05.09.2024, 21:04 ✶
Roselyn zgarnęła dłonią kilka kosmyków, które plątały jej się wokół twarzy. Znał ją na tyle, by wiedzieć że im bardziej będzie jej wybijał z głowy głupie pomysły, tym bardziej ona będzie skłonna do ich realizacji. Tu jednak chodziło o coś więcej. O ich dom, o ich dziedzictwo.
Oni byli Knieją, a Knieja była nimi.
Nie mogli pozostać bierni, nie w obliczu tragedii, która działa się na ich oczach. Ambroise miał rację: Knieja pękała na ich oczach. Sypała się jak domek z kart, chociaż bardziej adekwatne byłoby powiedzieć, że jej fragmenty opadały jak jesienne liście. Powoli, acz metodycznie, zwiastując koniec i nieszczęście. Roselyn przeczuwała, że Ministerstwo nie próżnuje, lecz minęło już tyle czasu a oni jedyne co zrobili, to zakazali im wstępu. Ona cierpiała i to było widać. Cierpiał jej ojciec, cierpiał jej brat, ich kuzynostwo: każdy, w którego żyłach płynęła krew Greengrassów. Matka tego nie rozumiała, bo mimo iż była częścią ich rodziny, to nie posiadała tego daru. Nie czuła zewu, nie słyszała głosów, które nigdy nie zostały wypowiedziane. Ona nie będzie częścią Kniei, gdy umrze - oni tak.
- Nie, nie jestem. Kto by był? - odpowiedziała, zdobywając się na absolutną szczerość. Nie tylko odwzajemniła spojrzenie brata, lecz również je wytrzymała. W jej niebieskich oczach widać było hardość i jakąś dojrzałość, której musiała faktycznie nabawić się całkiem niedawno. Mimo to wciąż była młoda, a młodzi popełniają błędy. Być może to, co chciała zrobić, to będzie ostatni błąd w jej życiu, lecz nie mogłaby wtedy spojrzeć na siebie w lustrze, gdyby nie spróbowała. - Nie będę wchodzić do Kniei, póki nie dostanę pozwolenia. Będę rozmawiać o tym z ojcem, a jeśli trzeba: to z samą Harper Moody. Jest szefową Aurorów i to chyba na jej polecenie zamknęli nasz dom.
Nie miała oporów, by nazywać Knieję domem. Domem nie było łóżko, nie była miękka pościel - nawet nie była ciepła herbata z lawendowym miodem, którą tak lubiła. Dom był tam, gdzie jej serce rozpływało się i tańczyło, a ona chciała śpiewać i czuła, że to jest jej miejsce.
- Być może właśnie to robię, gdy wszyscy śpią - odpowiedziała z bezczelnym uśmiechem, ale nie pociągnęła tego tematu dalej. Była krnąbrna i rozkapryszona, lecz przecież nie była głupia czy nawet zła, chociaż trzeba było przyznać, że niektóre jej metody były dość niekonwencjonalne. Ale czy robiłaby tu coś szemranego? Absolutnie nie: gdyby miała to robić, to na pewno nie wybrałaby miejsca tak blisko domu. - Uważaj, bo jest trochę ciasno.
Ostrzegła, naciskając dłonią na klamkę. Drzwi nawet nie skrzypnęły, lecz gdy tylko przekroczyli próg szklarni, uderzyła ich duchota i ogromna wilgoć. Charakterystyczna woń ziemi mieszała się ze specyficznym zapachem deszczu i świeżych liści. A także eliksirów, którymi Roselyn musiała się najwyraźniej wspomagać, by stworzyć swoje "dzieło".
"Dzieło" stało na końcu, na jedynym stole zielarskim w tej niewielkiej przestrzeni. Miał miejsce na trzy niewielkiej wielkości doniczki. Dwie były obecnie puste, znajdowały się w nich zgniłe truchła nieudanych prób Rose. Ale ta po prawej... Ach, ta po prawej! Roślina dumnie pięła się ku górze. Miała grubą łodygę i dużo bardziej mięsiste, większe liście niż klasyczne drzewko wiggenowe. Jednocześnie łodyga zaczynała już grubieć i przyjmować barwę z soczystej zieleni na bardziej brązową. Normalnie pewnie ktoś by powiedział, że ta sadzonka ma z cztery miesiące góra, gdyby nie te liście, których ten konkretny gatunek nigdy nie miał tak wielkich.
Roselyn puchła z dumy, stając obok stołu. Czule przesunęła opuszkami palców po jednym z liści.
- Niecałe dwa miesiące, rozumiesz? - szepnęła, wpatrując się w roślinę z czułością, której nie okazywała nigdy żadnemu człowiekowi.
Oni byli Knieją, a Knieja była nimi.
Nie mogli pozostać bierni, nie w obliczu tragedii, która działa się na ich oczach. Ambroise miał rację: Knieja pękała na ich oczach. Sypała się jak domek z kart, chociaż bardziej adekwatne byłoby powiedzieć, że jej fragmenty opadały jak jesienne liście. Powoli, acz metodycznie, zwiastując koniec i nieszczęście. Roselyn przeczuwała, że Ministerstwo nie próżnuje, lecz minęło już tyle czasu a oni jedyne co zrobili, to zakazali im wstępu. Ona cierpiała i to było widać. Cierpiał jej ojciec, cierpiał jej brat, ich kuzynostwo: każdy, w którego żyłach płynęła krew Greengrassów. Matka tego nie rozumiała, bo mimo iż była częścią ich rodziny, to nie posiadała tego daru. Nie czuła zewu, nie słyszała głosów, które nigdy nie zostały wypowiedziane. Ona nie będzie częścią Kniei, gdy umrze - oni tak.
- Nie, nie jestem. Kto by był? - odpowiedziała, zdobywając się na absolutną szczerość. Nie tylko odwzajemniła spojrzenie brata, lecz również je wytrzymała. W jej niebieskich oczach widać było hardość i jakąś dojrzałość, której musiała faktycznie nabawić się całkiem niedawno. Mimo to wciąż była młoda, a młodzi popełniają błędy. Być może to, co chciała zrobić, to będzie ostatni błąd w jej życiu, lecz nie mogłaby wtedy spojrzeć na siebie w lustrze, gdyby nie spróbowała. - Nie będę wchodzić do Kniei, póki nie dostanę pozwolenia. Będę rozmawiać o tym z ojcem, a jeśli trzeba: to z samą Harper Moody. Jest szefową Aurorów i to chyba na jej polecenie zamknęli nasz dom.
Nie miała oporów, by nazywać Knieję domem. Domem nie było łóżko, nie była miękka pościel - nawet nie była ciepła herbata z lawendowym miodem, którą tak lubiła. Dom był tam, gdzie jej serce rozpływało się i tańczyło, a ona chciała śpiewać i czuła, że to jest jej miejsce.
- Być może właśnie to robię, gdy wszyscy śpią - odpowiedziała z bezczelnym uśmiechem, ale nie pociągnęła tego tematu dalej. Była krnąbrna i rozkapryszona, lecz przecież nie była głupia czy nawet zła, chociaż trzeba było przyznać, że niektóre jej metody były dość niekonwencjonalne. Ale czy robiłaby tu coś szemranego? Absolutnie nie: gdyby miała to robić, to na pewno nie wybrałaby miejsca tak blisko domu. - Uważaj, bo jest trochę ciasno.
Ostrzegła, naciskając dłonią na klamkę. Drzwi nawet nie skrzypnęły, lecz gdy tylko przekroczyli próg szklarni, uderzyła ich duchota i ogromna wilgoć. Charakterystyczna woń ziemi mieszała się ze specyficznym zapachem deszczu i świeżych liści. A także eliksirów, którymi Roselyn musiała się najwyraźniej wspomagać, by stworzyć swoje "dzieło".
"Dzieło" stało na końcu, na jedynym stole zielarskim w tej niewielkiej przestrzeni. Miał miejsce na trzy niewielkiej wielkości doniczki. Dwie były obecnie puste, znajdowały się w nich zgniłe truchła nieudanych prób Rose. Ale ta po prawej... Ach, ta po prawej! Roślina dumnie pięła się ku górze. Miała grubą łodygę i dużo bardziej mięsiste, większe liście niż klasyczne drzewko wiggenowe. Jednocześnie łodyga zaczynała już grubieć i przyjmować barwę z soczystej zieleni na bardziej brązową. Normalnie pewnie ktoś by powiedział, że ta sadzonka ma z cztery miesiące góra, gdyby nie te liście, których ten konkretny gatunek nigdy nie miał tak wielkich.
Roselyn puchła z dumy, stając obok stołu. Czule przesunęła opuszkami palców po jednym z liści.
- Niecałe dwa miesiące, rozumiesz? - szepnęła, wpatrując się w roślinę z czułością, której nie okazywała nigdy żadnemu człowiekowi.