywy czasu było to gorzko-zabawne, bo nigdy nie okazało się rzeczywistym problemem. Poświęcił dużo czasu na różne teoretyczne rozważania, bo wydawały się mieć znaczenie w przyszłości. Nie miały. Drugą zabawną kwestią było to, że może nie wystarczyłyby mu te dwa sezony, żeby wyrosnąć. Za to wystarczyło pół sezonu Quidditcha w Hogwarcie, żeby spaść nisko, zostać poskładanym po licznych złamaniach i skurczyć się w swojej głowie o jakieś dziesięć centymetrów. Nigdy nie latał tak wysoko na własnym ego jak w szkole i po wypadku nie poleciał wyżej.
Co nie oznaczało, że nie był zadufanym w sobie bubkiem. W żadnym wypadku. Samozadowolenie ze swoich osiągnięć było u nich bardzo rodzinne. Tak samo jak iskra rywalizacji. Niełatwo było spuścić z tonu i wrócić na ziemię, kiedy w swojej głowie osiągało się wyżyny. Ambroise niemal nie dostrzegał własnego zadzierania nosa a w przypadku Roselyn, choć wytykał jej to w żartach, jak najbardziej przyklaskiwał tej pewności siebie. Potrzebowała wszystkich nakładów wiary we własną zajebistość, żeby przebić się w trudnym świecie nauki i magibotaniki. Jej konkurencja nie była znacznie bardziej doświadczona (jak na jego oko to siostra dawno przebiła większość tamtych ludzi), ale mocno trzymała się swoich pozycji i niełatwo dopuszczała kogoś do kliki. Trzeba było mieć zęby i pazury.
No i może trochę, dosłownie ociupinkę więcej cierpliwości do przedstawiania swoich wyników, bo zanim Ambroise dobrze przypatrzył się otrzymanemu dziennikowi (a miał z tym problem) ten już mu zniknął z dłoni. Nie dowiedział się zbyt wiele. Zamrugał parokrotnie, posyłając Rosie jednoznaczne spojrzenie i wyciągając pustą dłoń w jej kierunku.
- Myślę, że nie mam superczytnika w oczach a dziś nie łyknąłem żadnego eliksiru szybkości, więc musisz mnie traktować jak przeciętnie powolnego człowieka - zamachał ręką, żeby pamiętała o oddaniu mu notatek, które chciał przeczytać. Po czym energicznie pokiwał głową, rozciągając wargi w uśmiechu.
- Efekty przerastają wszelkie oczekiwania. Na moje oko, może być nawet z tydzień wcześniej. Chcesz ją jeszcze czymś wspomagać? - Spytał z zainteresowaniem, bo chyba miałby kilka interesujących eliksirów.
Choć z drugiej strony lepiej byłoby eksperymentować na innych egzemplarzach niż oryginalny, pierwszy.
Czarodziej
Każde drzewo, to okruch wieczności.
Szczupła, wysoka dziewczyna (175 cm) o długich ciemnych włosach i dużych, niebieskich oczach. Na pierwszy rzut oka miła i dobrze wychowana, z nienagannymi manierami i pięknym, przyjemnym uśmiechem.

Roselyn Greengrass
#15
25.09.2024, 12:47  ✶  
Roselyn wydęła policzki, widząc wyciągniętą dłoń brata. Prychnęła jak rozjuszona czymś uliczna kotka, gdy usłyszała jego słowa. I wywróciła oczami na końcówkę, samej kończąc ten popis dojrzałości teatralnym, głośnym westchnięciem. Oddała mu jednak posłusznie dziennik bo to przecież nie było tak, że dziewczyna nie chciała dzielić się swoimi badaniami. Gdyby nie chciała, to by nie pokazała mu dziennika. Po prostu była tak podekscytowana, że aż drobiła nogami w miejscu: a zwykle gdy miała taki nadmiar energii, to po prostu szukała dla niej ujścia. Być może nie należała do osób, które lubił tańczyć w środku lasu i biegać za wiewiórkami, lecz gdy tego potrzebowała, to potrafiła być naprawdę ekspresyjna. Zupełnie inną twarz i postawę prezentowała na przyjęciach czy bankietach lub ogólnie spotkaniach towarzyskich, przywdziewając maskę ułożonej, grzecznej damy z dobrego domu. Powściągliwej, eleganckiej i stonowanej - bo przecież tego się od niej oczekiwało. Lecz przy nim nie musiała udać kogoś, kim nie była. Znał ją na wylot, przeszywał na wskroś wspomnieniami i spojrzeniem, jego nie mogłaby oszukać.
- Czyyyliiii maaam móóóóówiiiić powooooliii? - zapytała, umyślnie przeciągając sylaby i głośno akcentując niemal każdą literę w słowach, które wypowiadała. Jej usta na chwilę wygięły się w złośliwym uśmiechu, ale zaraz to wrażenie zniknęło, gdy Rose zatrzepotała niewinnie rzęsami. Uroda bywała cholernie, cholernie niebezpieczna, jeżeli tylko osoba ją posiadająca była jej świadoma. Co prawda Ambroise nie grał tak, jak mu siostra zagrała, ale wystarczyła odrobina wyobraźni by wiedzieć co się dzieje, gdy staje naprzeciwko zwykłego mężczyzny, który kobiety to widział co najwyżej na rozkładówkach Czarownicy.

Dała mu czas na zapoznanie się z notatkami. Sama zaś odwróciła się do rośliny i pieszczotliwie przejechała opuszkami palców po listkach. Nie chciała mu mówić, że często tu przychodziła i gadała do roślin. Działało to terapeutycznie nie tyle co na rośliny, a na nią samą. Wątpiła, by rozmowa z ziołami miała wpływ na ich rośnięcie, jednak niewątpliwie miała pozytywny wpływ na jej samopoczucie. Roselyn nie była samotną osobą, ale zdecydowanie potrzebowała słuchacza, który nie będzie się odzywał, gdy zasypuje go swoją paplaniną.
- Hm... - odezwała się, wydymając lekko wargi. - Nie myślałam o tym, tak szczerze. Nie chciałabym zepsuć tego efektu, który już mam. Ale chciałam zasadzić kilka tych nasion i spróbować z innymi nawozami - naturalne i magiczne. No i oczywiście bez nawozu. Jeżeli maksymalnie dałoby się proces przyspieszyć... To mógłby być przełom.
Rose zerknęła na brata z ciekawością.
- Masz coś konkretnego na myśli?
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#16
30.09.2024, 20:51  ✶  
Byłoby co najmniej niezwykłe a tak właściwie to nawet niezwykle popaprane i to nie w dobrym sensie, gdyby działały na niego standardowe gierki siostry, którymi kupowała sobie względy adoratorów i innych ludzi spoza rodziny. To nawet nie wchodziło w grę. Ambroise nie był też jej matką, którą mogłaby ugłaskać dobrym zachowaniem grzecznej, kulturalnej, posłusznej panienki dającej się ubierać w ładne szaty i sukienki, czesać w wymyślne upięcia i mówić, jak dobrą była kandydatką do zamążpójścia. Z tego wszystkiego był zdecydowanie najbliższy podejściu ich ojca. Może tego nie mówił wprost i nie zawsze jej nadskakiwał (a nawet rzadziej niż częściej), ale dla uzdrowiciela także była jego delikatną Różyczką.
Z tym, że tam, gdzie Thomas widział drobne listki, Ambroise widział również kolce. Niewielkie, ale ostre. Wykorzystane w odpowiedni sposób mogły być dyskretną acz zabójczą bronią. W końcu najwięcej morderców było kobietami. Wbrew oficjalnym statystykom - to jasne, bo większość z nich była sprytna i inteligentna. Truła a nie siekała tasakiem.
I choć Ambroise nie widziałby Roselyn w roli mściwej zabójczyni. W żadnym razie nie chciał, żeby była do tego zmuszona przez koleje losu, choć wtedy pewnie zamiast warzyć wspólnie eliksir wiggenowy uczyłby ją o dużo bardziej zabójczych substancjach. Oczywiście, jeśli nie załatwiłby jej problemów na własną rękę. Mimo to czuł się trochę spokojniejszy na myśl, że dziewczyna sobie poradzi.
Szczególnie, że zdarzały się dni, kiedy nie wykluczał, że w jakimś momencie może go zabraknąć albo nie będzie w stanie jej pomóc i będzie to całkowicie poza jego kontrolą. Nie lubił tych myśli. Wolał widzieć ją dokładnie taką jak teraz: podekscytowaną, szczęśliwą, cieszącą się z osiągnięć, które naprawdę okazały się czymś znaczącym.
Nie to, żeby kiedykolwiek wątpił w to, z czym do niego przychodziła. Cieszyła go myśl, że mogą razem pracować i że jest pierwszą osobą, która widzi efekty jej trudów. Przekartkował notatki, które jakimś cudem odzyskał z jej zniecierpliwionych rąk i znalazł interesujący go fragment, wyciągając rękę do góry, żeby trochę przystopować to powooooolneee móóówieeeniee.
- Roo, mam petryfikacyjne zaniki nerwowe a nie umysłowe ani nie jestem głuchy - prychnął w odpowiedzi, unosząc kącik ust, ale nie podnosząc wzroku od tego, co czytał.
Jak na tak energetyczną osobę prowadziła naprawdę całkiem składne notatki i miała dużo ładniejsze pismo od niego. U niego nie byłoby tak łatwo rozczytać luźne myśli i spostrzeżenia przelane na papier. Miał bardzo zamaszyste lekarskie pismo, kiedy odnotowywał coś w pośpiechu. W listach starał się trochę bardziej a nie miał zbyt wielu okazji ku temu, aby musieć coś kaligrafować. W efekcie był niemal nierozczytywalny. Mimo było dostrzec, że z ich dwójki ona była w tym trochę lepsza.
- Taak - odmruknął w zamyśleniu. - Rzeczywiście nie warto. Należy wyhodować nowe okazy a z tym najlepiej nic teraz nie robić. Ta jest wyjątkowa, bo pierwsza. Resztę możemy testować do woli, kiedy urosną. Przygotuję jakąś listę eliksirów, które mogłyby być tu interesujące do wypróbowania. Powiedzmy jutro w Mungu, jeśli dyżur na to pozwoli? Dostarczę ci ją do rąk własnych do wieczora - obiecał.
Mieli umowę?
Czarodziej
Każde drzewo, to okruch wieczności.
Szczupła, wysoka dziewczyna (175 cm) o długich ciemnych włosach i dużych, niebieskich oczach. Na pierwszy rzut oka miła i dobrze wychowana, z nienagannymi manierami i pięknym, przyjemnym uśmiechem.

Roselyn Greengrass
#17
02.10.2024, 17:33  ✶  
- Mówisz? - roześmiała się. Miała więcej niż wyśmienity humor, więc jakiekolwiek docinki czy przekomarzenie się brała z dużą dozą dystansu. Poza tym naprawdę zależało jej, żeby brat zobaczył co tam napisała i co odkryła. Dała więc mu tyle czasu, ile potrzebował, by mógł na spokojnie zapoznać się z jej notatkami. Korciło ją, żeby zapalić, ale miała zasadę, że nie pali przy roślinach w szklarni. Z różnych powodów, ale słyszała kiedyś historię o tym, że pewna roślina okazała się być niezwykle wrażliwa na ogień i wystarczyła iskra z zapalniczki, by cała szklarnia poszła z dymem. Ona osobiście nie hodowała takich roślin, ale wolała nie przyzwyczajać się do tego, że łazi z papierosem w ustach. Poza tym była damą - a damy tak nie robią.

Roselyn oparła biodro o zielarski stół. Nie bała się, że ten się przesunie, bo był wyjątkowo solidny. Jeżeli o to chodzi, to zawsze dbała o to, by narzędzia, których używa, były najwyższej jakości. Nie miała z tym żadnego problemu, bo przecież była magibotanikiem z dostępem do najwyższej klasy materiałów oraz wiedzy. Pewnie gdyby nie nazwisko, to nie osiągnęłaby tego poziomu nigdy, ale skoro już tak się zdarzyło, że była Greengrass, to... Czemu by tego nie wykorzystać?
- Mamy umowę. Czekam jutro. A tymczasem przejdźmy do szklarni obok domu, zasadzimy te twoje ziarenka z gazety, co ty na to? Jestem ciekawa, co urośnie - powiedziała z uśmiechem, odbierając swój notatnik. Odłożyła go pieczołowicie na miejsce, a gdy opuścili szklarnię, rzuciła na nią zaklęcie maskujące. Skoro już miała brata przy sobie, to mogli wykorzystać ten czas: ot, chociażby również na luźniejszą rozmowę.

Koniec sesji
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Roselyn Greengrass (4785), Ambroise Greengrass (6166)


Strony (2): « Wstecz 1 2


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa